, [Z] Nowa rzeczywistość (fandom Sherlock BBC) ďťż

[Z] Nowa rzeczywistość (fandom Sherlock BBC)

Kto tam jest w środku?
Gdy w jednej chwili tracisz wszystko, kurczowo trzymasz się tego, co ci jeszcze ze starego świata pozostało. Nawet, jeśli jesteś detektywem-konsultantem. Post-Reichenbach, ale bez nadmiernego smutkowania. Sherlock/Molly w wersji raczej kanonicznie jednostronnej.

Tekst był początkowo jedną miniaturką, leżał i czekał, aż coś mi się z niego urodziło. W założeniu powstało mi tego dziesięć niedługich rozdziałów z możliwą kontynuacją. Rzecz się dzieje bezpośrednio po Reichenbach Fall, tak więc spoilery

Ariana

Nowa rzeczywistość

Prolog

Kostnica zawsze budziła w nim dziwne, mieszane uczucia. Nikomu by się do tego nie przyznał, w końcu on nie miał uczuć, a jednak… Przypominał sobie, że kiedyś o mały włos tutaj nie trafił. To był jeden, jedyny raz, kiedy Mycroft stracił panowanie nad sobą. Do tamtego czasu był dla Sherlocka irytującym starszym bratem, denerwującym i niechcianym opiekunem. Tamtego dnia pierwszy, i ostatni raz wydał się Sherlockowi groźny. Nieubłagany.

Sherlock miał wtedy dziewiętnaście lat, maturę zdaną dwa lata wcześniej i pomiędzy uczęszczaniem na studia medyczne, gdzie na przemian błyszczał wiedzą i oblewał egzaminy, doprowadzając prowadzących do rozpaczy, odkrywał jednocześnie chemię. Urywał się z wykładów, by spędzać długie godziny w laboratorium, ale szybko obserwowanie substancji pod mikroskopem przestało mu wystarczać. Miał już dostateczną wiedzę o truciznach, by móc zacząć, w swoim mniemaniu ostrożnie, eksperymentować. Narkotyki stanowiły dla niego wyzwanie, więc testował, na ile jego umysł jest silny. Udawało mu się przez prawie dwa miesiące, aż któregoś razu źle skalkulował dawkę.

Mycroft był wściekły. Ledwie Sherlock oprzytomniał w szpitalu i przestał wymiotować, zmusił go do wstania i słabego jak dziecko, na trzęsących się nogach, zaprowadził na sam dół, do kostnicy, nie zważając na protesty lekarzy i pielęgniarek. Pytał, czy Sherlock naprawdę chciał, żeby brat zabrał go z tego zimnego, stalowego stołu. Nie wzruszył się, gdy chłopak kolejny raz pozbywał się zawartości dawno opróżnionego żołądka.

Potem Mycroft zrobił coś jeszcze. Być może uznał, że śmierć nie robi na nim wrażenia, bo zabrał go dwa piętra wyżej. Patrz, mówił i zmuszał go do zajrzenia do sali, gdzie młoda kobieta leżała na szpitalnym łóżku tak, jakby to był ten stalowy stół. Bez życia. Patrz, skoro nie rusza cię śmierć, syczał mu do ucha Mycroft, trzymając go w pionie. Tym razem miałeś szczęście, ale mogłeś być teraz taki, jak ona. Ciało żyje, ale umysł umarł. Bo o to jedno się troszczysz, prawda? Na tym jednym ci w życiu zależy.

Tak, zależało mu. Mycroft zostawił go wtedy samego w szpitalu na cały długi tydzień, gdy nie wolno mu było ruszyć się z sali choćby na krok. Sherlock nie przypominał sobie, kiedy jeszcze tak potwornie się nudził, ale jednocześnie wiedział, że Mycroft osiągnął swój cel. Kobieta na łóżku i stół w kostnicy zlały się w jeden obraz, a w myślach obijało mu się ciągle – to może być twój umysł. Oczywiście śmierć zabiłaby również nudę, ale rozwiązanie samo w sobie było pospolite, nudne.

Oblał wtedy semestr, spędził koszmarne trzy miesiące pod jednym dachem z Mycroftem, który dołożył wszelkich starań, by wyciszyć sprawę, a wraz z nadejściem jesieni wrócił na zajęcia i znów zarywał noce nad kolejnymi eksperymentami, ale pozostał czysty.

Dlaczego to wszystko przypomniało mi się właśnie w tej chwili? Sherlock wstrząsnął głową, zirytowany, że coś takiego mogło mu się przyplątać akurat teraz, kiedy był zajęty. Odgarnął włosy z czoła i skupił się ponownie na tym, co mówiła Molly. Czasu było niewiele, a mieli jeszcze dużo do zrobienia.

Nie sądził, że kiedykolwiek znajdzie się w kostnicy i będzie patrzył na efekt ich wspólnej pracy - samego siebie leżącego na metalowym stole. Młodzieniec o czarnych lokach z na pół zmasakrowaną twarzą miał płaszcz Sherlocka, miał jego szalik, dokumenty i zegarek. Nie był już bezimiennym ciałem, przywiezionym poprzedniego dnia z miejsca jakiejś katastrofy, ale stał się Sherlockiem Holmesem, miał nim być dla całego świata prócz dwóch osób.

Gdy szedł na dach szpitala, miał szczerą nadzieję, że mimo wszystko Mycroft nie będzie musiał podpisywać żadnego aktu zgonu. Ani fałszywego, ani prawdziwego. Tym bardziej nie chciał, żeby John identyfikował jakiekolwiek zwłoki. To by chyba było nie w porządku. Pomyślał przelotnie, że zmienił się od tamtego incydentu z narkotykami. Troszczył się o coś jeszcze.

Znów miał rację. Dobrze zrobił, przygotowując się zawczasu. Nie przewidział tylko jednego. Gdy Moriarty dał mu coś na „zachętę” do skoku, Sherlock wiedział już, że musi zaryzykować. Plan wykonany pospiesznie z Molly nagle wydał mu się nie dość precyzyjny. Czy to oznaczało, że się bał? Nie, nie mógł, Sherlock Holmes nie mógł się bać, nie teraz, nie w tej chwili. Zrobił to, co musiał. Zerwał połączenie, odrzucił telefon.

I skoczył.

Rozdział pierwszy

- Hej, ty! Jesteśmy na miejscu.

Niejeden raz w okresie przestoju w pracy narzekał na swój mózg. Nieraz próbował go spowolnić i przeżył z tego powodu niejedną kłótnię z Johnem, który stanowczo przeciwstawiał się temu. A teraz pierwszy raz mógł powiedzieć, że mu się udało. Przez całą długą drogę nawet nie drgnął, rozpłaszczony na stosie worków, które wypełniały ciężarówkę. Lądowanie pozbawiło go tchu i zamroczyło, a kiedy mniej więcej odzyskał zdolność myślenia, samochód był już kilka przecznic dalej. Czuł, jak ciężarówka to ruszała, to stawała na światłach, żeby za chwilę skręcić w kolejną ulicę. Nawet nie śledził trasy. Znał adres, ale w tej chwili, gdyby ktoś go zapytał, nie odtworzyłby drogi, którą przebyli.

- Hej, słyszysz? Koniec jazdy – powtórzył niecierpliwie kierowca. Sherlock przechylił się przez krawędź ciężarówki i w zasadzie stoczył się na ziemię. Pozwolił, żeby barczysty mężczyzna jednym ruchem postawił go na nogi i zaprowadził po schodach do mieszkania na piętrze. Kierowca otworzył drzwi, popchnął go do środka, a potem wcisnął mu w rękę klucz i wyszedł. Został sam.

John pewnie nazwałby to szokiem, i pewnie miałby rację. Sherlock nie spodziewał się, że kiedykolwiek znajdzie się w sytuacji, kiedy będzie siedział na podłodze w salonie Molly Hooper z kubkiem zimnej kawy. Nawet nie zdjął płaszcza, a i tak trząsł się z zimna. Pierwszy raz zrozumiał, o co chodziło ratownikom z tym kocem. Teraz przydałby mu się jakiś. Kubek latał w jego rękach, kawa bryzgała ciemnymi plamami na jasny dywan Molly. Nie odstawił go, bo bezpieczniej było coś trzymać.

Bał się. Mieszkanie było ciche i puste, a on wciąż leciał przez nieskończenie długie piętra budynku szpitala i słyszał krzyk Johna. Strach był świeży i przypominał o sobie, tak jak ostatnie dwie nieprzespane noce. Sprawiłby pewnie jeszcze więcej problemów, gdyby Sherlock miał cokolwiek w ustach od śniadania poprzedniego dnia. Po Baskerville sądził, że będzie umiał sobie z nim poradzić. Mylił się. Wtedy pomocnym był fakt, że mózg nie zgadzał się z tym, co widziały oczy. Gdy działanie narkotyku ustało, mógł sobie wytłumaczyć, że to tylko wytwór wyobraźni. Tym razem było inaczej. Strach był prawdziwy i bardziej namacalny, niż byłby skłonny przyznać przed kimkolwiek.

Nieraz stykał się ze śmiercią, rzadko kiedy Lestrade dzwonił do niego, gdy nie miał jakiegoś trupa. John wyrzucał mu, że podchodził do niej zupełnie obojętnie, a jednak… Tym razem w przeciągu kilku godzin dwie osoby zginęły na jego oczach. Dwóch wrogów. Pusty żołądek podjeżdżał mu do gardła na wspomnienie obłąkańczego uśmiechu Jamesa Moriarty’ego na sekundę przed tym, jak ten wsadził sobie pistolet do ust i wystrzelił. Pewnie nawet miał krew na płaszczu…

Rozmowa z Johnem była najgorsza. Jak przekonać… przyjaciela, że okłamywał go przez cały czas? Jak zrobić to tak, żeby mu uwierzył? John musiał, musiał wierzyć, że detektyw doradczy Sherlock Holmes był tylko iluzją wytworzoną, by imponować innym. Że tak naprawdę nigdy nie istniał. A najtrudniejsze w tym wszystkim było to, że John stał po drugiej stronie ulicy i wszystko widział. Obaj się widzieli, a telefon pozwolił im przybliżyć się na tyle, żeby mogli porozmawiać. Sherlock liczył na to, że pani Hudson zatrzyma go w domu. Po to Molly zadzwoniła do niego z informacją o rzekomym napadzie, żeby John zniknął z okolic szpitala. Tak, ale John był żołnierzem, nawykłym do szybkich reakcji, a o tej porze korki nie były jeszcze takie duże. Sherlock początkowo chciał tylko wysłać lakonicznego smsa z pożegnaniem i wyjaśnieniem, ale kiedy zobaczył, że John wysiada z taksówki, musiał zadzwonić, żeby go powstrzymać. John musiał być przekonany, że Sherlock zginął, ale zmuszanie go dodatkowo do patrzenia na tę śmierć było okrucieństwem. Nawet on to rozumiał.

Nie spodziewał się też, że emocje wezmą górę. Trudno, bardzo trudno było przekonująco kłamać, kiedy głos się łamał, a wszystko w środku krzyczało, żeby powiedział coś przeciwnego. Ręce drżały, oczy łzawiły… A on musiał być stanowczy, doprowadzić sprawę do końca i jeszcze odpowiednio skoczyć. Świadomość, że mógł się pomylić, nie trafić i roztrzaskać się o płyty chodnika omal nie sparaliżowała go w kluczowym momencie. Nadal go paraliżowała. Gdyby zginął, nikt nigdy nie poznałby prawdy. A to by oznaczało, że on przegrał.

Kwadrans później szczęknął zamek w drzwiach. A może godzinę? W zasięgu wzroku nie było żadnego zegara, żeby mógł to sprawdzić; jego własny założyli na rękę trupowi. Nie miał zegarka, nie miał portfela, nic nie miał.

Molly wyglądała na zmęczoną; w końcu całą noc spędziła w prosektorium, przygotowując zwłoki i charakteryzując je tak, by można je było pomylić z Sherlockiem Holmesem. Od jej umiejętności zależało życie Johna, pani Hudson i inspektora Lestrade’a. Sherlock był wdzięczny, że Moriarty tak samo jak Molly uważał, że ona się nie liczy. Przez to znajdowała się poza podejrzeniami i była jedyną znajomą osobą, która mogła mu pomóc.

- Sherlock? – Jej głos był zachrypnięty od płaczu, gdy zawołała z korytarza. – Udało się. Zadziałało. Dobry Boże, biedny John…

- Szelest sugerował, że Molly ściągała płaszcz i przebierała się. Po chwili zajrzała do pokoju, wciąż z torebką w ręku i zatrzymała się niepewnie w progu.

- Dali mi dzisiaj wolne – zagaiła nerwowo dziewczyna. Miała nadzieję, że po tak zwariowanej akcji, jaką właśnie odstawili, Sherlock Holmes nie będzie taki nieprzystępny, ale nie spodziewała się, że zastanie go wpatrującego się tępym wzrokiem w stół. Nie zareagował na jej obecność, tak jakby w ogóle jej nie było. Molly wolałaby, żeby odpowiedział jej jak zwykle na swój sposób, choćby i niegrzecznie. – Wiedzieli, że się znaliśmy, i…

- Uratowałaś mi życie. Nie tylko mi. – Wyprany z emocji głos Sherlocka przeczył znaczeniu słów, które wypowiadał. – Byłaś wspaniała.

- Powiedziałam, że ci pomogę. – Molly niepewnie podeszła bliżej i kucnęła. – Kupiłam po drodze gazetę, chcesz? – zapytała i podsunęła mu zwinięty w rulon „The Sun”. – Straszne bzdury, nie wierzę w ani jedno słowo.

Sherlock przestał wpatrywać się w nogę od stolika i wziął od niej gazetę. Zerknął na pierwszą stronę opatrzoną swoim zdjęciem i nagle zerwał się na nogi, aż Molly odsunęła się z krzykiem. Kubek z kawą roztrzaskał się o podłogę.

- Zabierz to! Zabierz! – Holmes rzucił gazetą przez całą długość pokoju i wycofał się pod ścianę.

- Dobrze, spokojnie… - Molly wstała ostrożnie, jakby bała się wykonać gwałtowniejszy ruch. Teraz już zupełnie nie wiedziała, co robić. Holmes ją przeraził.

- Nie dobrze! Gdyby nie to, nie zarywałabyś nocy nad trupem. – Sherlock zaczął nerwowo spacerować po pokoju, rozgniatając przy okazji szczątki kubka. Ręce trzęsły mu się jeszcze bardziej. - Gdyby nie te cholerne bzdury, nie musiałbym skakać!

- To było przerażające – przyznała ostrożnie Molly. – Widziałam wszystko. Ja bym tak nie umiała…Byłeś dzielny. – Sherlock powiedział jej kiedyś, że nie umie podtrzymywać rozmowy, zwłaszcza, kiedy druga osoba nie ma na to ochoty. Chyba miał rację, ale Molly nie zamierzała łatwo zrezygnować. Widziała nocą jego desperację, kiedy prosił ją o pomoc, i wiedziała, że nie przyszło mu to łatwo. Tym bardziej nie chciała się poddawać.

- Nie. – Sherlock osunął się nagle po ścianie i podciągnął nogi pod brodę. – Nie byłem – zaprzeczył cicho. Molly stała skonsternowana, nie wiedząc, czy może do niego podejść. Widziała jego histeryczną reakcję przed chwilą i bała się, że mimowolnie znów zrobi coś źle. Do diabła, nie była psychologiem, na co dzień pracowała z miłymi, cichymi trupami. A teraz miała w mieszkaniu roztrzęsionego socjopatę i nie wiedziała, czego się może spodziewać. Sherlock chyba też nie wiedział. Siedział skulony pod ścianą i… Molly dopiero po chwili zorientowała się, że szlochał.

- Sherlock? Już wszystko w porządku, udało się – odezwała się niepewnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że powtarza wyświechtane banały, ale nie miała pojęcia, co innego mogłaby powiedzieć. Usiadła na podłodze i położyła Sherlockowi rękę na ramieniu, podświadomie oczekując, że zepnie się i ucieknie, ale nic takiego się nie stało.

- Nie w porządku. – Sherlock walczył z łamiącym się głosem. Dla Molly było wręcz niepojęte, że trząsł się w szoku, a jednocześnie starał się myśleć trzeźwo. – Zobacz, co się ze mną dzieje! – zacisnął drżącą rękę na jej dłoni. – Dlaczego?

Dlaczego? Molly przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pytanie w pierwszej chwili zabrzmiało absurdalnie, ale zaraz przypomniała sobie wszystkie te sytuacje, gdy John półgłosem objaśniał coś Sherlockowi. Dziewczyna spojrzała na towarzysza i zobaczyła w jego oczach autentyczne niezrozumienie. Naprawdę nie wiedział.

- To stres. Strach, szok – powiedziała. – To normalne, że twoje ciało reaguje w taki sposób. To minie – zapewniła i uśmiechnęła się. Objęłaby go, ale mógłby to opacznie zrozumieć. Albo nie zrozumieć wcale.

Sherlock milczał. Na moment skulił się jeszcze mocniej, ale potem odetchnął głębiej kilka razy i rozluźnił się trochę. Przeczesał palcami włosy i rozejrzał się dookoła, jakby pierwszy raz widział pokój, w którym przebywał od dłuższego czasu. Przez moment wyglądało na to, że analizuje sytuację, a potem odezwał się niepewnie:

- Przepraszam. Sprawiam ci kłopoty. – W jego głosie pobrzmiewała nutka pytania, jakby chciał się upewnić, czy dobrze zinterpretował sytuację. Wstał z podłogi i zaczął zbierać resztki kubka. Wydawało się, że się uspokoił.

-Nie, nie szkodzi. Zobaczysz, wszystko się ułoży – powtórzyła łagodnie, jak do dziecka. – Będziesz u mnie bezpieczny. Nie, nie, zostaw to, pokaleczysz się! – Molly odruchowo podniosła głos. Sherlock konwulsyjnie zacisnął pięść, a potem z pewnym niedowierzaniem przyjrzał się kropelkom krwi, które pojawiły się na wnętrzu dłoni. Strząsnął odłamki szkła i bez słowa wyszedł z salonu. Molly zgarnęła butem szkło na jeden stosik i poszła za nim.

Znalazła go w kuchni przy zlewie. Znów kompletnie zignorował jej obecność, więc zabrała tylko zmiotkę i wróciła do salonu. Uznała, że może lepiej będzie zostawić Sherlocka na chwilę samego, skoro reagował tak gwałtownie. Miała nadzieję, że się nie myliła i wszystko minie, gdy trochę odpocznie, bo inaczej nie wyobrażała sobie mieszkania z takim Sherlockiem pod jednym dachem. Z normalnym też nie, ale tym zamierzała martwić się później.

Gdy weszła ponownie do kuchni, woda w czajniku właśnie się gotowała, a na blacie szafki stały dwa kubki. Sherlock opierał się o zlew. Wyglądał na spokojnego, ale kto go tam wiedział? Tylko ręce ciągle nieznacznie mu drżały. Jego płaszcz i marynarka wisiały na oparciu krzesła, co Molly odczytała jako pomyślny znak. Widać poczuł się trochę bezpieczniej.

- Chcesz śniadanie? – zapytała, uznając, że najlepiej będzie zaproponować coś neutralnego. – Czy spać? Ja padam z nóg.

- Chyba śniadanie. Nie ma mleka – stwierdził Sherlock i zalał herbatę. Nie rozlał wrzątku, choć Molly się tego obawiała.

- O, zapomniałam. Siadaj, zrobię coś – odparła nerwowo i otworzyła lodówkę. – Albo jak chcesz prysznic albo coś… Ręczniki są w szafce.

- W porządku.

Dziewczyna zamilkła, nie mając pojęcia, co mu jeszcze zaproponować. Sherlock usiadł przy małym kuchennym stole i złączył palce w charakterystycznym geście. Molly przez chwilę myślała, że ją obserwuje, ale kiedy zerknęła na niego, okazało się, że patrzył nieobecnym wzrokiem i mruczał coś do siebie. Nagle zaczęła się zastanawiać, co on zamierza zrobić, jednak w tej chwili nie był najlepszy moment, żeby o to zapytać.

- Ten człowiek, z którym przyszedłeś w święta do kostnicy, to twój brat, tak? – Molly postawiła talerze na stole i usiadła. Przerwała ciszę, bo coś jej się w tym milczeniu nie podobało.

- Tak, Mycroft. – Sherlock spiął się na wspomnienie brata. Widać było, że jest zainteresowany.

- Przyjechał do szpitala. Był… - Molly zawahała się, szukając odpowiedniego określenia. – Trzepnęło go mocno. A potem John go zobaczył i dostał szału. Mało się na niego nie rzucił, krzyczał, że to on cię zabił, że byłeś jego bratem i jak on mógł…

- Co? – Teraz to był już ten znajomy Sherlock, zaintrygowany szczegółem, którego inni nie rozumieli. Molly odetchnęła z ulgą. Przynajmniej wiedziała, czego się mniej więcej spodziewać. – Powtórz.

- John oskarżał twojego brata, że to on spowodował twoją śmierć – powtórzyła posłusznie. – Dlaczego?

Sherlock odchylił się na krześle i zamarł w pół ruchu. Nagle przypomniał sobie o tym, co dotąd wypychał z umysłu, zajęty bieżącymi sprawami. Moriarty skądś musiał mieć te wszystkie informacje o nim, wszystko to, co ta przeklęta dziennikarka wpakowała do swojego artykułu. Gazeta dalej leżała na podłodze w pokoju, ale nie zamierzał do niej zaglądać. Pamięć mu nie szwankowała, nie musiał czytać własnego życiorysu w jakimś brukowcu. A kłamstwa go w tej chwili nie interesowały. To reakcja Johna, o której wspomniała Molly, miała kluczowe znaczenie. Zdradzała źródło informacji jego wroga. I tym kimś, do ciężkiej cholery, był jego brat Mycroft! Nikt inny nie wiedział o nim tyle. Poza Johnem, ale John częściowo tkwił razem z nim w całym tym gównie. Zaskakujące dla niego było tylko to, że Mycroft okazał jakiekolwiek zainteresowanie jego rzekomą śmiercią. No tak, w końcu on się martwił.

- Mógł o tym pomyśleć wcześniej – mruknął do siebie Sherlock.

- Co? – Molly patrzyła na niego z zainteresowaniem.

- Nie, nic. – Wrócił do swojej kanapki, a Molly chyba w końcu zrozumiała, że ma dosyć rozmowy. Sherlock kątem oka widział, jak kończy śniadanie, a potem wstaje i wyciąga coś z szafki. Zaskoczyło go pudełko z tabletkami, które postawiła mu przy talerzu.

- Kanapa w salonie jest całkiem wygodna – powiedziała nieśmiało Molly. – Weź to i się prześpij.

- Nie potrzebuję. – Potrzebował mocnej, słodkiej kawy i chwili spokoju.

- Może na co dzień pracuję w kostnicy, ale najpierw musiałam skończyć medycynę – przypomniała mu dziewczyna ze stanowczością, której nie spodziewałby się po niej jeszcze wczoraj. No tak, ale wczoraj zgodziła się przecież mu pomóc i najwyraźniej uznała, że jej pomoc jeszcze się nie skończyła. – Dali mi to w szpitalu, bo uznali, że jestem wstrząśnięta. Tobie dobrze zrobi.

- Molly…

- Nie otruję cię. Stres, pamiętasz? Minie, jak odpoczniesz. Zaufaj mi.

- Dobrze… - Sherlock z wahaniem sięgnął po tabletki. Dziewczyna patrzyła na niego wyczekująco, więc zaryzykował. – Dziękuję.

Zgarnął jeszcze szklankę z resztą herbaty, płaszcz i wyszedł już bez słowa. Kanapa w salonie nie wyglądała najgorzej, była nawet podobna do tej, którą mieli na Baker Street, a on w tej chwili i tak nie miał nic lepszego do roboty, przed zmrokiem nie mógł ryzykować i wychodzić. Wysypał na rękę dwie pigułki, przełknął je i rozciągnął się na kanapie.

Troje zabójców, trzy cele. Dopóki chodzili po ziemi, Sherlock Holmes musiał być martwy. Czekała go więc misja, jakiej jeszcze nigdy się nie podejmował. Musiał wcielić się w jednego z nich i zlikwidować ich jednego po drugim. Gdy zabójcy znikną, on będzie mógł wrócić. Ale na razie Molly miała rację. Musiał planować na trzeźwo.

cdn[/b dnia Sob 18:13, 06 Paź 2012, w całości zmieniany 1 raz


Przed chwilą przeczytałam to na mirriel I mogę odnosić się raczej do całości tam wrzuconej^^

Co prawda szczerze w Johnlocka wierzę, ale akurat Molly zakochana w Sherlocku mi zupełnie nie przeszkadza, nie tak, jak Irene (którą swoją drogą uwielbiam, ale Sherlock/Irene w życiu, nigdy). A to, jak ich opisujesz, jest niesamowicie prawdopodobne, takie realistyczne, jakbyś faktycznie mogła przewidzieć to, co scenarzyści wymyślą. Ba, posunę się do stwierdzenia, że oni znów nas zniszczą, a Twoja wersja będzie mi się podobać znacznie bardziej
Molly jest tak sympatycznie rozchwiana, z jednej strony to nieszczęsne uczucie, z drugiej świadomość, że to przecież Sherlock i on się nie zmieni nigdy. A ponieważ Twój styl sam nosi w sobie ślad kanoniczności, to ja to wszystko widzę przed oczami, dosłownie tak, jakbym oglądała serial - jak ja to u Ciebie podziwiam, no jeju <3 (Chociaż nie jestem w stanie wyobrazić sobie Benedicta w wyprostowanych blond włosach i dżinsach. To mission impossible xD)

Piiiisz tą drugą część, Ariano, i wstaw całość, ciekawa jestem reszty!
Rozdział drugi

Molly zamknęła za sobą drzwi do sypialni i odetchnęła. Sherlock spał na kanapie, zakryty swoim płaszczem. Nawet nie drgnął, jak przed chwilą do niego zajrzała, więc prawdopodobnie nie udawał. Był bezpieczny u niej w mieszkaniu. Nikt nigdy, z Sherlockiem włącznie, nie brał jej na serio. Miał wczoraj rację – tylko dlatego mogła mu teraz pomóc.

Dziewczyna zrzuciła z siebie ubranie i włożyła piżamę. Miała szczerą nadzieję, że Sherlock nie ma w zwyczaju wchodzić do czyjegoś pokoju bez pukania. Po tak nerwowej nocy zamierzała się przespać, a dopiero potem martwić się, co dalej. Zaciągnęła zasłony i wsunęła się pod koc.

Wbrew swoim obawom, nie śniła o niczym; widać jej podświadomość pamiętała, że Sherlock spał za ścianą, a ciało na chodniku było tym, które przygotowywała przez całą noc.

Obudziła się po drugiej. W pierwszej chwili pomyślała, że zegarek szwankuje, ale potem przypomniała sobie wszystko. Wobec tego spanie w środku dnia było jak najbardziej uzasadnione, jednak Molly uznała, że dość już odpoczęła. Po długim gorącym prysznicu i mocnej kawie była w stanie myśleć.

Zajrzała do salonu. Przez dłuższą chwilę stała w progu i patrzyła na śpiącego mężczyznę. Dawno przestała sobie robić jakiekolwiek nadzieje, ale też nie był jej obojętny. Gdyby nie to, nie zgodziłaby się bez wahania na tak karkołomny plan, w którym w dodatku nie wszystko mogło pójść po ich myśli. Sherlock Holmes zginął, a gazety zniszczyły całą jego historię, przedstawiając wszystko jako kłamstwo. Molly nie wiedziała dokładnie, dlaczego Sherlock musiał skoczyć. Z urywków jego wypowiedzi wynikało, że w jakiś sposób wiązało się to z Johnem, jakoś miało go chronić. W przeciwnym razie Molly nalegałaby, żeby powiedzieli doktorowi prawdę. Sama ledwie się powstrzymała, gdy widziała go przed szpitalem. To było okrutne, straszne, ale Sherlock był uparty przez całą noc. John ani nikt inny nie może się dowiedzieć. Wtajemniczyli tylko dwoje znajomych Molly ze szpitala, którzy w stosownym momencie podrzucili na chodnik ciało. Reszta przechodniów należała do szpiegowskiej siatki Sherlocka i została przez niego ściągnięta pod szpital. W całym tym spektaklu jedyną niewtajemniczoną osobą był John. No i Mycroft Holmes, ale on Molly nie obchodził. To przyjaciela Sherlocka było jej szkoda, bo wiedziała, że pomiędzy nimi wytworzyła się specyficzna więź.

Nadszedł najwyższy czas, by zadała sobie pytanie, co dalej. Zdążyła się przekonać, że pozorowana śmierć wstrząsnęła Sherlockiem. Był zagubiony i przerażony. W jednej chwili stracił cały bezpieczny świat. Dom, przyjaciół, wszystko, co znajome. Każdy normalny człowiek byłby wstrząśnięty, ale Sherlock, którego mało kto akceptował, odczuwał to podwójnie. Był zbyt specyficzną osobą, by mógł łatwo odbudować sobie życie w jakimś nowym miejscu, pomiędzy obcymi. Molly kojarzył się z dzieckiem, które nagle zostało osierocone. A w tym wszystkim ona była jedynym łącznikiem ze starym światem, jedyną osobą, która go rozumiała. Choć może „rozumiała” to za dużo powiedziane. Nie była Johnem, nie mieszkała dotąd z Sherlockiem pod jednym dachem i nie miała pojęcia, czy wytrzyma.

Jednakże tak czy inaczej Sherlock na razie zostawał u niej. Nie zamierzała go wypuścić przynajmniej do następnego dnia, ale w takim razie potrzebowali paru drobiazgów. W mieszkaniu nie miała żadnych męskich rzeczy ani nie przychodził jej do głowy żaden znajomy, od którego mogłaby cokolwiek pożyczyć bez wzbudzania podejrzeń. Wyglądało na to, że musi pojechać na zakupy. Krępowała ją myśl, że będzie kupować Sherlockowi przedmioty codziennego użytku, ale przecież nie mogła pójść na zakupy razem z nim, przynajmniej dopóki miał tylko ten swój charakterystyczny płaszcz. Zbyt łatwo ktoś mógłby go rozpoznać.

Sherlock nadal spał. Molly nie spodziewała się, żeby obudził się przed wieczorem. Mimo to obawiała się trochę zostawić go samego w mieszkaniu. Jak się zachowa, gdy nagle znajdzie się sam? Chciała wierzyć, że w ogóle zauważyłby, że jej nie ma, choć pewnie nawet nie zwróci na to uwagi. Sherlock Holmes nie był osobą, która panikowała. Choć rankiem był bardzo roztrzęsiony, Molly nie spodziewała się, żeby cokolwiek z tego pozostało. Dla pewności jednak zostawiła mu kartkę na drzwiach i wyszła.

Zakupy zajęły jej ponad dwie godziny. Towarzyszyła jej koleżanka ze szpitala, która rankiem uczestniczyła w akcji. Joanne miała męża, więc nawet gdyby ktoś je widział, uznałby, że wszystkie męskie rzeczy, które kupowały, przeznaczone były dla niego. Potem tylko „przypadkiem” zamieniły się torbami. Molly była niezmiernie ciekawa, co Sherlock powie. Znała go na tyle, by wiedzieć, że to, co kupiła, nijak nie pokrywało się z jego gustem. Niebieskie jeansy, kilka kolorowych koszulek, kurtka – to wszystko na pewno nie miało nic wspólnego z drogimi garniturami i długimi płaszczami, które nosił jej obecny współlokator.

Ku swojemu zaskoczeniu zastała Sherlocka siedzącego na kanapie z jej laptopem na kolanach. Nie miała hasła, bo rzadko kiedy używała komputera poza domem, a mieszkała przecież sama. Nie spodziewała się, że Sherlock będzie tak swobodnie grzebał w jej rzeczach.

- Mam tam prywatne dokumenty – oburzyła się. Sherlock nawet nie oderwał wzroku od ekranu, zajęty czytaniem czegoś. Jego koszula była nieludzko wymięta po spaniu, ale chyba nie zwrócił na to uwagi.

- Nie ruszam twoich plików, korzystam z Internetu – mruknął, a potem ze złością zamknął laptopa. – Nie zrobił tego!

- Co? – Molly rzuciła torby na kanapę i zabrała komputer. – Kto czego nie zrobił?

- John! Prosiłem go… - Sherlock urwał i z zainteresowaniem zajrzał do toreb.

- John do mnie dzwonił – przypomniała sobie Molly. – Pytał, jak sobie radzę. O mało mu nie powiedziałam. Sherlock, on może ci pomóc lepiej niż ja…

- Nie – przerwał jej Holmes. – Mnie nie ma, rozumiesz? Jeśli się okaże, że ja żyję, John, pani Hudson i Lestrade zginą. Moriarty wyraził się jasno – albo ja, albo oni. Chciałem, żeby John potwierdził wszystkim to, co napisali w gazetach – powiedział. Molly widziała, że te słowa z trudem przeszły mu przez gardło. – Liczyłem, że wykorzysta do tego swój blog.

- Sherlock, on tego raczej nie zrobi – zauważyła ostrożnie Molly. – Ja bym ci nie uwierzyła, on tym bardziej.

- Molly, co to ma być? – Sherlock wyciągnął z torby zieloną koszulkę i zmarszczył brwi, kompletnie ignorując poprzedni temat. Kolejna okazała się być niebieska.

- To dla ciebie. – Molly zarumieniła się i przygryzła wargi. Nadeszła chwila prawdy… - Pomyślałam, że będziesz potrzebować…

Sherlock przez moment patrzył na wyciągnięte rzeczy zdegustowanym wzrokiem, ale potem uśmiechnął się z… czy to było uznanie? W każdym razie zrozumiał powód, dla którego Molly wybrała tak odmienne rzeczy.

- Dziękuję. – Tym razem w jego głosie nie było wahania.Sherlock wybrał spośród rzeczy wściekle zielony T-shirt, a potem bez skrępowania rozpiął wygniecioną koszulę i zdjął ją. Molly syknęła na widok siniaków, pozostałości po upadku, ale jej towarzysz jakby w ogóle ich nie zauważył. Narzucił na siebie koszulkę i dopiero wtedy poczuł się wyraźnie niekomfortowo. Nieobecnym gestem przejechał dłońmi po ramionach i Molly zorientowała się, że nigdy jeszcze nie widziała go w krótkim rękawku. Zawsze miał na sobie przynajmniej koszulę, a zwykle jeszcze marynarkę i teraz było mu źle bez tego. Zanim Molly zdążyła się odezwać, zapytać o cokolwiek, Sherlock wciągnął na siebie bluzę. Przynajmniej o rozmiar za dużą, jak zauważyła poniewczasie. Jakim cudem nie było mu za gorąco? No tak, ale Sherlock w czerwcu potrafił nosić ten sam płaszcz co w grudniu.

- Mmm... Nie masz może szlafroka? - zapytał Sherlock z zaskakującą nieśmiałością. Molly zamrugała zdziwiona. Szlafroka? Sama nigdy nie używała, nawet nie miała żadnego w szafie, więc nie pomyślała na zakupach, że Sherlock mógłby potrzebować akurat tego. No tak, ale co ona wiedziała o jego zwyczajach? Widywali się zwykle w kostnicy albo w laboratorium, na Baker Street i w poprzednich mieszkaniach Sherlocka była zaledwie kilka razy i niewiele pamiętała poza chaosem w dokumentach i sprzętem laboratoryjnym w różnych dziwnych miejscach. Zaczynała się już cieszyć, że nie ma w domu mikroskopu.

- Nie, nie kupiłam. Nie wiedziałam.

- W porządku - uciął Sherlock i zamilkł. Błądził wzrokiem po pokoju bez większego zainteresowania. Molly przez chwilę stała niezdecydowana, ale nie przyszło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć, więc uciekła do kuchni. Toby'emu nie będzie przeszkadzała cisza.

Rozdział trzeci

Noc okazała się być paskudna. Po tym, jak przespał pół dnia, a drugie pół spędził snując się po mieszkaniu Molly i poznając każdy zakamarek, Sherlock nie umiał znaleźć sobie miejsca. Był wypoczęty, więc nawet nie mógł pójść spać. Kanapa nie była już tak podobna do tej w domu, jak mu się wcześniej wydawało, a całe mieszkanie, pozbawione znajomych rzeczy, było po prostu obce. Molly nie wiedziała nic o nikotynowych plastrach, więc mu nie kupiła, a potem stanowczo odmówiła wyjścia po papierosy. A nawet gdyby, to, tak samo jak John, nie zgodziłaby się na palenie w pomieszczeniu. Sherlock wyjątkowo potrzebował nikotyny, a chęć zapalenia pogłębiała się tym bardziej, że Molly nie miała skrzypiec ani żadnego innego instrumentu, na którym mógłby grać. Uprzedziła go zresztą, że i tak nie mógłby grać w środku nocy, bo sąsiedzi natychmiast wiedzieliby, że ktoś u niej mieszka. Sherlock musiał się więc pogodzić z faktem, że na razie nie miał dostępu ani do papierosów, ani do skrzypiec. Co w żadnym razie mu nie pomagało.

Spośród wszystkich ubrań kupionych przez Molly piżama była rzeczą, która najbardziej przypadła mu do gustu. Cienka, bawełniana, w kolorze mlecznej kawy, wyglądałaby jak jego własna, gdyby nie była sztywna od nowości. Na dworze zaczynało już świtać, gdy Sherlock zdecydował się w końcu położyć, by spróbować zabić snem nikotynowy głód. Już dawno poszedłby poszukać najbliższego nocnego sklepu, ale nie miał w kieszeni ani pensa.

Sen niespodziewanie dostarczył mu nadmiaru niechcianych wrażeń. Przeniósł go z powrotem na dach szpitala, gdzie znów rozmawiał z Moriarty’m, a potem patrzył, jak ten strzela. Znów spoglądał z brzegu dachu w dół, na chodnik. Patrzył i wiedział, że tym razem nie ma żadnego planu awaryjnego, że za moment skoczy i roztrzaska się o kamienne płytki. Chciał zawrócić, odejść i uciec, ale coś, sam nie wiedział co, zmusiło go do zrobienia tego decydującego kroku.

Lot był długi, przerażająco długi. Z każdą chwilą przybliżał go do ziemi. Był straszny, a jednocześnie niesamowicie ekscytujący. Nic go nie trzymało, nie wiązało, nie ograniczało… Dopóki nie spadł.

Uderzenie okazało się zaskakująco realne. Przez pierwszy moment w paraliżującej panice Sherlock nie był w stanie określić, gdzie jest i co się dzieje. Serce walące jak oszalałe najlepiej świadczyło o tym, że się przeraził, tego akurat nikt nie musiał mu tłumaczyć. Gdy już się opanował i przekonał, że leży na trwałym gruncie, który nie zamierza mu uciec, zdecydował się otworzyć oczy.

Natychmiast wrażenie spadania i lądowania zostało logicznie wyjaśnione. Musiał za bardzo miotać się przez sen, a ponieważ złożona kanapa była dużo węższa od jego łóżka na Baker Street, po prostu z niej spadł. Nie, stop! Miał nie myśleć o domu, nie wolno mu było wspominać, nie mógł tam teraz wrócić.

Sherlock usiadł na kanapie, ale nie miał najmniejszego zamiaru kłaść się ponownie; nie był zmęczony, a chociaż Molly sugerowała mu kolejne tabletki, odmówił jej. Wolał posiedzieć i pozastanawiać się, co dalej. Podciągnął kolana pod brodę i zapatrzył się przed siebie. Wiedział niewiele, w zasadzie tylko tyle, że światowej sławy zabójcy mieszkali w pobliżu Baker Street. Dwóch z nich już zginęło, ale pozostali… Dotąd mieli za zadanie uważać na Sherlocka, chronić go, ale kto wie, czy to nie oni zostali jednocześnie nasłani po to, by w odpowiednim momencie zabić jego przyjaciół. Pierwszy raz Sherlock żałował, że John nie przyniósł od Mycrofta pełnych danych, zawsze miałby ułatwiony start, a tak nie znał ich wszystkich z twarzy, nie mówiąc już o nazwiskach i profilach psychologicznych. Będzie musiał zdobyć więcej informacji, żeby cokolwiek zaplanować.

***

Sherlock w mieszkaniu dezorganizował jej cały tryb życia. Molly przekonała się o tym już pierwszego ranka. Wstała wcześnie przekonana, że będzie miała trochę czasu dla siebie. Błędnie założyła, że skoro Sherlock nigdzie się nie wybierał, to będzie jeszcze spał. Ona sama była ciągle senna, gdy weszła do kuchni. Przyzwyczajona do pustego mieszkania, omal nie podskoczyła na widok Sherlocka. Wiele razy snuła bezsensowne marzenia i wyobrażała sobie, jak by to było mieszkać razem z nim. Oczywiście Sherlock w jej wyobrażeniach zachowywał się zupełnie inaczej niż w rzeczywistości, był ciepły i przystępny. Dawno już pozbyła się tych złudzeń, ale teraz przypomniała sobie swoje urojenia zakochanej idiotki. Od ostatniej Wigilii przestała mieć nadzieję na romantyczny związek ze zwariowanym detektywem, a jednocześnie z przyjemnością wspominała tamte przeprosiny i pocałunek. Teraz, patrząc jak Sherlock, koszmarnie rozczochrany i w samej piżamie, szturmował jej ekspres do kawy, wbrew wszelkiej logice znów zaczynała się zastanawiać. Może dlatego, że poprzedniego dnia Sherlock wydawał się wyjątkowo ludzki, a przez swoje niezrozumienie podwójnie bezbronny?

- Nikotyna – przywitał ją Sherlock i urok momentalnie prysł. W jednej chwili zniknęła beznadziejnie zakochana Molly, która w obecności detektywa zmieniała się z profesjonalnej pani patolog w głupią studentkę. – Potrzebuję nikotyny.

- Nie mam.

- Wiem, że nie masz – odezwał się znów Sherlock i osłodził kawę. Zrobił to tak naturalnie, że w tej chwili Molly w życiu by nie powiedziała, że potrafi być nieznośny. – I masz kota – wzdrygnął się, gdy Toby otarł mu się o gołe kostki.

- O, przestał się ciebie bać – uśmiechnęła się Molly. Przez cały poprzedni dzień Toby boczył się w sypialni i nie chciał wyjść, a na widok Sherlocka czmychał na drugi koniec pomieszczenia.

- On mnie nie lubi – oznajmił Sherlock, pokazując Molly zadrapania na dłoni. Najwyraźniej musieli się już dzisiaj spotkać, kiedy ona była w łazience. – Dlaczego go trzymasz?

Pytanie było niewygodne. Dlaczego miała kota? Molly zmieszała się. Naprawdę nie chciała odpowiadać, ale Sherlock patrzył na nią z wyczekiwaniem, któremu nadal nie potrafiła się oprzeć.

- Lubię koty – odezwała się po chwili. Sprawnym ruchem złapała Toby’ego i wzięła go na ręce. – Zobacz, jaki jest mięciutki i kochany – zachęciła nieśmiało. Sherlock nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego. – Chcesz go wziąć na ręce? – zapytała mimo to.

- Nie lubi mnie – powtórzył uparcie detektyw. – I drapie, więc czemu miałbym go chcieć?

- Dużo ludzi lubi zwierzęta i troszczy się o nie – odparła Molly. Po minie Sherlocka poznała, że przez przypadek powiedziała coś nie tak. Detektyw objął się szczelnie ramionami i cofnął o krok, jakby go uderzyła. Przez moment wyglądał tak, jak poprzedniego dnia w salonie. Ręką sięgnął odruchowo tam, gdzie zwykle znajdowała się tylna kieszeń spodni. Molly dopiero po chwili uświadomiła sobie, że widywała ten gest w filmach – gest człowieka sięgającego po broń. Chyba tak samo jak ona, Sherlock dopiero wtedy zorientował się, że nie ma pistoletu, bo nagle obrócił się i zaczął grzebać w szafkach kuchennych.

- Sherlock? Boże, o co chodzi? – Molly puściła kota, który czmychnął z pomieszczenia. – Sherlock?

- On tak kiedyś powiedział – odparł Sherlock nieobecnym tonem. – Powiedział tak o Johnie – przez chwilę jeszcze był tym ludzkim Sherlockiem, ale zaraz przywołał na powrót swoją maskę obojętności. – Kawy? – zapytał ze sztuczną wesołością, która chyba nie oszukała nawet jego samego.

- Jaki on? – zapytała osłupiała Molly. Usiadła przy stole i patrzyła, jak jej towarzysz szybkimi, nieco nerwowymi ruchami przygotowuje kawę. Sherlock. Robił kawę. Dla niej. W jej własnym mieszkaniu. Ta nowa rzeczywistość bywała momentami wręcz przytłaczająca.

- Moriarty. – Sherlock wypluł z siebie to nazwisko, dopiero gdy postawił przed nią kubek. Zrobił to trochę zbyt gwałtownie i część płynu chlusnęła na blat, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Sherlock usiadł naprzeciwko i zajął się swoją kawą, jakby był sam w pomieszczeniu.

Molly upiła łyk z kubka i skrzywiła się; kawa była czarna. Wstała i wyjęła z lodówki mleko, a po namyśle także jogurt. Zerknęła na Sherlocka, ale nie wyglądał na zainteresowanego jedzeniem, więc darowała sobie pytanie. Jak będzie coś chciał, sam sobie weźmie, uznała i usiadła z powrotem. Usiłowała pojąć zachowanie towarzysza, póki co z marnym skutkiem. Sherlock nie był sobą, tyle wiedziała na pewno. Chyba sam nie wiedział, co się z nim działo, bo przechodził ze skrajności w skrajność bez żadnego ostrzeżenia. Ot, dopiero co był spięty, a teraz wyglądał na rozluźnionego i spokojnego. I jak ona go miała zrozumieć?

Telefon przerwał jej w połowie śniadania. Molly zerknęła na wyświetlacz i odebrała z westchnieniem, zdenerwowana samą myślą, że znów będzie musiała udawać.

- Witaj, John - przywitała się. Sherlock po drugiej stronie stołu poderwał głowę na dźwięk jej słów i utkwił w niej natarczywe, zaciekawione spojrzenie. Molly wolałaby, żeby wyszedł i nie rozpraszał jej dodatkowo, ale to było zbyt pobożne życzenie.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że Mycroft ustalił termin pogrzebu - usłyszała zmęczony głos Johna. Doktor w przeciwieństwie do niej najwyraźniej miał za sobą nieprzespaną noc.

- Ki... Kiedy? - zapytała nieco drżącym głosem. Czuła się idiotycznie, rozmawiając o pogrzebie osoby, która siedziała tuż obok i miała się w miarę dobrze.

- Jutro o trzeciej. Gdybyś chciała wcześniej... Pani Hudson chce pójść wcześniej do kościoła - zaproponował John. Brzmiał tak nieszczęśliwie, że Molly niczego w tej chwili nie pragnęła tak bardzo jak powiedzieć mu prawdę. Zerknęła na Sherlocka. Przygryzał wargę i przyglądał jej się w napięciu, ale gdy wychwycił jej spojrzenie, pokręcił głową; pewnie słyszał całą rozmowę. Na jego twarzy malował się smutek i poczucie winy, Molly widziała to bardzo wyraźnie. Na moment tak skupiła się na mężczyźnie naprzeciw, że zapomniała odpowiedzieć.

- Molly? Ymmm... W porządku? - zapytał zatroskany John.

- T-tak, tak, przyjdę. W porządku, John... Tak, dziękuję, dobrze. - Molly zupełnie straciła wątek. Posłała Sherlockowi spojrzenie, ale on tylko pokręcił głową, więc po prostu zerwała połączenie. Ledwie odłożyła telefon, Sherlock klasnął w dłonie, zadowolony.

- Świetnie, bardzo dobrze.

- Co? - Molly na moment zaniemówiła. - Sherlock... To jest oficjalnie twój pogrzeb - przypomniała mu ostrożnie. - Słyszałeś Johna, prawda?

Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy detektywa. Sherlock zasępił się, ale odezwał się po chwili.

- Kiedy wy będziecie na cmentarzu, ja będę mógł pójść na Baker Street - wyjaśnił już bez tej radości. - Potrzebuję zabrać trochę rzeczy.

- John nie zauważy? - zapytała z powątpiewaniem Molly. - Jeśli nagle zniknie twój komputer czy skrzypce, na pewno się zorientuje.

- No przecież nie będę zabierał takich rzeczy - obruszył się Sherlock. - Potrzebuję ubrań, może jakąś torbę. John raczej nie grzebie mi w szafie. Co do laptopa masz rację, choć przydałby mi się... A niech to, będę musiał...

- Nie możesz go zabrać – powtórzyła stanowczo kobieta. – Nawet jeśli John nie uzna tego za podejrzane, to będzie mu przykro.

- Nie o tym myślałem – poprawił się detektyw. – Dopóki jestem uważany za zmarłego, mam związane ręce. Nie mogę wyjechać, nie mam dostępu do konta ani do dokumentów. Chyba jednak będę musiał zobaczyć się z bratem – dorzucił niechętnie.

Rozdział czwarty

Sherlock czuł się źle, to chyba było najlepsze określenie. Tak, po prostu źle. Nie lubił przebieranek, bo był w nich dobry jedynie na krótką chwilę; ot, żeby dostać się w odpowiednie miejsce i zaraz znów być sobą. Marynarka, szalik i płaszcz z podniesionym kołnierzem były tym, co znał i lubił. Dłuższa gra, tak jak teraz, stawała się męcząca, a on sam czuł się po prostu niekomfortowo. Mimowolnie przypomniał sobie, jak John pokpiwał z niego przyjaźnie, gdy jedynym przebraniem w konfrontacji z Irene Adler był wymiętoszony kołnierzyk, kawałek kartki w charakterze koloratki i ślad po uderzeniu na policzku. A i tak całe to przebranie okazało się bezużyteczne.

Teraz było inaczej. Sherlock miał wrażenie, jakby wszystko na nim było inne, włącznie ze skórą. Sam nie wiedział, co denerwowało go bardziej. Dwudniowy zarost drapał i drażnił, ale za to nieznacznie zmieniał kształt twarzy. Dużo gorsze było to, co Molly zrobiła z jego włosami. Rozprostowała mu loki i przefarbowała na ciemny blond. W efekcie koszmarnie irytująca, jasna grzywka ciągle wpadała mu do oczu, ale jednocześnie zmieniała go tak, że sam się zdziwił, gdy Molly pozwoliła mu zerknąć w lustro. Nawet poruszał się inaczej. Wcześniej, zajęty myśleniem, nie zwracał większej uwagi na stłuczenia po upadku, ale gdy Molly kolejny raz zapytała, czy nie chce jakiejś maści rozgrzewającej, postanowił je wykorzystać. Zrezygnował ze swojego miękkiego, płynnego kroku i szedł sztywno, ostrożnie, a obolałe miejsca pomagały mu zachować naturalność ruchów. Kamuflażu dopełniały jasne jeansy i bluza, którą Sherlock uparł się wziąć, mimo że Molly ciągle mówiła mu o upałach na zewnątrz. I tak czuł się wystarczająco obnażony bez swojego płaszcza, a poza tym nie miał ochoty pokazywać ramion; sińce mogłyby przyciągać uwagę.

Wejście na Baker Street nawet trudno byłoby nazwać włamaniem. Sherlock po prostu wyjął komplet kluczy i wsunął się do środka przez tylne drzwi. Przeszedł przez mieszkanie pani Hudson i był na miejscu. Zerknął na zegar ścienny na korytarzu; dochodziło wpół do trzeciej. Szacował, że miał około dwie godziny do dyspozycji; ceremonia pogrzebowa miała być świecka, więc nie zajmie wiele czasu.

Mógł buszować po mieszkaniu do woli; nie było w nim już ani jednej kamery, która mogłaby zarejestrować jego obecność. Usunął wszystkie, a szczerze wątpił, by po jego domniemanej śmierci ktokolwiek założył nowe. Znając Johna, to nie pozwolił Mycroftowi na żadną kontrolę; nie było zresztą takiej potrzeby, bo jedyną osobą, którą Mycroft mógłby chcieć śledzić, był Sherlock.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było włączenie laptopa. Podpiął zewnętrzny dysk i polecił przekopiowanie całej zawartości. Miał tam mnóstwo rzeczy, które mogłyby mu się przydać. Ponieważ pasek postępu sugerował, że kopiowanie zajmie sporo czasu, Sherlock zostawił komputer.

Nim poszedł do swojej sypialni, rozejrzał się po salonie. Swojski nieład został przełamany. W przeciwieństwie do foteli i stolika, gdzie panował bałagan gorszy niż zwykle, jego biurko przy oknie lśniło czystością. Ktoś, nie, nie ktoś, poprawił się natychmiast Sherlock, John spakował wszystkie jego papiery do trzech dużych kartonów, które stały na podłodze pod ścianą. Niedobrze. Sherlock liczył, że zabierze część z nich, ale jeśli John dopiero co miał je w rękach, mógłby zauważyć braki, mimo że pewnie spakował je po to, by ich więcej nie wyciągać. Trudno, będzie musiał wykorzystać Mycrofta, żeby zabrał jego notatki z Baker Street.

W szafie w sypialni znalazł mnóstwo ubrań, których nigdy nie nosił, więc John najpewniej nie zauważy ich braku, a nawet jeśli, to uzna, że Sherlock wyrzucił je przy jakiejś okazji. Wszystkie te kolorowe podkoszulki, używane dotąd sporadycznie jako przebranie, nagle stały się przydatne. Sherlock wrzucił je do torby i oparł się pokusie spakowania chociaż jednego szlafroka. John może nie miał skatalogowanych w pamięci wszystkich par skarpetek czy koszul, ale szlafroki na pewno by pamiętał. Detektyw z westchnieniem odłożył szlafrok na miejsce i metodycznie pakował się dalej.

***

Pogrzeb był męczący i Molly nie wiedziała, gdzie ma się podziać. Mycroft Holmes nie powiadomił prawie nikogo o godzinie, więc na cmentarzu było tylko kilka osób, przez co nie mogła wtopić się w tłum. Molly nie rozpoznawała jedynie dziewczyny towarzyszącej bratu Sherlocka i krępego mężczyzny, Włocha z wyglądu, który zalewał się łzami. Było jej źle, gdy zorientowała się, jak mało osób przyszło pożegnać Sherlocka. Nie chodziło już o to, że pogrzeb był mistyfikacją, o czym tylko ona wiedziała, ale przykro było patrzeć, że na pogrzeb tak genialnej osoby przyszło tak niewiele osób. Oczywiście, cicha ceremonia gwarantowała brak wścibskich dziennikarzy, ale Molly była przekonana, że Sherlock pomógł wielu osobom, które nie miały go za oszusta.

Jej samej wcale nie było trudno wczuć się w rolę. Bała się wcześniej, że nie będzie dość przekonująca w swojej żałobie, ale wystarczyło spojrzeć na ludzi dookoła, by łzy napłynęły jej do oczu. Nie odzywała się wiele, ale nie musiała; czego innego spodziewanoby się po nieśmiałej pani patolog, o której większość zebranych wiedziała, że podkochiwała się w Sherlocku. Wystarczyło, że płakała i odsuwała się na bok, dając do zrozumienia, że nie chce rozmawiać. Jedynie John miał w sobie dość uporu i wrodzonej troski, by podejść i spytać, jak się czuje.

Ciężko jej było z nim rozmawiać, choćby przez chwilę. Doktor trzymał się chyba tylko ze względu na panią Hudson, ale Molly nie mogła nie dostrzec tego zmęczenia, które wcześniej słyszała w jego głosie. Dziewczyna znów przeklinała w duchu Sherlocka za to, że nie chciał powiedzieć mu prawdy. On uważał to za ochronę, ona była przekonana, że się mylił. Mimo to, skoro zdecydowała się mu pomóc, obiecała sobie w duchu działać według jego planu. Owszem, w jej głowie znów pojawiały się niewinne urojenia zauroczonej osoby, a czasem i poważniejsze myśli, ale odsuwała je w miarę możliwości. Jeśli za bardzo okaże swoje uczucia, znów będzie się czuła nieswojo w towarzystwie Sherlocka i narazi się na jego kpiące komentarze. Wiedziała, że muszą wytrzymać razem pod jednym dachem, więc nakazywała sobie rozsądek. Jeśli zdoła patrzeć na ich swoiste relacje w taki sposób, w jaki postrzegał je Sherlock, na pewno więcej osiągnie. Co oczywiście nie przeszkadzało jej pomarzyć czasem w zaciszu swojej sypialni.

Zatopiona w myślach, Molly zorientowała się nagle, że ceremonia dobiegła końca, a John i pani Hudson kierują się w stronę wyjścia. Zdenerwowana, zatrzymała się jeszcze na chwilę przed nagrobkiem, a potem możliwie spokojnym krokiem odeszła w głąb cmentarza pod pozorem spaceru. Gdy była już sama, wyciągnęła telefon z torebki.

***

Dzwonek w telefonie pożyczonym od Molly był inny niż ten, którego zwykle używał, dlatego minęła chwila, nim Sherlock zorientował się, że dzwoni. Stara klasyczna komórka dziwnie leżała mu w dłoni, ale lepsza była taka, niż żadna. Molly dała mu swój poprzedni telefon i świeżą kartę kupioną w kiosku, żeby mogli być w kontakcie. Zresztą Sherlock po dwóch dniach przymusowego zamknięcia w czterech ścianach bez swojego sprzętu i dostępu do Internetu był chory, więc jakikolwiek telefon był i tak sporym postępem.

- Sherlock Holmes - odebrał odruchowo.

- John i pani Hudson wracają do domu - odezwała się Molly. Sherlock słyszał w jej głosie zdenerwowanie.

- Dobrze...

- Sherlock, jesteś jeszcze na Baker Street? Musisz się zbierać. – Molly była coraz bardziej nerwowa, prawdopodobnie z powodu przedłużającej się ciszy.

Sherlock wiedział, że Molly ma rację, ale wcale nie chciał wyjść. Baker Street było jego mieszkaniem i ciężko było mu się pogodzić z myślą, że nie wiadomo kiedy będzie mógł wrócić. Od czasu, gdy mieszkał w rodzinnej rezydencji, w żadnym wynajmowanym mieszkaniu nie wytrzymał dłużej niż pół roku. Albo nudziło go otoczenie, albo robił bratu na złość i wyprowadzał się nieoczekiwanie, a i niejednokrotnie właściciel wypowiadał mu lokum z powodu dziwnych eksperymentów i hałasów późno w nocy. Pani Hudson była pierwszą osobą, która tolerowała jego niecodzienne nawyki i przywykła do części ciała w lodówce. Sporo mu zawdzięczała, to fakt, ale to wcale nie obligowało jej do lubienia go. Sherlock zwykle nie zwracał na to większej uwagi, ale starsza pani była jedyną osobą, która odnosiła się do niego z taką otwartą serdecznością i dbała o niego.

- Sherlock? Sherlock, jesteś tam? – Molly zaczynała panikować. – Sherlock? Przyprawisz panią Hudson o atak serca, jeśli cię zobaczy w mieszkaniu.

- Zaraz wychodzę.

- Jeśli zdecydowałeś się im powiedzieć... – Głos Molly złagodniał i stał się niepewny. – Pozwól im się najpierw otrząsnąć.

- Nie mogę – rzucił krótko Sherlock. – Idę do Mycrofta – dodał jeszcze i rozłączył się.

Rozdział piąty

Po ponad trzydziestu latach obcowania z bratem, po wspólnie spędzonym, dziwacznym dzieciństwie i porąbanej młodości Mycroft Holmes sądził, nie, był pewien, że Sherlock nie jest w stanie go niczym zaskoczyć. Przeżył już wszystko, od dziecinnych zabaw, kiedy jego braciszek jeszcze się bawił, przez nieustające kłótnie o wszystko, głównie o szkołę i zachowanie, po incydent z narkotykami. Zniósł niedorzeczne wymachiwanie jego parasolem jako szpadą i bieganie po domu, w którym miała panować cisza, zniósł wiecznie obrażonego nastolatka, który uciekał z domu gdy tylko mógł. Jakimś cudem wytrzymał, zmusił brata do jako tako dorośnięcia, przeciągnął czy też przepchnął go przez studia i nauczył samodzielności. Choć może nie, inaczej. Sherlock zawsze był samodzielny, tylko czasem trzeba go było dyskretnie popchnąć w odpowiednim kierunku albo o czymś przypomnieć. Mycroft pamiętał go od dnia narodzin.

Aż do śmierci. Zawsze wiedział, że jego mały braciszek nie umrze we własnym łóżku, ale też nie spodziewał się, że będzie wracać, tak jak teraz wracał, z jego pogrzebu. Sherlock niemiło go zaskoczył. Mycroft wiedział oczywiście, że brat miał wysokie mniemanie o sobie i był dość czuły na tym punkcie, ale nie przewidział, że jeden kłamliwy artykuł niszczący jego reputację popchnie go do skoku. Mycroft czuł, że musiało za tym stać coś więcej, a jednocześnie nie wiedział, co, i to go dręczyło. Okazało się jednak, że to nie była jedyna niespodzianka, jaką zafundował mu Sherlock.

Mycroft wrócił zmęczony. Po dwóch niemal bezsennych nocach, nawale pracy i pogrzebie Mycroft uznał, że należy mu się trochę spokoju, dlatego kazał Anthei odwołać wszelkie spotkania zaplanowane na popołudnie i z cmentarza pojechał prosto do siebie. Dawno już nie błogosławił tak bardzo ciszy, która go powitała. W całym domu nie było żywej duszy, więc po raz pierwszy od śmierci Sherlocka pozwolił sobie na chwilę zatrzymania i rozluźnienia. Poprzedniego dnia spędził wieczór w klubie Diogenesa, ale nawet tam nie był w stanie uciec od zaciekawionych spojrzeń; członkowie klubu, choć milkliwi, znali go przynajmniej z nazwiska. Doktor Watson mógł go uważać za pozbawionego serca i skrupułów drania, ale wbrew pozorom Mycroft również potrzebował czasem odreagować. Nawet jeśli w jego wypadku oznaczało to zrobienie sobie w spokoju czegoś do jedzenia. Dzisiaj nie zamierzał przestrzegać diety, choć wiedział, że powinien być ostrożny ze względów zdrowotnych; jutro znów wróci do zaleceń swojego lekarza.

Wbrew temu, co mogliby myśleć inni, Mycroft Holmes metodycznymi ruchami szykował sobie substytut obiadu i pozwalał swoim myślom krążyć swobodnie wokół dawnych wspomnień. Zamyślony, nie zwrócił większej uwagi na hałas, który na moment zakłócił mu ciszę. Dopiero po chwili, gdy kroił chleb, odniósł wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Spokojnym, wystudiowanym gestem odkroił kromkę do końca i dopiero wtedy się odwrócił. Nie zauważył nawet, że wciąż trzymał nóż w ręku.

- Jak rozumiem, chcesz być pewien, że będę martwy – usłyszał znajomy głos. – Doprawdy, bezpieczniej skakać z dachu niż wchodzić do ciebie. Co ty poustawiałeś na parapetach, doniczki antywłamaniowe?

Mężczyzna stojący w progu wyglądał obco, ale głos z pewnością należał do Sherlocka, jednakże mimo to Mycroft przyjrzał się dokładnie, nim zrobił cokolwiek. Duża bluza zniekształcała sylwetkę, a w dodatku raziła ostrością kolorów, ale gdy przybysz wyszedł z cienia korytarza, nie mogło być mowy o pomyłce. Kpina w głosie i ogień złości w szaroniebieskich oczach, skrytych pod jasnymi włosami, niedbała nonszalancja w postawie i napięcie przed atakiem, to wszystko kontrastowało ze sobą, ale to nadal był jego Sherlock, Mycroft nie miał co do tego żadnych wątpliwości. No bo przecież... Nie, kto jak kto, ale Mycroft Holmes nie wierzył, by jego wyobraźnia i umysł były skłonne ulec pobożnym życzeniom i podsunąć mu obraz odmienny od rzeczywistego. A jednak musiał się upewnić.

- Sherlock... Sherlock. – Imię brata zabrzmiało miękko, wiedział to. Mycroft przeszedł przez kuchnię i sądząc z reakcji Sherlocka zrobił ostatnią rzecz, której ten się spodziewał. Pierwszy raz od piętnastu lat pozwolił sobie uściskać brata, tak normalnie, po ludzku. Sherlock zesztywniał i nie drgnął nawet o milimetr, dopóki Mycroft nie odsunął się trochę od niego, choć po gestach brata widział, że powinien był odejść dużo dalej.

- Myślałem, że zamierzasz mnie dźgnąć – odezwał się Sherlock i nieswoim gestem odgarnął włosy z oczu. Mycroft znał go dobrze, a mimo to zwątpił, czy kpił, czy rzeczywiście uważał, że mógłby to zrobić. By wyklarować sytuację, starszy Holmes odłożył nóż na blat. To nagłe pojawienie się Sherlocka było po prostu przytłaczające, więc Mycroft potrzebował chwili, by oswoić się z faktem, że brat, którego dopiero co pożegnał, stał właśnie w progu i swobodnie opierał się o drzwi.

- Sherlock, ja nie...

- Nie co? - przerwał mu gwałtownie brat. - Nie wierzysz, że mnie widzisz? Bzdura, przekonałeś się już, że jestem prawdziwy, więc oszczędź nam tych banałów. Nie chciałeś tego? Daruj, ale nie uwierzę. Ten wariat omal nas nie wysadził w powietrze, a ty powiedziałeś mu o mnie wszystko, więc nie próbuj mi wmówić, że nie przewidziałeś takiego scenariusza! - wybuchnął Sherlock. Porzucił pozę i Mycroft mógł zobaczyć, jak bardzo był wzburzony. Szukał właściwej odpowiedzi, ale przerwał mu dźwięk telefonu. Sherlock wyjął komórkę z kieszeni i odebrał.

- Tak, udało mi się - powiedział po chwili. Jego głos złagodniał nieznacznie, jakby nie chciał przenosić złości na brata na swojego rozmówcę. Mycroft zmarszczył brwi w zdziwieniu, bo zdawało mu się, że słyszał kobiecy głos. - Nie, nie zauważą... Co? Boże, jakie spaghetti? - przez twarz Sherlocka przemknęło zdziwienie. - Nie jem, jak jestem zajęty... Tak, wrócę... Nie wiem kiedy, może trochę potrwać... Tak, w porządku - powiedział na koniec i rozłączył się.

- Kto...? - Mycroft urwał pytanie na widok kpiącego spojrzenia brata. Kto wiedział o tym, że Sherlock żyje? Jaka kobieta? Poza Irene Adler, która wedle jego wiedzy była martwa, przychodziła mu na myśl jedynie pani Hudson, ale to było bez sensu.

- Ty też nie bierzesz jej pod uwagę - odezwał się z satysfakcją Sherlock i dopiero wtedy Mycroft zorientował się, o kogo chodziło. Odpowiedź była zbyt oczywista.

- Panna Hooper. Molly Hooper z prosektorium - powiedział w zamyśleniu. Boże, to było takie oczywiste! Zaraz jednak przypomniał mu się jeden szczegół z rozmowy, na który akurat zwrócił uwagę. - Wracasz do niej?

- Oczywiście - prychnął Sherlock. - Gdzie indziej mógłbym mieszkać? Tylko ona wie, to znaczy poza tobą.

- Tutaj jest twój dom - zauważył Mycroft. Pokój brata stał pusty od lat, ale nadawał się do zamieszkania z miejsca.

- Nie, tutaj jest twój dom - poprawił go Sherlock. - Nie będę tu z tobą mieszkać.

- Nie sądzisz, że ufasz jej zbyt łatwo? - zapytał ostrożnie Mycroft. - Jeśli źle ją ocenisz, możesz wpaść w spore kłopoty - wytknął. Widać szok sprawił, że jego dyplomatyczne zdolności osłabły, skoro mimowolnie wpadł w ton protekcjonalnego starszego brata.

- Jak dotąd poprawnie oceniałem ludzi - odgryzł się Sherlock. - Nigdy nie ufałem tobie, i jak widać, miałem rację. Molly pomogła mi, chociaż nie mogła być pewna, czy nie kłamię i czy dobrze robi. Ufam jej.

Cios był celny. Sherlock wyrzucił mu w twarz to, co dręczyło go od jego rzekomej śmierci. Mycroft miał tę bolesną świadomość, że jego brat nigdy nie darzył go szczególnym zaufaniem, a w tej chwili na pewno już więcej mu nie zaufa. I miał do tego pełne prawo. A jednak fakt, że był tutaj, dawał pewne nadzieje, choć Mycroft nie łudził się; Sherlock przyszedł tylko dlatego, że czegoś potrzebował.

- Przepraszam - powiedział po dłuższej chwili. - Nie spodziewałem się... Wiem, że mi nie wybaczysz, ale nie sądź, że zrobiłem to celowo.

- Daruj sobie. - Sherlock znów podniósł głos. - Stań na krawędzi, skocz, a dopiero potem próbuj mówić, że ci przykro! Twoje słowa są nic nie warte! Wiedz, że sprzedałeś moje życie za kilka linijek kodu, który nie istnieje!

Sherlock znów krzyczał i znów go zaskoczył. Mycroft pozwolił nawet, by to zdziwienie odmalowało się na jego twarzy. Kodu nie było? Więc naprawdę przez wszystkie te godziny przesłuchań usiłował zdobyć informację, która nigdy nie istniała? Nagle fakt, że Sherlock był zmuszony sfingować własną śmierć, stał się podwójnie gorzki. Skakał po nic… Nie, musiał być jakiś powód, którego Mycroft jeszcze nie poznał.

- Jak to? Skąd wiesz? Jak to – nie było kodu?

- Moriarty nabrał nas wszystkich – wyjaśnił Sherlock, już spokojniej. – Kod był tylko odwróceniem uwagi. Zależało mu tylko na tym, żeby mnie zniszczyć. Tak jak wtedy z tamtymi bombami… Myślałem, że te zagadki miały odwrócić moją uwagę od planów rakietowych, a tak naprawdę w jego działaniach nie było żadnej motywacji.

- Poza rozrywką – dodał cicho Mycroft. – Jesteś pewien, że cię nie okłamał?

- A po co miałby? Mówił mi to przed moją śmiercią, nie miał powodu kłamać. Nie doceniłeś możliwości Moriarty’ego i nadal to robisz – wytknął Sherlock. Zdecydował się podejść bliżej i przysiadł na blacie szafki. – To były najzwyklejsze włamania, tylko na większą skalę.

Mycroft uznał, że nadszedł odpowiedni moment. Musiał w końcu zadać pytanie, które cisnęło mu się na myśli, odkąd Sherlock pojawił się w kuchni.

- Dlaczego skoczyłeś? Skoro dowiedziałeś się, że włamanie było jego sprawką i nie ma żadnego kodu, co skłoniło cię do skoku?– Głos Mycrofta złagodniał. Zdążył się zorientować, że bratu było ciężko się otworzyć, tym bardziej przy nim, ale musiał się tego dowiedzieć.

- Obiecał, że wypali mi serce, pamiętasz? - odezwał się głucho Sherlock. Unikał wzroku brata, jakby wcale nie chciał nic mówić. - Miał chyba rację twierdząc, że je posiadam - dodał i wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Mycroft zmarszczył brwi, ale nie zaprotestował głośno; w końcu on także pozwolił sobie dzisiaj na rozluźnienie.

- Nie, dziękuję - powiedział tylko, gdy Sherlock wysunął paczkę w jego stronę. Patrzył, jak brat przypala papierosa i zaciąga się, zastanawiając się, czy dym miał być kolejnym podkreśleniem bariery między nimi. Nie, uznał, Sherlock był na to zbyt bezpośredni.

- Zagroził Johnowi? - zagadnął ostrożnie po chwili, gdy cisza zaczynała być nie do zniesienia. - Starałem się chronić cię przed...

Kolejny błąd. Sherlock spojrzał na niego ostro i Mycroft odniósł wrażenie, że znów cofnął się o krok. A może wcale dotąd nie posuwał się do przodu?

- Więc taki był twój cel? Po to przez lata rujnowałeś wszelkie moje próby znalezienia przyjaciela? - zaatakował Sherlock. Znów umilkł na chwilę, jakby próbował się opanować. - Przywiązanie to słabość - przyznał - ale mimo wszystko, chyba warto.

Mycroft chciał coś odpowiedzieć, ale ku jego zdziwieniu Sherlock mówił dalej. Monotonnym, rzeczowym tonem wyjaśnił mu, dlaczego skoczył i pozwolił wszystkim wierzyć, że nie żyje. Tak jak Mycroft podejrzewał, miał słuszne powody.

- Powiesz im?

- Nie. – Twarz Sherlocka na moment ściągnęła się w niemal fizycznym bólu, nim powrócił do maski pozornej obojętności. – Zbyt duże ryzyko. Nie wiem, jakie instrukcje pozostawił po sobie Moriarty. Pani Hudson mogłaby nie dotrzymać tajemnicy. Lestrade to policjant, ale postawiłbym go w niewygodnej sytuacji, bo fakt, że żyję, musi pozostać w tajemnicy.

- A John? – zapytał ostrożnie Mycroft, choć wiedział, że wkracza na grząski grunt. John Watson był najbliższą osobą Sherlocka, więc okłamywanie go musiało być najgorsze. Sherlock zaciągnął się kolejnym papierosem i pozwolił sobie na westchnienie.

- Nie może wiedzieć. Chciałby mi pomóc, wiem, że by się nie zawahał – powiedział martwym głosem, i gdyby Mycroft go nie znał, uznałby, że naprawdę się tym nie przejmuje. Sherlock znów usiłował odciąć się od wszelkich emocji. – Nie mogę się przejmować, to mnie rozprasza. John będzie bezpieczniejszy, jeśli nie będę go w to mieszał.

- A ty? Będziesz bezpieczny bez niego?

- Umiem o siebie zadbać – prychnął Sherlock. – I... Liczę na twoją współpracę.

- Oczywiście. – Mycroft rozluźnił się nieco. Liczył, że pomagając Sherlockowi, będzie miał jeśli nie kontrolę, to przynajmniej wgląd w jego poczynania. – Cokolwiek potrzebujesz.

- Gotówkę. Nowe dokumenty. Broń. Telefon. Komputer – wyrzucił cięgiem Sherlock.

- Kwaterę? – zasugerował Mycroft. Jego brat pokręcił głową.

- Zostanę u Molly.

- Jeśli chcesz, mogę ci wynająć jakieś mieszkanie, gdzie nikt...

- Zostanę u Molly – powtórzył uparcie Sherlock. – Tam jest bezpiecznie. I tak, wiem, że sprawdzisz – dorzucił kpiąco.

Mycroft skrzywił się nieznacznie. Nie miał pojęcia, gdzie mieszkała Molly Hooper. Nie oznaczało to, że nie mógł tego sprawdzić w dowolnej chwili, ale irytował go sam fakt niewiedzy. Sherlock rzeczywiście zdawał się ufać dziewczynie, a on nie widział powodu, dla którego miałby go od tego odwodzić. Tak jakby Sherlock kiedykolwiek mnie słuchał, pomyślał ironicznie. Jego wzrok padł na filiżankę z resztą herbaty, a potem na prawie naszykowane jedzenie. Sherlock musiał podążyć za jego spojrzeniem, bo uśmiechnął się kpiąco.

- A dieta gdzie? – zapytał, a Mycroft niemal się uśmiechnął, tak znajomo zabrzmiało to pytanie. Nie odpowiedział od razu. Nałożył jedzenie na talerz i postawił go na blacie pod ręką brata.

- To jest dla ciebie.

- Nie chcę. – Sherlock nieoczekiwanie przestał opierać się o szafkę i w dwóch krokach znalazł się na korytarzu. – Mam nadzieję, że masz jeszcze moje stare skrzypce – rzucił przez ramię i zniknął. Po chwili dało się słyszeć odgłosy strojenia instrumentu.

Mycroft dolał sobie herbaty i zamyślił się nad filiżanką, chwilowo odkładając jedzenie na później. To, że Sherlock nie wyszedł tak po prostu, rokowało nie najgorzej. Pojedyncze dźwięki strun brzmiały tak znajomo, że przez moment Mycroftowi zdawało się, jakby za ścianą nastoletni Sherlock odreagowywał grą kolejny dzień w szkole. To nieszczęsne brzdękanie zawsze go irytowało, mimo że Sherlock często wieńczył maltretowanie skrzypiec pięknymi melodiami. W tej chwili Mycroft nie chciałby słyszeć niczego innego. Pozwalał sobie na te luźne myśli, dopóki nie skończył herbaty, a zza ściany nie popłynęło Danza pastorale Vivaldiego. Dość sentymentów, powiedział sam sobie, o ile on w ogóle mógłby być sentymentalny. Wyposażenie Sherlocka wymagało poczynienia odpowiednich kroków. Do założenia konta potrzeba było fałszywych dokumentów, a te z kolei wymagały zdjęcia innego niż te, które przez ostatnie dwa dni gościły na pierwszych stronach brukowców.

Po pół godziny słuchania muzyki brata Mycroft uznał, że dał im obu dość czasu na poukładanie sobie wszystkiego. Wziął filiżankę dla Sherlocka i zajrzał do jego dawnego pokoju.

- Myślałeś nad nowym imieniem? - zapytał starszy Holmes. - Jeśli załatwimy dzisiaj zdjęcie, jutro będę miał dla ciebie dokumenty. Powinieneś wybrać coś popularnego, żadnej holmesowskiej ekstrawagancji. Jakieś pomysły? Jack, Sam, Mike, Thomas...

- John - odezwał się nieoczekiwanie Sherlock i odłożył skrzypce. - Jeśli już muszę zmieniać imię, niech to będzie John.

- Rozumiem...

- Nie sądzę - prychnął Sherlock. - John to bardzo popularne imię, wręcz banalne. I prędzej zareaguję na nie niż na cokolwiek innego.

- Dobrze, niech będzie John - zgodził się Mycroft. Nie był szczególnie zaskoczony, a i wyjaśnienie brata było bardziej niż logiczne. Jeśli Sherlock miał także inne powody, Mycroft uznał, że nie musi ich znać. Porozumienie z bratem było bardzo kruche i zbytnia dociekliwość z jego strony mogła je łatwo zniszczyć. Zwłaszcza, że mieli ważniejsze sprawy do załatwienia.

cdn.