, [Z} TEKST TICI" Doskonały plan cz. 4 (fandom Zorro) ďťż

[Z} TEKST TICI" Doskonały plan cz. 4 (fandom Zorro)

Kto tam jest w środku?
Jak zawsze, za zgodą Autorki.

Doskonały plan – cz. IV

Świąteczne dni w Los Angeles rozbrzmiewały muzyką. Grupa muzyków koncertowała w gospodzie senority Escalante dzień w dzień, przechodnie na ulicy podśpiewywali kolędy, radośnie dzwoniły dzwony kościoła.
Luis Ramone z jękiem przyłożył do czoła mokrą, zimną szmatkę. Właśnie w kościółku padre Beniteza z zapałem wydzwaniano południe, a jemu wydawało się, że każde uderzenie dzwonu odbija się bolesnym echem w jego już i tak skołowanej głowie. Poprzedniego wieczoru znowu przesadził z winem. Miał jeszcze kilka butelek whisky, kupionych na przedświątecznym targu, ale wolał odłożyć je na późniejsze okazje, gdy znów będzie zdany na łaskę i niełaskę właścicielki gospody. Dzwony wreszcie ucichły, a on po raz kolejny przypomniał sobie, że jeśli się postara, to nie będzie zależny od senority Escalante. Więcej, w ogóle nie będzie potrzebował wina z gospody i zapomnienia, jakie ono ze sobą niosło. Będzie szanowany i bogaty, a nie uwięziony w tym zapomnianym przez świat pueblu.
Jeśli tylko znajdzie sposób, jak pochwycić Zorro.
Po raz kolejny alcalde popatrzył ponurym wzrokiem na stertę papierów zgromadzoną na biurku. Raporty o pojawieniach się Zorro. Siedział nad nimi od Nowego Roku, ale nadal, mimo starań, nie mógł odnaleźć w nich powiązań pomiędzy don Diego de la Vegą, a zamaskowanym banitą.
Pomysł, by zmusić Zorro do przybycia do pueblo i zastawić tam na niego kolejną pułapkę, porzucił już na samym początku. Nie miał ochoty oglądać jeszcze raz, jak czarno odziany jeździec krzyżuje mu plany, znów rozbija jego żołnierzy, a na koniec upokarza jego samego, znacząc mu ubranie swoim znakiem. Albo robiąc coś innego, ale równie nieprzyjemnego. Pozostawało mu więc jedynie znalezienie dowodu, że młody de la Vega jest właśnie Zorro, jakiegokolwiek dowodu, który oparłby się śledztwu gubernatora.
Bo Ramone nie łudził się, że w tej sprawie obejdzie się bez udziału gubernatora. Raporty o Zorro były zbyt liczne, sam banita zbyt sławny, a ród de la Vegów aż nazbyt potężny. Kiedyś, na początku swoich rządów w Los Angeles, chciał oskarżyć tego caballero o zdradę i postawić pod szubienicą, ale teraz wiedział już, że gdyby to zrobił, to za chwilę czystej osobistej satysfakcji z tej egzekucji zapłaciłby potem dymisją i niesławą. Po tym, co się wydarzyło na wzgórzach, po miesiącach, jakie minęły i po raporcie don Alejandro do gubernatora, że alcalde zaniedbał swoje obowiązki na rzecz pijaństwa, każde oskarżenie de la Vegów upadłoby, gdyby nie miał przy tym w ręku solidnych dowodów ich winy.
Więc szukał w kolejnych raportach tego, co potrzebował. Od tego pierwszego, gdy Zorro przyszedł nocą, by uwolnić don Alejandro i senoritę Escalante, przez kolejne pojedynki, awantury, odwołane podatki, przywiezionych bandytów, aż po ten ostatni, o odnalezieniu donny Dolores Escobedo.
Nie znalazł niczego.
Po raz kolejny wertował zapiski i po raz kolejny nie mógł natrafić na coś, co by potwierdzało jego przekonanie. De la Vega, Zorro, był po prostu za sprytny, jak prawdziwy lis. Nie zostawił najmniejszego śladu, najmniejszego znaku… Tu alcalde miał raport po wyścigu, kiedy to Zorro odzyskał dla niego i dla pueblo nieopatrznie postawione pieniądze. De la Vega był wtedy w hacjendzie, chory. Tu znów była historia tego angielskiego szermierza, Ramone wstrząsnął się na samo jej wspomnienie. Don Diego wtedy leżał ze skręconą kostką. Znów miał dobre wytłumaczenie, wszyscy widzieli, jak ją sobie skręcił podczas pojedynku.
Upijając łyk wina, Ramone przekładał papiery. Nie, to musiało gdzieś być. Jakieś potkniecie, wskazówka. Coś takiego jak ten kaszel, który usłyszał na noworocznej zabawie. Albo jak wtedy, zastanowił się alcalde, kiedy Zorro, drwiąc z jego ostatniej pułapki, powiedział o udzielonej przez siebie lekcji. Drobne przejęzyczenie, ale Ramone przypomniał już sobie, że to właśnie don Diego radził tak ustawić żołnierzy i caballeros. Tyle tylko, że nie były to dowody, jakie mógłby przedstawić komukolwiek. Tylko on wiedział o tej zbieżności.
Może to alkohol tak podziałał na niego, a może świadomość kurczącego się czasu, ale nieoczekiwanie przyszło mu do głowy, że może powinien szukać nie tego, co było, ale tego, co się nie zdarzyło. De la Vega za bardzo był odludkiem i za dużo czasu spędzał w hacjendzie, by móc się dobrze wytłumaczyć z każdego pojawienia Zorro.
Ale nadal pozostawały wątpliwości. Przecież kiedy uwięził de la Vegę, po tych pierwszych wydaniach gazety, to Zorro jeździł wtedy swobodnie po okolicy, choć don Diego siedział w areszcie. A potem, gdy banda Ortegi najechała Los Angeles… Ramone nagle odłożył kartkę z raportem i upił jeszcze jeden łyk wina. Tu jednak coś było! Pojawiali się na przemian, Zorro i de la Vega, myślał gorączkowo, ale gdy trwała walka, de la Vega siedział w gospodzie, z ojcem. A jeśli ojciec wie, kim jest jego syn? Jeśli Zorro ma pomocników?
Victoria Escalante musiała wiedzieć, tego był pewien. Przecież, przypomniał sobie, krzyczała wtedy w kopalni o Diego i o Zorro. A jeśli ona wiedziała i don Alejandro wiedział, Ramone niemal zadygotał z podniecenia, to oznaczało, że wszystkie opowieści o chorym czy czymś zajętym Diego de la Vega były kłamstwem.
Jeśli tak było… to de la Vega był na placu i walczył z bandytami. Był w kopalni i jakimś cudem wydostał się sam z szybu. Zorro nie pojawiał się, by odbić młodego de la Vegę z aresztu, bo… Ramone zawahał się. W jakiś sposób znaki Zorro pojawiły się wtedy na zewnątrz i na jego biurku, a Diego siedział w celi. Ale może to jego ojciec… A potem? Przecież strzelił do Zorro i banita upadł. Ramone pamiętał jak dziś, jak odjeżdżającej Victorii towarzyszył drugi jeździec. I przecież Zorro zjawił się dwa dni późnej, by powstrzymać go przed ogłoszeniem wyroku… Ale potem młody de la Vega zniknął, tak samo jak senorita. Pojawili się ponad miesiąc później, don Diego tłumaczył się złamaną nogą…
Alcalde dolał sobie wina. Jakoś łatwiej mu się myślało, gdy czuł jego smak. Może powinien to zignorować, może to nie Zorro był wtedy na placu… A może jednak… Ramone wyprostował się nagle. Miał swój dowód. Jeśli de la Vega jest Zorro, nosi ślad po jego kuli. Z tej rany, jakakolwiek by nie była, don Diego się nie wytłumaczy.

Don Diego de la Vega ponaglił swoją palomino. Droga z Santa Barbara do Los Angeles zajmowała dobremu jeźdźcowi kilka godzin, a on wyruszył o świcie i chciał już być jak najszybciej w domu, a przynajmniej w pueblo. Wracał zadowolony. Przekonanie Jose Pereiry, by wraz z córką pojawił się na jego ślubie nie zajęło mu zbyt wiele czasu, a równie krótko trwało przekonywanie Juana Cheki do bycia drużbą. Diego wiedział, że za szybką zgodą młodego vaquero stała zarówno świadomość, kto naprawdę go zaprasza, jak i nadzieja, że wspólny wyjazd z senoritą Flor pomoże im w zacieśnianiu wzajemnych więzi. Z pewnym zaskoczeniem młody de la Vega zauważył, że tak samo jak ojciec senority, on sam nie miał nic przeciwko temu, by kolejny ślub w okolicy był właśnie jej i Juana.
Przyczyny, dla których don Diego de la Vega prosił na swego drużbę vaquero w służbie senora Pereiry były dość złożone. Oficjalnie, Diego miał świadomość, że choć wydawało się to nieprawdopodobne, wśród młodszych i starszych caballeros nie było nikogo, kogo mógł poprosić o przyjęcie tej zaszczytnej roli. Był starszy od pozostałych synów caballeros, a jego niechęć do przemocy i zamiłowanie do studiów dodatkowo sprawiły, że nie potrafił wyjść poza zdawkowe uprzejmości, wymieniane przy okazyjnych spotkaniach, takich jak ogólne zabawy. Żył w izolacji i nie uskarżał się na to, uważając ją wręcz za korzystną, bo póki nie miał bliskich przyjaciół poza hacjendą, nikt nie zadawał mu krępujących pytań i nikt się niczego nie domyślał. Ale teraz jego samotność zwróciła się przeciwko niemu. Nie chciał prosić żadnego z tych obcych mu młodzików do roli drużby. Bliższy mu wiekiem był don Oliveira, ale także nie była to na tyle bliska znajomość, by Diego chciał w tym dniu widzieć go koło siebie. Starsi caballeros, przyjaciele ojca, tym bardziej nie wchodzili w grę. Ponadto, młody de la Vega był znanym ekscentrykiem, więc nie sądził, że spowoduje większe zdziwienie czy oburzenie, twierdząc, że znalazł przyjaciela wśród vaqueros. A prawda była taka, że między nim a Juanem rzeczywiście zawiązała się specyficzna przyjaźń, wynikająca z wzajemnie zaciągniętych długów wdzięczności i świadomości tego, kim jest Zorro. Tym bardziej chciał mieć go koło siebie w tym najważniejszym dniu.
Diego minął bramę przy wjeździe do pueblo. Kilku przechodzących obok peonów pozdrowiło go z szacunkiem. Odpowiedział im uprzejmym gestem i skierował swojego wierzchowca w stronę gospody. Sądząc po tłoku na werandzie, był tam więcej niż komplet gości i nie musiał zgadywać, jaka była tego przyczyna. Nowina ogłoszona na noworocznej zabawie rozeszła się szeroko i sporo mieszkańców okolic Los Angeles przyjeżdżało, by złożyć życzenia senoricie Escalante, pozdrowić ją, albo po prostu zobaczyć i poplotkować ze znajomymi. Marisa i Juanita wpadały i wypadały na werandę, nosząc puste i pełne tace. Razem z nimi kręciła się też Pilar, dziewczyna, którą od niedawna Victoria najmowała do pomocy szczególnie ruchliwych dniach w gospodzie. Diego skręcił więc w boczną uliczkę by już chwilę później zeskoczyć z palomino przy kuchennych drzwiach. Jak się spodziewał, Victoria tam była, pogrążona w ożywionej dyskusji z dwoma rolnikami. Zamawiała większą ilość kurczaków i w tej właśnie chwili cała trójka ustalała, jaka będzie stosowna za nie cena.
– Mam nadzieję, że wina jeszcze nie zamówiłaś – stwierdził Diego zamiast przywitania, kiedy wreszcie transakcja została zawarta i dostawcy odeszli.
– Och, oczywiście, że już zamówiłam – prychnęła Victoria. – Spóźniłeś się. Ale możesz za nie zapłacić, jeśli na tym ci zależało.
– Zależało. I wybacz spóźnienie, ale byłem dziś w Santa Barbara.
– Santa Barbara? Czy masz na myśli wizytę u senora Pereiry?
– Tak.
– I?
– Co i?
– Co udało ci się ustalić?
– Przyjęli nasze zaproszenie.
Victoria odetchnęła.
Ona także miała kłopot z organizacją ślubu, jakiego początkowo nie brała pod uwagę. Jej matka nie żyła, ojciec zaginął przed laty, a bracia jeszcze przed świętami odpisali dość zdawkowo, że obowiązki nie pozwalają im przybyć. Nie było nikogo, kto mógł ją poprowadzić do ołtarza. Gdyby wychodziła za kogoś innego niż Diego, mogłaby poprosić o tę przysługę don Alejandro, jako najbliższego przyjaciela ojca i człowieka, który sprawował pewną nieformalną opiekę nad nią i jej gospodą. Jednak w tym przypadku miejsce starszego de la Vegi było przy boku syna i senorita Escalante musiała poszukać kogoś innego na to miejsce albo iść samotnie do ołtarza.
Diego zaproponował, by powierzyć tę rolę don Alfredo da Silva albo don Hernando Escobedo, którzy w pueblo liczyli się zaraz po don Alejandro. Sam szacunek, jaki otaczał tych caballeros był wystarczający, zdaniem Diego, by godnie wypełnili rolę ojca panny młodej. Victoria więc, po dłuższym namyśle, zdecydowała się poprosić o tę przysługę don Hernando. Do don Alfredo wolała się nie zwracać. Zapraszała ich co prawda na ślub, ale nie zdziwiła się, gdy w odpowiedzi przyszedł grzeczny liścik, w którym da Silva zapowiadał swoją nieobecność i tłumaczył się rodzinnymi obowiązkami. Domyślała się, że powodem tego była jego aktualna synowa. Sam don Hernando, choć zgodził się chętnie, uprzedzał, że nie będzie mógł dłużej pozostać na weselu. Jego córki niezbyt dobrze przyjęły zamążpójście Dolores i okoliczności, w jakich do niego doszło, więc wolał nie narażać zbytnio swego domowego spokoju, pozostając w zbyt bliskich kontaktach z senoritą Escalante.
Senora Antonia z radością zgodziła się, by pełnić rolę matki panny młodej, a przy tym oświadczyła, że to do niej będzie należeć przygotowanie weselnego przyjęcia. Victoria poprosiła też dziewczęta z gospody, by towarzyszyły jej jako druhny. Chciała, by dodatkowo dołączyła do nich senorita Flor Pereira, stąd ucieszyła się na wiadomość, że jej ojciec przyjął zaproszenie.
Diego zajrzał nad ramieniem Victorii za drzwi kuchenne. Tak jak się spodziewał, panował tam ożywiony ruch. Zapewne w kuchni rządziła dziś senora Antonia.
– Mogę cię na chwilę porwać, czy jesteś tak zajęta, że lepiej by było, bym ci nie przeszkadzał? – zapytał.
– Możesz – zaśmiała się. – Senora Antonia już powarkuje na mnie, że się do wszystkiego wtrącam.
Przeszli razem przez uliczkę i skierowali się do wyjazdu z pueblo.

Luis Ramone opuścił firankę w oknie swojego gabinetu. Mógł stąd widzieć ludzi krążących po placu, tłok i ruch na werandzie gospody, i tak, jak teraz, don Diego de la Vegę, który spacerował z senoritą Escalante. Sam widok tej dwójki niepomiernie drażnił alcalde. Wyglądali tak normalnie, tak szczęśliwie, kiedy on… Ale już niedługo. Ślub miał się odbyć za trzy dni, więc tyle też czasu miał alcalde na przygotowanie swojego planu. A właściwie dwóch planów.
Przyszło mu to do głowy późno w noc, gdy w pierwszej butelce wina zaczęło być już widoczne dno i na szczęście, jak uważał, zdołał to jeszcze zapisać. Dwa plany, dwie zasadzki. Pierwszą musiał zrealizować właśnie teraz, drugą zajmie się, jeśli ta pierwsza się nie powiedzie.
– A więc… Zobaczymy, czy nagonka wypłoszy lisa…
Na podwórzu garnizonu sierżant Mendoza właśnie prowadził przegląd uzbrojenia. Gdy alcalde otworzył drzwi, dało się słyszeć jego głos, jak dobitnie tłumaczył któremuś z szeregowych, że zaniedbał on ostatnimi czasy swój muszkiet.
– Mendoza, do mnie!
– Si, alcalde.
Zanim sierżant przyszedł do gabinetu, Ramone rozejrzał się dookoła. Tak, wszystko było perfekcyjnie przygotowane. Stół pokryty stertami papierów, gruby plik raportów na samym środku, wpół opróżniona butelka i kubek stojące pośród tego bałaganu. On sam usiadł ciężko w fotelu, zsuwając się w dół, tak jakby już mocno szumiało mu w głowie. Jeszcze tylko wziął kubek do ręki i pociągnął łyk. Wino smakowało wybornie.
Mendoza uchylił drzwi i ostrożnie zajrzał do gabinetu. Alcalde znów sporo pił w ostatnich dniach i sierżant nie wiedział, czy w danej chwili może się z jego strony spodziewać bury, awantury czy pochwały.
– Alcalde?
– Widzę, że musztrujecie szeregowych, sierżancie – odparł Ramone i przepłukał sobie gardło kolejnym łykiem wina. – Dobrze, bardzo dobrze…
– Alcalde? – zaniepokoił się Mendoza. Ramone nie był z natury przyjaznym człowiekiem. Przykre doświadczenie już dawno nauczyło sierżanta, że jeśli alcalde zaczyna go chwalić, stoi za tym jakiś jego skomplikowany plan czy pomysł, wymierzony w mieszkańców Los Angeles, który właśnie sierżant będzie musiał wykonać.
– Wszystko w porządku sierżancie, wszystko w porządku – Ramone starał się mówić przesadnie wyraźnie, tak jakby wypity alkohol utrudniał mu zrozumiałe wypowiadanie słów.
Mendoza wyraźnie się odprężył. Alcalde chyba był dziś w wyjątkowo dobrym nastroju. Upewniły go w tym jego następne słowa.
– Niedługo wyjadę stąd, sierżancie – zwierzył się Ramone. – Już naprawdę niedługo… Będę bogaty i sławny…
– Gubernator wysyła was do Madrytu?
– Nie… – Ramone przeciągnął się wygodnie w fotelu, potem wstał i podszedł niepewnym krokiem do sierżanta. – Złapię Zorro.
– Zorro? Ale jak?
– Wiem kim on jest, sierżancie. Wiem… – Alcalde oparł rękę na ramieniu Mendozy i nachylił się, by chuchnąć mu w twarz wypitym winem i szepnąć do ucha. – To Diego de la Vega.
Mendoza osłupiał.
– Jak…? Don Diego…? – wyjąkał. – To niemożliwe, alcalde!
– Ależ możliwe, sierżancie, możliwe… – Ramone odepchnął się, zatoczył na środek gabinetu i chwiejnym krokiem podszedł do biurka. – Tu mam wszystko. Wszystkie dowody. – Poklepał stertę papierów. – Już niedługo będę mógł go aresztować…
Sierżant pokręcił głową, nadal nieprzekonany.
– Idźcie dalej ćwiczyć musztrę, sierżancie – powiedział Ramone. – Będziecie musieli dobrze wyglądać przy egzekucji…
Pobladły, przestraszony Mendoza wyszedł z gabinetu. Ramone przeciągnął się raz jeszcze i dolał sobie wina. Pułapka była zastawiona, teraz pozostało mu tylko czekać. Wiedział, że sierżant Mendoza już od dawna nie jest lojalnym żołnierzem jego królewskiej mości. Nie od czasu, kiedy Zorro wyciągnął go spod szubienicy, na którą wysłał sierżanta Palomarez. A może jeszcze wcześniej, kiedy to okazało się, że zamaskowany banita nie zabija nikogo, co najwyżej potnie odzież czy uderzy, a w dodatku ułatwia żołnierzom życie, chwytając co sprytniejszych bandytów. Tak czy inaczej, Mendoza był, w przekonaniu alcalde, zwolennikiem Zorro i zapewne nie raz naginał dyscyplinę i rozkazy, by pomóc temu obrońcy pueblo. Ostatnia ucieczka Zorro z aresztu była chyba tego najlepszym dowodem.
A mówiąc o lojalności, przyznał Ramone, to Mendoza był najbardziej lojalny wobec swego żołądka. Co oznaczało także, że sierżant był też wielkim przyjacielem don Diego i senority Escalante, a właściwie jej kuchni i posiłków, jakie tam mu don Diego fundował. Gdy więc szczęście tych dwojga zostało zagrożone przez zasadzkę alcalde, sierżant z pewnością zrobi wszystko, by nie łamiąc regulaminów czy rozkazów ochronić ich tak samo jak Zorro i nie mając przy tym pojęcia, że tego właśnie Luis Ramone po nim oczekuje. Gdy de la Vega poczuje się zagrożony, spróbuje uciekać. Albo Zorro złoży wizytę w jego gabinecie. Tak czy inaczej, potwierdzi się w ten sposób, że Zorro i don Diego są jedną osobą, niezależnie, jak by się tego wypierał. No, chyba że Zorro zdejmie publicznie maskę, by to udowodnić, zaśmiał się do siebie Ramone i znów napił się wina.

Sierżantowi Mendozie namysł nad tym, co ma zrobić z nowinami, jakie usłyszał od alcalde, zajął pół dnia i sporą część nocy. Machinalnie odprawił wieczorną musztrę, rozstawił warty na noc, wysłał patrol, a cały czas jego myśli zajmowało rozważanie, co powinien zrobić i co jeszcze ważniejsze, jak.
Gdy następnego dnia, wczesnym rankiem, zajrzał do gospody i został tam powitany przez uśmiechniętą radośnie senoritę Escalante, która postawiła przed nim talerz jego ulubionych tamales, podjął decyzję. Być może, jeśli jego udział w tym wyjdzie na jaw, będzie w poważnych kłopotach, ale nie potrafił tak tego zostawić. Znał na tyle dobrze Luisa Ramone, by wiedzieć, że alcalde zawsze realizuje to, co zaplanował. Jeśli więc wbił sobie do głowy, że don Diego de la Vega, najłagodniejszy, najbardziej pokojowo nastawiony człowiek pod słońcem to Zorro, nic go od tego nie odwiedzie. A przynajmniej nic, co mógł wymyślić sierżant Mendoza. Jedynym wyjściem pozostawało więc ostrzeżenie don Diego, by ten mógł przekonać alcalde, albo w jakiś sposób dowieść swojej niewinności.
Ramone znów za wiele wypił wieczorem i spał jeszcze głębokim, pijackim snem. Sierżant odetchnął więc z ulgą, oświadczył kapralowi, że wyjeżdża na patrol i ruszył w drogę do hacjendy de la Vegów.

Diego był nieco zaskoczony, widząc sierżanta Mendozę przed drzwiami. Od kilku dni do hacjendy stale przyjeżdżali goście, którzy zjawiali się nie po to, by złożyć mu powinszowania, ale po to, by nakłaniać jego ojca do wyperswadowania tego mezaliansu. Kilku caballeros z dalszych okolic, mniej znających senoritę Escalante, jego kuzyn Rafael… nie było to zbyt wiele osób, ale ich liczba była dość znacząca, by Diego zaczął mieć dość oczekiwania. Chciał, by ślub już się odbył i by wszyscy ci niezadowoleni z jego osoby dali mu wreszcie spokój. Wizyta sierżanta była więc tu odstępstwem i szansą na spokojną pogawędkę.
Jednak ponura mina Mendozy już na wstępie rozwiała te nadzieje.
– Sierżancie? Co się stało?
– Muszę z wami porozmawiać, don Diego. Z wami i z waszym ojcem.
Don Alejandro siedział na patio. Sterta papierów przed nim świadczyła, czym się zajmował. W rodzie de la Vegów miała być nowa dona, ślub wymagał spisania intercyzy, więc starszy caballero porządkował rodzinne dokumenty, chcąc przy tej okazji załatwić jeszcze kilka innych, pomniejszych spraw. Prawnik miał się pojawić nazajutrz, na dzień przed samym ślubem, więc było dość czasu, by przemyśleć kilka istotnych rzeczy.
– Sierżancie? – powitał wchodzących. – Napijecie się wina?
– Z chęcią, don Alejandro – Mendoza usiadł ciężko w fotelu i postawił na stoliku obok swoje czako. – Z wielką chęcią.
– Co was do nas sprowadza?
– Złe wieści… – Sierżant przygarbił się lekko. – O, dziękuję, don Diego – powiedział, biorąc z rąk młodszego de la Vegi szklaneczkę z winem.
– Jakie znów wieści? Alcalde wymyślił podatek od nowożeńców? – zażartował Diego.
– Oj, don Diego… Nie… Chciałbym, żeby tak było…
– A więc?
– Alcalde myśli, że wy jesteście Zorro.
Don Alejandro zamarł. Diego popatrzył z niedowierzaniem na sierżanta, ale zaraz roześmiał się głośno, starając się w ten sposób zamaskować swoje zdumienie i niepokój.
– Jakim cudem? – wykrztusił wreszcie.
– Nie śmiejcie się, don Diego – powiedział poważnie sierżant. – Alcalde twierdzi, że znalazł na to dowody w raportach. Chce was aresztować i skazać.
Diego przestał się uśmiechać.
– Jesteście tego pewni, sierżancie?
– Jestem – Mendoza pokiwał głową z bardzo nieszczęśliwą miną. – On się za bardzo cieszy, żebym nie był pewien.
Diego oparł ciężko ręce na blacie stolika.
– Wierzę wam, sierżancie – powiedział poważnie, nagle przestraszony. – Wierzę.
– Co zrobicie? – zapytał nieszczęśliwym tonem Mendoza. – On na pewno każe mi was aresztować…
– Jeszcze nie wiem. Ale dziękuję wam, że mnie o tym powiadomiliście.
Sierżant gwałtownie pokiwał głową i, nagle pocieszony, wstał.
– To ja wracam do puebla. Nie chcę, by zobaczył, że mnie nie ma.
– Macie rację, sierżancie. Lepiej go teraz nie prowokować…

Gdy Mendoza wyszedł, don Alejandro nie ruszył się z fotela, za to Diego wstał i zaczął chodzić po patio. Widać było, jak opada maska przestrachu i niepewności, z jaką przyjął wieści sierżanta, zastąpiona przez czystą wściekłość.
– Złapał nas w pułapkę! – warknął i uderzył pięścią w ścianę.
– Powiem w pueblo, że wysłałem cię do Monterey – stwierdził don Alejandro. – Pilne sprawy rodzinne…
– Nie!
– Diego! To, co Mendoza powiedział… Wiesz przecież, że…
– Wiem! Aresztowanie. Blizny. Egzekucja – młody de la Vega prawie wypluwał słowa. – Ale pojutrze ślub. Jak wytłumaczysz mój wyjazd Victorii?
– Będzie musiała zrozumieć.
– Nie – odpowiedział Diego. – Nie możemy jej do tego zmuszać. Poza tym wiesz, że to nie pomoże, ojcze.
Starszy de la Vega zacisnął dłonie na oparciu fotela.
– Masz rację… – powiedział. – Musimy wszyscy zniknąć.
– Tak? W jaki sposób? On ma tylko podejrzenia, ojcze, ale jego podejrzenia mogą stać się pewnością.
– Tak, kiedy cię złapie.
– I kiedy uciekniemy.
– Jesteś pewien?
– Jestem. Być może po to zdradził swoje podejrzenia sierżantowi. Czy będzie potrzebował czegoś więcej, by nas wtedy ścigać? A co z pueblo? Ludźmi tutaj? – zapytał Zorro i znów zaczął chodzić tam i z powrotem.
Ojciec śledził go wzrokiem, obserwując jak zmienia się twarz syna.
– Będziemy musieli uciec… – spróbował jeszcze raz.
– De la Vegowie nie uciekają! – prychnął Diego. – Sam mnie tego uczyłeś!
– Ale mają dość rozumu, by się nie dać zabić jak uległa owca!
– Albo lis w pułapce… – skrzywił się młody de la Vega. Nagle roześmiał się. Niewesoło, gorzko, ale roześmiał, jakby coś przyszło mu na myśl.
– Diego?
– Lisy mają zęby… – powiedział powoli młody de la Vega. – Tym razem udało mu się nas osaczyć, ale...
– Wymyśliłeś coś? – spytał don Alejandro.
– Tak… Tak – Diego oparł się o ścianę. – Nie mamy dość czasu, by jakoś odegrać śmierć Zorro, ale Diego to inna sprawa. Jeśli Ramone tak mnie chce, dostanie. Tylko tyle, że nie pójdzie mu to w smak… – zaczął wyjaśniać swój plan.
Ojciec przerwał mu w pół słowa.
– To szaleństwo! To jest... to jest... – don Alejandro pokręcił głową, najwyraźniej nie mogąc znaleźć właściwych słów. Wreszcie wybuchł. – To najbardziej idiotyczny pomysł, o jakim słyszałem, Diego! Kompletnie szalony! Nikt w to nie uwierzy! Coś tak głupiego...
– Co mógł wymyślić tylko ten dziwak Diego – przerwał mu syn łagodnie. – Tylko don Diego de la Vega może wpaść na tak zwariowany pomysł i tylko on może go przeprowadzić. W to uwierzą wszyscy.
– Ale…
– Widzisz inne rozwiązanie? Poza wspólną ucieczką i zabójstwem?
– Nie sądziłem, że mój syn chce zostać męczennikiem!
– Twój syn nie chce zostać mordercą! – odpalił Zorro.
Przez chwilę panowała cisza.
– Rozumiem, że masz w zanadrzu coś, co sprawi, że nie będę musiał chodzić na twój grób?
– Owszem. Może mam… – Diego kontynuował wyjaśnienia. W miarę jak mówił, jego ojciec otwierał coraz szerzej oczy.
– Jesteś pewien, że to się uda? – spytał w końcu.
– Tak. I nie widzę innego rozwiązania. Nawet jeśli ukryję blizny, tak, tak, ojcze, wiem, jak to zrobić, choć to nie wytrzyma bliższego badania, Ramone może upierać się przy swoim. Więc muszę pójść krok dalej.
Felipe, do tej pory siedzący bez ruchu pod oknem, wstał i poklepał po dłoni don Alejandro.
– Tak, Felipe? Ty uważasz, że to możliwe?
Chłopak gwałtownie pokiwał głową. Don Alejandro westchnął.
– Nie przekonaliście mnie, ale też nie widzę innego wyjścia… Tylko że sami nie damy rady. Kogo chcesz wtajemniczyć?
– W to, co planuję? Victorię, oczywiście. To przecież będzie nasz ślub. I Juana Checę.
– Jego? Czemu?
– Juan wie, kim jestem.
– Co?!
– Vaqueros mają czujny sen, ojcze – uśmiechnął się lekko Zorro. – A ja byłem bardziej niż gadatliwy, kiedy Juan był w jaskini.
– Ty?
– Majaczyłem, wołałem cię, pamiętasz? A ty przyszedłeś, by się mną zaopiekować.
– Od tamtej pory wiedział?
– Nie, byłem nieostrożny przy tym spędzie bydła trzy miesiące temu. Zobaczył mnie bez koszuli. Więc Juan wie i nic nie powie.
– Czy dlatego, że wie, poprosiłeś go na drużbę?
– Tak. A teraz może mi też pomóc.
– Dobrze. To wszyscy? Zakładasz, że dużo osób zachowa się tak, jak chcesz.
– Nie powinni się zachować inaczej. To, czego oczekuję, jest dla nich naturalne. Sierżant jest już o krok od otwartego buntu, więc nie powinien sprawiać kłopotów. Ramone… Można na niego liczyć w pewnych sprawach. Ale czy potem się tak zachowa… – zamyślił się Diego. Po chwili odezwał się znowu. – Chiara. Być może senora Chiara jest tu kluczem.
– To znaczy?
– Ramone jest tchórzem. Gdy będzie miał wybór: proces czy bogactwo, co wybierze?
– Racja. Więc Chiara…
– Chiara go przekona, ale by przekonać ją, potrzebujemy pomocy don Escobedo. Prócz tego za nim pójdą inni caballeros. Gdy zaczną naciskać na sierżanta, Mendoza wystąpi przeciw Ramone.
– I kto jeszcze?
– Padre Benitez. W końcu to kościół. Nie musisz im tłumaczyć za wiele, wystarczy, by dowiedzieli się, co nam powiedział Mendoza, nie więcej. Zrozumieją.
– Tak sądzisz?
– Diego de la Vega spróbuje okpić Luisa Ramone – zaśmiał się Diego. – Raz będzie chciał wykazać się sprytem. Jak myślisz? Zgodzą się z tym?
– Jesteś pewien, że to się powiedzie?
Diego potrząsnął głową, jakby odpędzał niechciane myśli.
– Pojadę porozmawiać z Vi, ojcze. Od niej zależy, czy zaczniemy realizować ten plan, czy będziemy uciekać. Jeśli tak, będę cię prosił o porozmawianie z don Escobedo i padre Benitezem.

W gospodzie senority Escalante panowało zamieszanie, które spowodowało, że Victoria już nie raz i nie dwa pożałowała, że zdecydowała się urządzać wesele właśnie tutaj, a nie w hacjendzie de la Vegów. Prócz codziennych gości sporo było tu osób, które przyjechały specjalnie po to, by porozmawiać czy zobaczyć samą senoritę, bohaterkę najbardziej emocjonującej historii miłosnej w okolicy i, już za trzy dni, donę de la Vega, żonę don Diego i synową najznaczniejszego z caballeros w okolicy Los Angeles. Ich wizyty przeszkadzały z kolei w gotowaniu, pieczeniu i setkach innych drobnych spraw, jakie trzeba było załatwić przed uroczystym posiłkiem.
Sama senorita raczej nie wychylała nosa z kuchni. Bycie w centrum zainteresowania stawało się powoli męczące, więc z radością powitała ponowne pojawienie się Diego. Jej radość szybko przeszła w niepokój, gdy zauważyła, że młody de la Vega sprawiał wrażenie czymś zmartwionego, więc bez wahania przyjęła jego propozycję krótkiej wycieczki, by porozmawiać z dala od ludzi.
Pojechali za Los Angeles, nad potok, na tyle daleko, by mieć pewność, że nikt nie będzie im w rozmowie przeszkadzał. Diego pierwszy zeskoczył z konia pod drzewem i pomógł zsiąść Victorii.
– O czym takim chciałeś porozmawiać, że nie możemy tego zrobić w gospodzie? – zapytała.
– O naszym ślubie.
– O ślubie? Diego... – stanęła tuż przed nim. – Co się dzieje? Chcesz się... – głos się jej załamał – wycofać?
– Nie! Ale...
– Ale? – By nie dostrzegł jak jej drżą ręce, oparła je na jego barkach. On także był spięty tak, jakby spodziewał się ataku.
– To może wyglądać inaczej, niż sobie wymarzyliśmy... – powiedział ostrożnie.
– Inaczej? – poczuła taką ulgę, że musiała się roześmiać. – Diego, już dawno pogodziłam się z tym, że moje marzenia o ślubie z tobą w stroju Zorro pozostaną tylko marzeniami. Byłoby to piękne, ale i zupełnie szalone. Jeśli tylko to cię tak martwiło, to niepotrzebnie się niepokoiłeś!
– Nie... Nie to chciałem powiedzieć...
– Więc?
– Ramone wie, że ja jestem Zorro.
Zamarła. Nie, musiała źle usłyszeć.
– Co?!
– Luis Ramone, alcalde Los Angeles – powiedział spokojnie Diego – jest przekonany, że to ja jestem Zorro.
Victorii pociemniało w oczach. Najgorszy z możliwych koszmarów, jaki mogła sobie wyobrazić, właśnie stawał się realny. Teraz już rozumiała, czemu Diego chciał mówić o ślubie. Skoro Ramone uważa go za Zorro, uderzy właśnie wtedy. Za bardzo nienawidził don Diego de la Vegi, jego ojca i Victorii Escalante. Za bardzo nienawidził Zorro. Nie odmówi sobie przyjemności zranienia ich w chwili, gdy będą najszczęśliwsi.
Poczuła, jak Diego podtrzymuje ją i sadza na trawie. W jakiś przedziwny sposób ten dotyk dodał jej sił. Jeszcze nie wszystko było stracone, skoro Diego, nie, Zorro, wiedział o pułapce. Musiała być silna. Musiała działać i mu pomóc.
– Mówisz mi to, byśmy coś poradzili? – zapytała wreszcie.
– Tak. Sierżant Mendoza przyjechał, by mnie ostrzec. Nie wierzy w to, ale uznał, że lepiej, bym wiedział, co sądzi Ramone.
– Więc musisz uciekać – powiedziała.
– Sprzed ołtarza? Nigdy w życiu, Vi!
Nie mogła się nie uśmiechnąć, słysząc co mówi i jak mówi. To stwierdzenie jego miłości dodawało sił.
– Poza tym, nawet gdybym uciekł, niczego by to nie zmieniło – mówił Diego. – Ramone miałby swój dowód na potwierdzenie tego, kim jestem. A to też oznacza, że od razu uderzyłby w ciebie – dodał tym chłodnym tonem, jakim Zorro zwykle mówił o sytuacjach, gdy w grę wchodziło czyjeś życie. – Nie mówiąc już o tym, co by się później działo w pueblo.
Zastanowiła się przez moment. Było inne rozwiązanie, może nawet mniej bolesne dla niej, które dawało pewność, że Zorro będzie bezpieczny.
– Czy chcesz... – zająknęła się – czy chcesz, bym zerwała zaręczyny?
– Nie!!!
Mimo grozy sytuacji, roześmiała się na widok przerażenia, jakie odmalowało się na twarzy Diego.
– Nigdy w życiu! – zaprzeczył gorąco. – Nie pozwolę, by cię tak skrzywdzono!
– Skrzywdzono? Mnie? Wolę zwrócić ci pierścionek, niż byś trafił do celi. Przecież wiesz, że wystarczy, by Ramone zobaczył twoje blizny, a będzie miał swój dowód jak na dłoni.
– Wiem... – Diego potarł dłonią tors w miejscu, gdzie skórę znaczył mu ślad po kuli alcalde. – Wiem też, jak mnie wytropił...
– Jak?
– Noworoczna zabawa, pamiętasz? Wyszliśmy na werandę, bo...
– Zmęczyłeś się tańcem i kaszlałeś. Pamiętam.
– Właśnie. Ramone siedział tam wtedy, musiał usłyszeć kaszel.
– Ale przecież...
– Już mnie raz ostrzegano, że ten kaszel jest dość charakterystyczny. Zorro kiedyś tak przy nim zakaszlał. Uciekaliśmy przed ludźmi Ortegi, ledwie miałem siłę biec. Był zaskoczony, że okazuję jakąkolwiek słabość. I widać, że to dobrze zapamiętał...
Victoria pokręciła głową.
– To i tak teraz nieważne. Jeśli nie chcesz uciekać, to co planujesz? Nie mogę uwierzyć, że dasz się pokornie aresztować. Nie ty...
– Zgadza się. Mam plan.
– No wreszcie – uśmiechnęła się Victoria. – Dlaczego od tego nie zacząłeś?
– Bo to będzie ryzykowne, trudne i na pewno popsuje nam ślub.
– Jak się uda...
– Pozbędziemy się Luisa Ramone raz na zawsze.
– A jak nie?
– Będziesz wdową, Vi. Prawie na pewno doną de la Vega, ale i wdową.
Zacisnęła ręce na fałdzie spódnicy. To jednak był koszmar. Przez chwilę miała znów wrażenie, że się zapada gdzieś w głąb, że cały świat dookoła niej rozpada się i rozpływa. Spokój w głosie Zorro upewnił ją, że przemyślał wszystko dokładnie, szukając wyjścia z niebezpiecznej sytuacji, rozważył każdą możliwość i jej potencjalne skutki. Już pogodził się z tym, że tym razem może nie przeżyć i interesowało go tylko jedno: czy ona będzie bezpieczna.
– Powiedz, co wymyśliłeś – powiedziała w końcu.
Powiedział jej. Spokojnie, krok po kroku wyjaśnił, czego się spodziewał ze strony alcalde i jak chciał się temu przeciwstawić. Słuchała, a wrażenie, że to nie może być prawda, narastało z każdą chwilą.
– Oszalałeś – stwierdziła na koniec.
– Może – przyznał. – Ale innym rozwiązaniem jest ucieczka i to nie tylko z Los Angeles, ale z Kalifornii i dalej. Być może nawet Meksyk czy Hiszpania nie będą nam w tym przypadku gwarantowały bezpieczeństwa. Poradzisz sobie?
Popatrzyła na niego uważnie. Teraz dopiero, gdy zadał to pytanie, dostrzegła to, co wcześniej przeoczyła, wstrząśnięta i przerażona. Spokój Zorro był pozorny. Diego się bał, ale nie widział innego wyjścia z pułapki, w jaką wpadli. Gdyby istniała jakakolwiek możliwość, by tego uniknąć, był gotów z niej skorzystać.
Zastanowiła się. Więc mogli uciekać razem. Ale oznaczało to, że będą musieli pozostawić Los Angeles w rękach oszalałego alcalde. Porzucić na jego pastwę. Także hacjendę, bo don Alejandro będzie musiał uciec razem z nimi. I jeszcze jej gospodę. To będzie jak śmierć. Albo gorzej. Pamiętała, jak ciężko Diego znosił przymusowe oddalenie w Monterey, gdy musiał wyzdrowieć z ran. Jak jej samej było wtedy ciężko. A teraz byłoby im trudno podwójnie, bo sami by wybrali ucieczkę. Stchórzyli. A Zorro nie tchórzył. Ona też nie.
Przez moment pomyślała jeszcze, czy by po prostu nie zastrzelić Luisa Ramone. Ale to też wykraczało poza jej możliwości. Dwa razy mierzyła w niego z pistoletu, ale wtedy rozpacz dodawała jej sił. Myśl, by zrobić to teraz, na zimno, tylko po to, by uprzedzić jego atak, budziła w niej przerażenie i wiedziała, że to samo czuje Diego. Nie potrafił zabijać. Żadne z nich nie potrafiło. Mogła nienawidzić Luisa Ramone, mogła, tak jak teraz, być zarazem przerażona i wściekła, ale nie mogła go zabić.
Może potem będzie się przeklinać za tę decyzję, ale teraz czuła, że jeśli ktoś miał stąd uciekać, to nie oni, ale alcalde. Myśl, że to Ramone będzie ściganym zbiegiem, że jego zwycięstwo zamieni się w jego ostateczną klęskę, odrobinę ją pocieszyła.
– Nie potrafimy uciekać, prawda? – zapytała jeszcze, zła na samą siebie, że jej głos zabrzmiał tak żałośnie.
– Nie – przyznał Diego.
– A więc mamy twój plan. Zgadzam się.

Don Alejandro kończył składać papiery, gdy na patio wszedł Diego. Ojcu wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, by wiedzieć, jakiej odpowiedzi udzieliła Victoria.
– A więc? – spytał, chcąc pomimo wszystko usłyszeć potwierdzenie. – Mam jechać?
– Tak – chłód w głosie Diego przypomniał mu, że właściwie to Zorro jest jego synem.
– Dobrze – Skoro taka miała być jego rola, był gotowy ją przyjąć. Nikt nie powie, że de la Vega uchyla się przed niebezpieczeństwem. – Skończę z tymi papierami i ruszam.
– Będę w laboratorium, ojcze. Mógłbyś do mnie zajrzeć przed wyjazdem? – prośba Diego przypominała bardziej rozkaz.
Porządkowanie papierów zajęło don Alejandro jeszcze ponad godzinę. Skoro Diego, nie, Zorro, zdecydował się na swój desperacki plan, należało poczynić jeszcze pewne przygotowania. Jego syn mógł twierdzić, patrząc mu prosto w oczy, że plan się powiedzie, ale starszy caballero zbyt wiele razy widział, jak w ogniu bitwy wszelkie plany rozpadały się i zawodziły. Należało przygotować się na klęskę. Potem zszedł do podziemnej komnaty.
Diego tam był. Stał przy stole ucierając coś w niewielkiej miseczce.
– Jestem – odezwał się ojciec, stając koło niego. – Co robisz?
– Maść. Będzie mi potrzebna – odparł Diego, nie odrywając wzroku od naczynia.
– Rozumiem… To kogo dokładnie mam wciągnąć w nasz spisek?
– Padre Beniteza, don Escobedo i doktora Hernandeza.
– Rozumiem tych dwu, ale doktor Hernandez? Po co?
– Wiesz, ojcze... – Diego uważnie rozcierał zawartość miseczki. – Chciałbym jeszcze pomieszkać w Los Angeles. I, po zastanowieniu się, muszę stwierdzić, że lepiej będzie, jeśli nie będę potem wyjaśniać wszystkim dookoła, że w głupi sposób chciałem zażartować sobie z alcalde. Doktor Hernandez i łut szczęścia będą lepszym wytłumaczeniem. Musimy go wtajemniczyć, tak jak pozostałych, że chcemy zmusić Ramone do ucieczki.
– Ja też się zastanawiałem – don Alejandro oparł się o stół, by patrzeć na syna z boku. – Don Hernando pewnie też mnie o to zapyta. Czemu to Zorro nie może uratować twojej głowy? To chyba byłoby najprostsze rozwiązanie.
– Podobnie jak aresztowanie alcalde za próbę zabójstwa... – Diego nadal nie podnosił wzroku znad mieszaniny w misce. – Tyle, że ani jedno, ani drugie nie skończy się dla nas dobrze.
– A to może się dobrze skończyć?
– A nie? Mówiłem już, że nie planuję swojego pogrzebu. Zaś co do Zorro, to czy myślisz, że Ramone da się przekonać w ten sposób? Kiedy Zorro zjawi się u niego w gabinecie lub na moim ślubie?
Don Alejandro zastanowił się przez chwilę.
– Nie ma dowodów... Skoro twierdzisz, że możesz zamaskować blizny...
– Na chwilę, ojcze, tak, by nikt przy pobieżnym spojrzeniu ich nie zobaczył. Tego nie da się ukryć na dłużej. Więc każde dłuższe śledztwo obróci się na naszą niekorzyść. Tak, możemy poprosić Juana, by chronił mnie przed Ramone i możemy ostrzec don Escobedo, by miał oko na alcalde i wytrącił mu broń. Lecz kiedy Zorro zniknie, Ramone będzie mnie śledził dalej, może nawet aresztuje. Gdy oskarżymy go o próbę zabójstwa, będzie to samo: nasze słowa przeciw jego. I znów dowody będą przeciw mnie. Poza tym jeśli don Hernando, czy ktokolwiek inny nie zdąży go rozbroić, będę miał przed sobą Luisa Ramone z nabitą bronią. I Vi zaraz obok siebie, i tłum ludzi dookoła. Wolę pozwolić mu pójść krok dalej i kontrolować, co robi.
– Jesteś szalony.
– Nie. Zdesperowany i wściekły.
– Jeśli twój plan się powiedzie...
– Los Angeles będzie przez jakiś czas bez alcalde, co nie będzie zbyt wielką stratą, a ja będę przez kilka tygodni uwięziony tu, w hacjendzie. W dodatku bezpieczny, bo już nikt nigdy nie będzie mógł uznać moich blizn za te Zorro. Każdy w okolicy będzie wiedział, że ranił mnie na moim własnym ślubie niejaki Luis Ramone.
– Prócz doktora Hernandeza.
– Tak. Prócz doktora. Ale on potrafi dochować tajemnicy.
– A jak się nie powiedzie...
– Pueblo będzie wolne od Ramone.
– A ty? – don Alejandro ujął syna za ramiona, tak że Diego musiał odstawić naczynie na stół i spojrzeć na ojca. – Co się stanie z tobą, jeśli twój plan zawiedzie?
– Nie powinien zawieść.
– Jesteś pewien?
Diego na moment zamknął oczy, pozwalając, by to, co czuł, odbiło się na jego twarzy.
– Nie. Ale nie mam wyboru – odpowiedział cicho.

Luis Ramone zaklął wściekle i odstawił butelkę na parapet okna. Wino się skończyło, a on wciąż czuł, że dobrze byłoby wypić jeszcze trochę. Choćby po to, żeby przestać się złościć i niepokoić, że jego pułapka nie zadziałała. Wczoraj i przedwczoraj widział don Diego wyjeżdżającego na przejażdżkę z narzeczoną, jakby nic się nie stało. Tak samo Zorro zlekceważył zagrożenie i nie złożył wizyty w garnizonie.
Alcalde nie wiedział, jaka była tego przyczyna. Podejrzewał, że stało się tak, ponieważ sierżant okazał się zbyt wielkim tchórzem i nie zdecydował się powiedzieć don Diego o zasłyszanych od swego zwierzchnika podejrzeniach. Od dwu dni Ramone widział, że Mendoza zerkał na niego z mieszaniną strachu i poczucia winy, omijając go na tyle, na ile mu pozwalały garnizonowe obowiązki. Więc wiedział i bał się, ale nie zdecydował się działać. Przynajmniej te pełne lęku miny wykluczały inną możliwość, że sierżant po prostu uznał zasłyszane rewelacje za pijackie bzdury, które całkowicie zlekceważył. Jakby jednak nie było, pozostawał fakt, że plan wykurzenia lisa z nory nie wypalił. Don Diego de la Vega albo pozostawał nieświadomy zbierających się nad jego głową ciemnych chmur, albo nie dał się spłoszyć i zuchwale zlekceważył sobie zagrożenie. Luisowi Ramone pozostawała jedynie otwarta konfrontacja. Choćby teraz, zaraz, stwierdził, widząc charakterystyczną klacz palomino przywiązaną przed gospodą.

Mały pokoik Victorii na piętrze gospody był bardziej niż zatłoczony. Tłum gości na dole uniemożliwiał, zdaniem senora Nicolao, prawnika de la Vegów, swobodną rozmowę o sprawach, które ze swej natury powinny pozostawać poufne, jak ustalanie małżeńskiej intercyzy. Senor Nicolao nie ukrywał zresztą, że był zaskoczony, nie tyle samym faktem spisania intercyzy, bo to zdarzało się w małżeństwach caballeros, ale jej treścią. Dokument wprawdzie dotyczył zwykłych w takich przypadkach regulacji spraw majątku, ale jego treść była niezwyczajna. Zamiast klauzul o odprawie czy przejęciu wnoszonego majątku, młody de la Vega zastrzegł niemal całkowite rozdzielenie majątku męża od majątku żony. Gospoda Victorii Escalante, dochodowy i cenny interes, miała od dnia ślubu stanowić jej wyłączną własność, co do dyspozycji którą mąż nie miał prawa zgłaszać sprzeciwu.
Senor Nicolao kręcił więc głową nad tymi warunkami i zażyczył sobie, by tak istotny dokument został podpisany przy większej ilości świadków.
– Najlepiej będzie, jeśli będą to reprezentanci króla – powiedział.
– Możemy zejść na dół – zaproponowała Victoria. – Będzie tam dość świadków, zarówno peonów, jak i caballeros.
– Powiedziałem, że najważniejszymi świadkami byliby ludzie króla.
– Sierżant Mendoza powinien być o tej porze w gospodzie – stwierdził Diego.
Don Alejandro nie zabierał głosu. Podział majątku był sprawą jego syna, a wyglądało na to, ze Diego gruntownie przemyślał tę sprawę. Pozostawienie własności gospody wyłącznie w rękach Victorii było dobrym pomysłem, jeśli miało zagwarantować jej poczucie swobody, do której tak przywykła i zmniejszyć jej obawy przed wejściem pomiędzy caballeros. Wprawdzie jeszcze żadna dona de la Vega nie prowadziła własnego interesu, ale w końcu mógł się zdarzyć ten pierwszy raz. Jeśli dzięki temu małżeństwo jego syna będzie szczęśliwsze, on się na to zgadzał.
Jeśli będzie małżeństwo. Don Alejandro nie mógł przestać myśleć o innych dokumentach, jakie na nalegania Diego podpisywali wraz z senorem Nicolao jeszcze w hacjendzie. Jego syn, mimo wciąż powtarzanych zapewnień, że jego plan się powiedzie, spisał testament, gwarantując w nim swój majątek Felipe i Victorii, niezależnie od tego, czy się pobiorą, czy nie. Mogło wydawać się, że jest to prosta ostrożność i chęć skorzystania z okazji, by nie kłopotać prawnika późniejszymi podróżami, ale sam fakt, że Diego o tym pomyślał, budził w jego ojcu niedobre przeczucia.
Sierżant rzeczywiście był na dole, w sali gospody. Siedział nad talerzem fasoli i ucieszył się głośno, gdy usłyszał, że ma poświadczyć małżeńską intercyzę don Diego i senority Escalante. Jednak jego osoba nie znalazła uznania w oczach senora Nicolao.
– Czy nie ma innego przedstawiciela króla? W Los Angeles przecież jest alcalde.
– Owszem, jest – zgodził się don Alejandro – ale...
– Alcalde jest niedysponowany – dorzucił szybko Diego.
– Jeśli jest chory, możemy pójść do niego z wizytą. Jeśli tylko to nie jest ciężka, obłożna choroba, może poświadczyć swoim podpisem prawdziwość dokumentu.
– Ale... – zaprotestował sierżant. On, de la Vegowie i senorita Escalante wymienili zmartwione spojrzenia. Żadne z nich nie chciało, by Diego wchodził na teren garnizonu. Zbyt duże było ryzyko, że Ramone po prostu skorzysta z okazji.
Nim jednak którekolwiek z nich zdążyło wymyślić jakąś w miarę wiarygodną wymówkę, by uniknąć wycieczki do gabinetu alcalde, Ramone wtoczył się do gospody.
– Wina! – zawołał, wspierając się ciężko o bar. Stojąca za nim Pilar rozejrzała się pospiesznie w poszukiwaniu senority Escalante.
– Wina! – krzyknął jeszcze raz Ramone. Victoria pospiesznie kiwnęła głową i Pilar postawiła kubek z winem przed alcalde.
– Mówiłem... – odezwał się cicho Diego do senora Nicolao. – Alcalde jest niedysponowany.
– Ależ… ależ on jest kompletnie pijany!
– Powiedziałem, niedysponowany.
– Często tak pije?
– Codziennie.
– To... to oburzające! – obruszył się prawnik.
– Niestety, musimy radzić sobie, jak możemy – westchnął don Alejandro. – Teraz jest i tak nie najgorzej. Gdy jest względnie trzeźwy...
– Porzućmy tę sprawę, ojcze – szybko przerwał mu Diego. – Lepiej niech sierżant podpisze wraz z nami dokumenty, nim Ramone zorientuje się, że tu jestem.
– A to dlaczego? – zainteresował się senor Nicolao.
– Alcalde... – zafrasował się Diego. – No cóż, alcalde miewa rozmaite... pomysły.
– Urojenia, chciałeś powiedzieć! – prychnęła gniewnie Victoria.
– Niech będzie, że urojenia. Tak czy inaczej, zdarzają się nieprzyjemne sytuacje, których wolałbym uniknąć.
Senor Nicolao więcej nie naciskał. Mimo jego słabego protestu, że ten dokument powinien być poufny, don Alejandro nakazał mu odczytać półgłosem treść intercyzy w asyście obecnych w gospodzie caballeros i sierżanta, co wzbudziło wśród zgromadzonych falę podnieconych szeptów. Następnie Diego i Victoria złożyli swoje podpisy.
Właśnie Mendoza kończył mozolnie kaligrafować swój podpis, gdy Luis Ramone spostrzegł, że obecni w sali interesują się czymś w jej głębi. Kołysząc się na niepewnych nogach i utykając podszedł bliżej.
– Kogo ja widzę? – zdziwił się. – Co ty tu robisz, de la Vega?
– Podpisujemy małżeńską intercyzę, alcalde – wyjaśnił uprzejmie Diego.
– Widzę, widzę... Sierżancie, przypomnijcie mi. Mamy jakiś podatek od małżeństwa?
– Nie, alcalde.
– Nie...? No jak to nie? Musi być! – Ramone zachwiał się i czknął głośno. – Zaraz... zaraz napiszę prokalma... proklama... no, wiadomość! Jest taki podatek! Macie go pobrać, sierżancie! A wy, de la Vega, nie protestujcie... Nie protestujcie, bo was zamknę... I tego obcego też...
– Jak śmiecie! – senor Nicolao niemal poderwał się zza stołu. Niemal, bo usadziło go na miejscu silne ramię don Alejandro.
– Jak wy śmiecie!? – oburzył się Ramone. – Sierżnacie... To szpieg! Zabrać go na szafot!
– Nie!
– Jesteście szpiegiem... Ja tu jestem alcalde! O! Jak ja mówię, że jesteście szpieg, to jesteście... Nie prosteto... protestować mi tutaj!
– Alcalde... – Diego podszedł do Ramone i położył mu spokojnie rękę na ramieniu. – Jesteście niedysponowani. Powinniście iść się położyć.
– A wy czego, de la Vega... Jeszcze się rządzicie...? Ja was zaraz...
– Sierżancie – Diego zwrócił się do Mendozy. – Lepiej będzie, jeśli ktoś zaprowadzi alcalde do jego kwatery. Powinien odpocząć.
– Si, don Diego – zgodził się czerwony z zażenowania Mendoza. – Chodźcie, alcalde... – sierżant ujął zwierzchnika pod ramię, starając się go podeprzeć, a drugą ręką odebrał mu laskę. Ramone zatoczył się lekko, czknął i wykręcił w tył.
– Myślicie, żeście sprytny, de la Vega? – zapytał.
– Chodźcie, alcalde – powtórzył Mendoza
– Nie jesteście sprytni! Nie jesteście… – krzyknął jeszcze Ramone, ale już posłusznie poszedł z sierżantem. Jeszcze przez chwilę słychać było jego pokrzykiwania, słabnące, w miarę jak Mendoza prowadził go do garnizonu.


– Często tak…? – prawnik potrząsnął dłonią, gestem usiłując dać do zrozumienia to, czego nie chciał wypowiedzieć.
– Od czasu, jak strzaskano mu nogę – odparł don Alejandro – niemal stale.
– To woła o pomstę do nieba! Kwitnące pueblo i pijak alcalde! Nie interweniowaliście w tej sprawie do gubernatora?
– Owszem. Ale zdaniem gubernatora radzimy sobie dostatecznie dobrze – mówił don Alejandro z goryczą – by nie przysyłać nam tu kogoś bardziej dbałego. Niestety, pijaństwo nie jest najgorszą cechą tego alcalde. Gdy pije, przynajmniej wiemy, że nie będzie pamiętał, jaki znów wymyślił podatek. Ani kogo właśnie skazał na śmierć.
– Jak to? Na śmierć? – senor Nicolao miał kłopoty ze zrozumieniem tego, co usłyszał.
– Niestety. Wyroki śmierci to jedna z tych rzeczy, jakie naszemu alcalde przychodzą z wielką łatwością. Łatwiej jedynie ogłasza nowe podatki.
Prawnik potrząsnął jeszcze raz głową i zaczął zbierać papiery.
– Gdy wrócę do Monterey – powiedział – postaram się zainteresować gubernatora tutejszą sytuacją. Rozumiem, że jesteście lojalni wobec mianowanego przez króla urzędnika, ale tak nie może dalej być. Ten człowiek szarga swoje stanowisko.

Wracali do hacjendy w milczeniu. Poczta do Monterey wyruszała dopiero po niedzieli i prawnik stwierdził, że woli zostać w Los Angeles, niż ryzykować samotną jazdę. Dopiero więc gdy zniknął w swoim pokoju, don Alejandro podszedł do Diego, po raz kolejny przekładającego papiery na swoim biurku. W pokoju panował bałagan, bo Pablo i Maria zaczęli już przesuwać meble, by zamienić go w małżeńską sypialnię.
– Odniosłem wrażenie, że alcalde wyświadczył nam dziś przysługę – powiedział.
– Być może – Diego z roztargnieniem wyrównał stosik książek i odłożył na półkę. Obok Maria przesunęła krzesło i wraz z Pablo przymierzyła się, czy będzie dość miejsca na toaletkę.
– Nicolao z pewnością uda się do gubernatora. Może jego głos będzie skuteczniejszy od mojego.
– Może…
– Diego, słuchasz mnie?
– Tak, ojcze – młody de la Vega oderwał się od układania nut.
– Chciałem powiedzieć ci, że może ten twój plan nie będzie potrzebny.
Diego zaśmiał się krótko, bez wesołości.
– Chciałbym – powiedział. – Obawiam się jednak, że jutro alcalde nie wypije dostatecznie dużo, by dać się tak łatwo odprowadzić. Naciągamy strunę, ojcze, i jutro ona może pęknąć. Tak czy inaczej, wolę być jutro gotowym. Może nic się nie wydarzy. A może nie.
Don Alejandro tylko pokręcił głową. Jego syn miał rację. Zanim gubernator podejmie jakąkolwiek decyzję co do przyszłości Luisa Ramone jako alcalde, tu w Los Angeles, mogą się wydarzyć straszne rzeczy. Wizja schwytanego Zorro, Diego, była jedną z najłagodniejszych.

Szarzało już, gdy Felipe wślizgnął się do gabinetu alcalde Los Angeles. Dookoła panowała cisza, zakłócana jedynie nierównym pochrapywaniem z przylegającej do gabinetu sypialni. Luis Ramone odsypiał wieczorne wino.
Chłopak zaczął szperać po pomieszczeniu. W szufladzie odkrył dwa pistolety, obok niewielkie woreczki z zapasem prochu i kul. Rozładował broń, a amunicję schował do przyniesionej ze sobą torby. Na ich miejsce położył dwa wyjęte z zanadrza woreczki. Następny zapasik amunicji znalazł w stojącej w rogu skrzyni. Stąd także zabrał proch i kule. Zawahał się. Zorro mówił, że alcalde trzyma broń w trzech miejscach, skrzyni, biurku i niewielkim kredensie w swojej sypialni. Dwa z tych miejsc znalazł, teraz musiał iść dalej.
Ramone spał dostatecznie głęboko, by nie usłyszeć lekkiego stuknięcia drzwi. Felipe bezszelestnie podszedł do kredensu. Za drzwiczkami kredensu rzeczywiście leżał jeszcze jeden pakuneczek z prochem i kulami, ale nie było pistoletu. Chłopak zagryzł wargi. Musiał odnaleźć każdą broń, jaką miał alcalde.
Wrócił do drzwi. Garnizon nadal spał. Miał więc jeszcze kilka chwil spokoju.
Zaczął znów szukać. W gabinecie nie znalazł już niczego więcej, ale za to w sypialni odkrył dość szybko niewielki pistolet za drugimi drzwiczkami kredensu. Potem, w stojącym tam sekretarzyku, znalazł trzeci. Odetchnął z ulgą, że to już wszystko i, chyba z czystej ciekawości, otworzył następną szufladę sekretarzyka.
W środku leżał kolejny pistolet. Felipe zagryzł wargi, nagle świadomy błędu, jaki by zaraz popełnił. Pozostawienie Luisowi Ramone choć jednej nabitej sztuki broni groziło tragicznymi konsekwencjami. Plan Zorro miał szansę powodzenia tylko jeśli on, Felipe, odnajdzie każdą broń w posiadaniu alcalde.
Zaczął dalej przeglądać szuflady i skrzynie, z coraz bardziej gorączkowym pośpiechem, coraz mniej się troszcząc o zachowanie porządku czy ciszy. Żołnierze jeszcze nie wstali, a Ramone chrapał donośnie, rozciągnięty w poprzek łóżka, obojętny na wszystko dookoła.
Znalezione kolejne dwa woreczki prochu spowodowały, że Felipe znów zaczął się zastanawiać. Nie mógł ich tutaj zostawić, nie taki był plan, ale jednocześnie nie miał już na co je zamienić. Wreszcie zdecydował. Uchylił ostrożnie okno i wyrzucił za nie nieduży pakunek. Gdy Ramone się obudzi, nie powinien pamiętać, gdzie i ile przechowywał prochu. Być może zrzuci to na swoje pijaństwo, że gdzieś zapodział broń.
Pozostało jeszcze jedno miejsce. Ostrożnie, wstrzymując oddech, chłopak przykucnął przy śpiącym. Powoli wsunął rękę pod poduszkę. W pierwszej chwili wydawało mu się, że ryzykuje niepotrzebnie, ale zaraz jego palce trafiły na twardy, obły kształt. Luis Ramone, alcalde, sypiał z pistoletem pod poduszką, ciężką, długolufą bronią wielkiego kalibru, najcięższym ze znalezionych do tej pory.
Chłopak wyciągnął pistolet, i tak jak z poprzednich, wysypał proch do przyniesionego ze sobą worka i wytrząsnął kulę. Potem wsunął broń pod poduszkę i pośpiesznie sprawdził, macając dookoła śpiącego, czy gdzieś w posłaniu nie jest ukryty jeszcze jeden pistolet. Nic nie znalazł, więc jeszcze tylko raz rozejrzał się po pokoju i wyszedł przez okno, zabierając ze sobą odłożony tam proch. Chwilę później gnał już do hacjendy. Dzień zapowiadał się długi i nerwowy, chciał więc zjeść śniadanie, zanim wszyscy wstaną i zajmą się przygotowaniami do ślubu.

Sierżant Mendoza przeciągnął się, aż trzasnęły mu kości. Świt nie był jego ulubioną porą dnia, ale cóż, służba pozostawała służbą i musiał wstawać wcześniej niż inni żołnierze z garnizonu. Tego ranka jednak nie narzekał. Zapowiadał się naprawdę wyjątkowy dzień. Wiedział to od poprzedniego popołudnia, kiedy to był świadkiem spisywania ślubnej intercyzy don Diego i senority Victorii. Wiadomość, że jedyna gospoda w Los Angeles pozostanie nadal własnością senority Escalante, a raczej doni de la Vega, szczerze go ucieszyła. Nadal mógł liczyć na kuchnię smaczniejszą niż ta w garnizonie i nie wątpił, że jeszcze nie raz dostanie tam specjalny poczęstunek. Taki jak poprzedniego wieczoru, kiedy to ucieszona senorita postawiła przed nim całą misę enchilady. A co więcej, uświadomił sobie sierżant, dziś miało być wesele, na które także był zaproszony.
Raz jeszcze ziewnął i zabrał się za odsuwanie skrzydła garnizonowej bramy nieco szerzej, na znak, że królewscy lansjerzy w Los Angeles są gotowi do podjęcia działań w nadchodzącym dniu. Pogrążony w przyjemnych myślach o nadchodzącym świętowaniu, nie zauważył czarno ubranego mężczyzny, który stał oparty o drugie skrzydło bramy.
– Buenos dias, sierżancie – przywitał się Zorro.
– Zor... Zorro! – wykrztusił Mendoza. – Co wy tu robicie? Nie przyszliście chyba… – Obejrzał się na okna gabinetu Ramone.
– Nie. Przyszedłem porozmawiać.
Sierżant obejrzał się przez ramię. Garnizon jeszcze spał. Żołnierze z psiej warty zeszli już do kwater, pozostali jeszcze nie wstali. Z drugiej strony plac był także pusty. W zimowy poranek mało kto w Los Angeles wychodził z domu o świcie. Tylko dym z komina gospody świadczył, że tam już ktoś wstał i szykuje się do pełnego wrażeń dnia.
Mendoza odetchnął. Mogli spokojnie porozmawiać, nikt nie będzie im przeszkadzał.
– Senor Zorro...
– Tak?
– Wy wiecie, że alcalde myśli, że wy jesteście don Diego?
– Wiem.
– A jesteście?
Zorro roześmiał się. Cicho, ale szczerze.
– Powiedzcie mi, sierżancie – zapytał rozbawiony – czy jestem podobny do don Diego?
Mendoza przechylił głowę, oceniając całą sylwetkę zamaskowanego banity. Potarł w zafrasowaniu policzek, zamyślił się. Wreszcie zdecydował.
– Myślę, że don Diego stara się być podobnym do was – orzekł.
– Też tak sądzę – Zorro kiwnął głową. – I dlatego do was przyszedłem.
Sierżant obejrzał się jeszcze raz przez ramię.
– Wiecie... – powiedział przyciszonym głosem – alcalde jest bardzo przekonany...
– Wiem... – Zorro też się obejrzał. Mendoza zdał sobie sprawę, że zamaskowany banita patrzy na gospodę.
– Przyszliście do senority Escalante? – zapytał.
– Tak... – westchnął Zorro. – Czasem chciałbym... – Znów westchnął, jakby coś bardzo leżało mu na sercu. Sierżant bez trudu domyślił się, co to takiego.
– Don Diego będzie dla niej dobrym mężem, senor Zorro – zapewnił pośpiesznie. – On ją bardzo kocha i szanuje... Wczoraj zdecydował, że cała gospoda będzie tylko dla niej, wiecie? Nigdy jeszcze dona nie miała własnej gospody, a teraz ona będzie mieć.
– Wiem, powiedziała mi to...
– Rozmawialiście z nią?
– Tak – Zorro popatrzył wprost na sierżanta. – Przecież nie będę mógł przyjść na ślub.
– Dlaczego? – zdziwił się Mendoza.
– Bo przecież bym go popsuł, sierżancie. Musielibyście mnie aresztować...
Mendoza szybko pokiwał głową. Tak, rzeczywiście, gdyby Zorro zjawił się na ślubie senority Victorii, on musiałby chociaż spróbować go aresztować. Oczywiście tylko by spróbował, ale powstałe przy tym zamieszanie popsułoby całą uroczystość.
A potem sierżant przypomniał sobie coś innego. To, jak alcalde nienawidzi Zorro, senority Escalante i don Diego.
– Zorro... Alcalde...
– Po to tu przyszedłem, sierżancie – uśmiechnął się Zorro. – Poprosić was, byście dopilnowali, by nie było żadnego aresztowania w ten dzień. Dobrze?
– Dobrze – uśmiechnął się w odpowiedzi Mendoza. Tak wszystko wyglądało znacznie lepiej. Wiedział już, co zrobić, by alcalde nie mógł popsuć ślubu. Widząc jego uśmiech, Zorro uznał, że rozmowa jest już zakończona. Zasalutował i już bez słowa odwrócił się i szybko odszedł, znikając za rogiem muru. Sierżant wiedział, że powinien podnieść alarm, ale nie miał na to ochoty. Zorro miał rację. Tego dnia nie należało w żaden sposób zakłócać spokoju senority Escalante.

Ranek powoli zmierzał ku południu, a na placu przed kościołem gromadzili się ludzie. Caballeros z pobliskich hacjend przyjeżdżali powozami, grupa vaqueros przybyła konno, drobni rolnicy z okolic puebla przychodzili pieszo lub na wozach. Wszyscy świątecznie ubrani, weseli, rozgadani… Witano się, wymieniano nowiny i, oczywiście, plotki. Plotkowano o romansie don Diego z senoritą Escalante, o jej wcześniejszym zauroczeniu Zorro, raz jeszcze zastanawiano się, jak don Diego zdołał przekonać ją, by to jego wybrała na swego adoratora… Niektórzy byli zaskoczeni, a inni oburzali się na wiadomość, że młody de la Vega pozostawił w rękach żony wyłączne prawo własności gospody. Jeszcze innym się to podobało, bo gwarantowało to, że nic się w gospodzie nie zmieni. Oczywiście, plotki dotyczyły też innych, pomniejszych spraw, jak niedawny ślub donny Dolores Escobedo i don Mauricio da Silva, kolejne pijaństwo alcalde czy problemy, jakie sprawiały deszcze na odleglejszych pastwiskach.
Niedługo przed południem zjawił się don Alejandro i stojąc przed kościołem, przyjmował w imieniu syna gratulacje i pozdrowienia.
– Don Alejandro – odezwał się z boku Juan Checa – nie widzieliście don Diego?
– Jest u padre Beniteza. Prosił, by wam przekazać, że spotkacie się w zakrystii.
– Dziękuję, don Alejandro – skłonił się Juan i szybkim krokiem ruszył w stronę bocznego wejścia. Jego miejsce przy starszym z de la Vegów zajął don Escobedo.
– Przywiozłem ją – mruknął cicho.
– Nie zdziwiła się?
– Trochę. Ale skoro już wyjeżdża, uznała, że może być wspaniałomyślna – skrzywił się don Hernando.
– Dobrze, że jest… Oby jej rola nie była konieczna, ale…
– Oby nie była.
Chwilę później do obu mężczyzn podszedł don Oliveira z żoną, więc don Escobedo pożegnał się i ruszył w stronę gospody. Zbliżało się południe, pora mszy i ślubu, a on miał prowadzić do ołtarza pannę młodą. Kątem oka zauważył, że od strony garnizonu maszeruje zwarty oddział żołnierzy w starannie wyczyszczonych mundurach. Sierżant Mendoza zebrał tu chyba wszystkich swoich podwładnych. Jak również spostrzegł, nigdzie nie było widać Luisa Ramone, ku wielkiemu rozczarowaniu Chiary. Wyglądało na to, że alcalde jeszcze odsypia poprzedni wieczór.

Victoria Escalante spojrzała w lustro. W dzień ślubu wstała wyjątkowo wcześnie, ledwie niebo poszarzało. Obudziła ją senora Antonia, a właściwie to Zorro. Teraz, stojąc w ślubnej sukni w swoim pokoju nie mogła się nie uśmiechnąć na wspomnienie tej jego małej gry. Przybył, podjechał na Tornado pod same drzwi gospody, tylko po to, by przy senorze Antonii i dziewczętach złożyć jej najlepsze życzenia, wyrazić swój smutek z powodu jej zamążpójścia i powiadomić ją, że się nie pokaże na jej ślubie, by uroczystości nie zakłócili żołnierze. Senora aż się na to żachnęła, ale Victoria miała pewność, że rozpowie wszystkim dookoła o przyczynie nieobecności Zorro. Ona sama z trudem powstrzymała okrzyk oburzenia, by nie przypomnieć mu, że oglądanie panny młodej w dniu ślubu przynosi pecha. Wprawdzie to Diego miał być panem młodym, nie Zorro, ale w ten dzień będzie im potrzebny każdy łut szczęścia.
Biały jedwab sukni gładko układał się wokół jej talii i falował przy kostkach, koronki na rękawach przypominały pianę. Więc w końcu nadszedł ten dzień. Nie wierzyła przez lata, że to się wydarzy, potem długo wahała się i zastanawiała, nie mogąc w sobie znaleźć dość odwagi, by poczynić niezbędne kroki, aż teraz… Wiedziała, że ten dzień nie będzie, być może, taki, jak go sobie wymarzyła, że być może zamiast szczęścia czeka ją ból i rozpacz i to powodowało, że czuła się bardziej niż niepewna. Przez moment rozpaczliwie chciała, by za drzwiami jej pokoju czekali na nią rodzice, by mogli ujrzeć, jak jest piękna, dodali pewności siebie, zapewnili, że będzie szczęśliwa…
– Nie powinnaś płakać – odezwała się za jej plecami senora Antonia.
– Wiem… Pomyślałam o rodzicach…
– Gdziekolwiek są, patrzą na ciebie z radością – odparła starsza kobieta. – Pamiętaj o tym. Nie sprawiłaś im zawodu, ani razu. Są z ciebie dumni.
Victoria skinęła tylko głową, nie mogąc wykrztusić słowa. Rozejrzała się jeszcze po pokoju. Kufry stały już spakowane, gotowe do przewiezienia, nieliczne meble wywieziono dzień wcześniej. Wiedziała wprawdzie, że ten dzień może się dla niej różnie potoczyć, ale jednej rzeczy była pewna. Od tej chwili jej domem stawała się hacjenda de la Vegów.
Podniosła rebozo i udrapowała je jako welon na włosach i ramionach. Gdy odwróciła się do drzwi, senora Antonia zastąpiła jej drogę.
– Poczekaj moment.
– Tak?
– Obawiasz się czegoś. Czy naprawdę chcesz poślubić don Diego?
– Chcę. To, czego się obawiam… – Victoria zawahała się. Chciałaby bardzo zwierzyć się starszej kobiecie ze swoich lęków, poszukać wsparcia, poprosić o zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogła. Nie wolno jej było zdradzić Diego, Zorro. Musiała jakoś przetrwać. – Boję bycia doną – zakończyła wreszcie niezbyt zręcznie.
Senora pokręciła głową.
– Może boisz się z innego powodu – powiedziała wreszcie. – Ale widzę, że ty jego naprawdę kochasz, a on kocha ciebie. Dobrze więc.
Sięgnęła i naznaczyła czoło Victorii znakiem krzyża.
– Każda matka tak błogosławi swoją córkę, gdy ta idzie do ołtarza. Każda matka tak pyta swoją córkę, by mieć pewność, że ta wie, z kim idzie do ołtarza. Każda matka wspiera swoją córkę. Pamiętaj o tym, co ci mówiłam, idź i bądź szczęśliwa. Vaya con Dios, Victorio.
Victoria tylko skinęła głową. Ucałowały się i Antonia otworzyła drzwi. Don Escobedo czekał już na dole. Uśmiechnął się z zachwytem, widząc pannę młodą i podał jej ramię.
Gdy wychodzili z gospody, zaczął bić dzwon.

Juan Checa po raz kolejny odchylił firankę w niewielkim oknie zakrystii, obserwując zbierających się na placu ludzi. Za jego plecami stuknęły drzwi i Diego wszedł z wnętrza kościoła.
– Masz? Felipe cię znalazł?
– Mam – Juan pokazał niewielką flaszeczkę.
– Dobrze. Trzymaj ją przy sobie, może być potrzebna.
– Jesteś pewien?
– Na Luisie Ramone można w pewnych sprawach polegać. Uderzy tam, gdzie jego zdaniem najbardziej zaboli. Więc jestem pewien.
– Victoria wie?
– A jak myślisz?
– Nie powiedziałeś jej chyba…
– Powiedziałem – Diego wzruszył ramionami, sprawdzając po raz kolejny, czy nowiutka marynarka z błękitnego aksamitu dobrze się układa. – Juan… Ostatnio prześladuje mnie pech. Gdy tylko sytuacja się komplikuje, moje plany kończą się źle.
– Chcesz powiedzieć?...
– Że jakby co, to nie chcę zostawiać za sobą niezakończonych spraw. Ani źle zaczynać nowych, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Vi by mnie przeklęła, gdybym to przed nią przemilczał i przyznasz chyba, że miałaby ku temu dobry powód.
– Jak to przyjęła?
– A jak myślisz? Najpierw była przerażona, teraz jest wściekła i żądna zemsty. Nie jest to najlepszy nastrój dla panny młodej, ale cóż… Ma odrobinę nadziei, że się pomyliłem.
– Ja też mam taką nadzieję.
– I ja… Ale, ale… Jeszcze jedna, a właściwie dwie sprawy.
– Tak?
– Jeśli mój pech znów da znać o sobie…
– Nie mów tak!
– Muszę. Za dużo jest rzeczy, które mogą pójść źle.
– Jeśli tak przewidujesz, to czemu nie załatwisz tego inaczej? Czemu Zorro…
– Czemu? Ramone jest kaleką. Jak myślisz? Mogę go tknąć?
– A czemu nie zrobiłeś tego wcześniej?
– Wiesz… Nie potrafię zabić. Jest w tym coś… ostatecznego.
Juan zaśmiał się cicho.
– Słynny Zorro nie potrafi zabijać…
– Nie zauważyłeś tego?
– A wiesz? Nie. Ale mówiłeś o dwóch sprawach… – Juan znów wyjrzał przez okienko zakrystii. – Zaczynają się zbierać, więc lepiej powiedz szybko.
– Dobrze. Po pierwsze, jeśli pójdzie źle, trzymaj Vi z daleka od broni. Niby nikogo uzbrojonego nie będzie w pobliżu, ale lepiej, żeby nie próbowała wyrywać żołnierzom muszkietów.
– Zrobiłaby to?
– Zrobi. Po drugie, jeśli zechcesz, porozmawiasz z moim ojcem i z Felipe, wiesz o czym. Uprzedziłem ich, że możesz przyjść.
– Chcesz powiedzieć, że…
– A kto inny? To pozwolenie, nie nakaz. Możesz wybrać, możesz to poprowadzić tak, jak uznasz za właściwe. Każda twoja decyzja będzie dobra.
– Dobrze… Ja… Tak, zgadzam się.
– Dziękuję – uśmiechnął się nieoczekiwanie Diego i odetchnął głęboko, przymykając oczy. – Wszystko zamknięte, nic nie pozostawiam. Teraz mogę działać.
Przez chwilę panowała cisza. Gdy odezwał się dzwon, Juan ponownie odchylił firankę.
– Chyba pora iść. Jesteś gotów?
– Jestem. A ty?
– Ja też.
Padre Benitez zajrzał do zakrystii.
– A więc nasz pan młody nie zdecydował się uciekać – zażartował. – Bardzo dobrze, bardzo dobrze… Taka ucieczka psuje nastrój pannie młodej i pozostałym gościom.
– Obawiam się, padre… – odezwał się Diego.
– Wiem, Diego – padre poklepał go po ramieniu. – Liczę na to, że się pomyliłeś w swoich przewidywaniach, ale jeśli co, to wiedz, że jestem z tobą. Odwagi, synu!

Dźwięk dzwonu odbijał się w głowie Luisa Ramone bolesnym echem. Alcalde otworzył oczy i zaczął się zastanawiać, z jakiej przyczyny wszczęto taki hałas. Chciało mu się pić, więc wstał i chwiejnym krokiem podążył do stołu, gdzie jak pamiętał, powinno być jeszcze trochę wina. Rzeczywiście, w butelce było pół kubka wina, dosyć, by ugasić pragnienie i pozwolić zebrać myśli.
Teraz sobie przypomniał. Wczorajsze wino, wyjście do gospody, obcy prawnik, spisanie intercyzy… Była niedziela, dzień ślubu senority Escalante i don Diego de la Vegi. Dzień ślubu Zorro, jego zwycięstwa nad alcalde. Zaklął. Miał ochotę wrzasnąć, by wezwać sierżanta, ale zachrypł, a sama myśl o hałasie, jakim będzie wołanie, wyrwała mu bolesny jęk.
Pośpiesznie wciągnął na siebie ubranie, nie przejmując się zagnieceniami i pozostałymi po poprzednich dniach plamami i otworzył drzwi do gabinetu. W środku było pusto, więc wyszedł na próg, do garnizonu.
Też było pusto. Pozamykane drzwi nasuwały myśl, że wszyscy żołnierze gdzieś wyszli. Gdzie, Ramone odgadł niemal od razu. Z daleka widział obok wejścia do kościoła, przy murze, niebiesko–czerwone mundury. Wyglądało na to, że sierżant Mendoza zabrał na uroczystość całą obsadę garnizonu, nawet tego służbistę Gomeza.
Alcalde zamknął na moment oczy. Teraz zrozumiał plan sierżanta. Mendoza mógł być tchórzem i niezdarą, ale potrafił pomyśleć i zadbał, by w tej decydującej chwili on, Luis Ramone nie miał pod swoimi rozkazami żadnego żołnierza. Wyprowadził go w pole i to po co? By chronić tego bandytę, Zorro!
Ramone wrócił do swego pokoju. Odkorkował butelkę whisky i pociągnął solidny łyk. Mendoza pozbawił go podwładnych? Nie szkodzi, on sam zadba, by sprawiedliwości stało się zadość. Sam potrafi poradzić sobie z Zorro, zwłaszcza teraz, gdy ten jest bez broni, otoczony przez ludzi, przed którymi nie będzie chciał się ujawnić.
Upił jeszcze łyk whisky i zaczął szukać broni. Ciepło alkoholu rozchodziło się z żołądka, łagodząc ból głowy i mdłości. Pistolet pod poduszką był nienabity i tak ciężki, że Ramone od razu z niego zrezygnował. Nie pamiętał już, po co kupował sobie taką miniaturową armatę, którą mógł unieść tylko obiema rękoma. Drugi pistolet, lżejszy, w szufladzie biurka, także był rozładowany. Ramone zaklął i spłukał swój gniew kolejnym łykiem alkoholu. Na szczęście proch i kule były tam, gdzie je zostawił. Chwilę trwało, nim naładował broń, ale wreszcie skończył, znów się napił i uśmiechnął się do siebie. To był jego szczęśliwy pistolet. To z niego już raz zranił Zorro. Jeśli ten przebieraniec będzie teraz stawiał opór, przekona się, czy bez maski także potrafi poradzić sobie z kulą.
Wsparł się mocno na lasce, jeszcze jednym łykiem whisky spłukał gorycz w ustach i ruszył do wyjścia. Przygotowania zajęły mu trochę czasu, ale to w niczym nie przeszkadzało. Don Diego de la Vega, Zorro, wychodząc z kościoła, stanie naprzeciwko największej niespodzianki w swoim życiu.
Być może, pomyślał Ramone, kuśtykając powoli przez plac, ostatniej niespodzianki.

Ludzie tłoczyli się już we wnętrzu, pozostawiając jedynie na środku przejście dla panny młodej. Diego zajął wyznaczone miejsce, zaraz za nim stanęli ojciec i Juan jako drużba. Sierżant Mendoza stał, z czako w dłoniach, zaraz przy wejściu. Diego przypomniało to inną uroczystość, która także zgromadziła wszystkich mieszkańców Los Angeles i musiał stłumić chęć, by się roześmiać. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że jeśli jego pech ponownie da o sobie znać, to ci ludzie, zanim wrócą do swoich domów, zbiorą się tu jeszcze raz, z podobnego powodu co w tamtym przypadku. I tym razem nie będzie już mógł usiąść w trumnie. Ale Zorro przetrwa. Wiedział, że Juan zdoła go zastąpić i być może będzie miał mniej oporów niż on. Może poradzi sobie tam, gdzie on, Diego, zawiódł.
Felipe, nadspodziewanie dorośle wyglądający w marynarce, wychylił się zza don Alejandra i uspokajająco poklepał Diego po rękawie, usiłując przekazać wiadomość, że wszystko się powiedzie. Diego podziękował mu skinieniem głowy, a za chwilę za drzwiami wszczął się ruch. Wyłoniła się zza nich Victoria w otoczeniu druhen, prowadzona przez don Escobedo i dla Diego otoczenie przestało istnieć.
Juan Checa patrzył, jak padre Benitez łączy dłonie don Diego de la Vegi i senority Victorii Escalante, ale bardziej jego uwagę pochłaniało nadsłuchiwanie, co się dzieje na zewnątrz małego kościółka. Na razie do wnętrza nie docierał żaden nieoczekiwany hałas, wiec liczył, że cała uroczystość przebiegnie bez zakłóceń. Na początku przez moment przeżył chwilę grozy, gdy padre pytał, czy ktoś zna przyczyny, dla których tych dwoje nie może zawrzeć ślubu. Spodziewał się, że Ramone wybierze właśnie tę chwilę, by wkroczyć. Ale alcalde się nie pojawił i Checa odetchnął. Diego i Victoria chyba także się tego obawiali, bo uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo i z ulgą, gdy padre Benitez przeszedł do słów liturgii. A potem były znane wszystkim słowa, przysięgi i wreszcie ogłoszono, że w rodzie de la Vega jest nowa dona.
Diego zaczął całować swoją żonę z takim zapałem, że po chwili cały kościół się śmiał i wykrzykiwał dobre rady i sugestie, mniej lub bardziej bezpośrednie. Jeden Juan tylko zastanawiał się, jak to możliwe, że inni nie widzą, ile w tych pocałunkach jest desperackiej nadziei, obawy i chęci zatrzymania czasu. Wreszcie, wśród powszechnej wesołości, państwo młodzi ruszyli w stronę wyjścia i tego, co ich tam oczekiwało.

Nagła cisza na zewnątrz ostrzegła Juana i gdy przekraczał próg, wiedział, mniej więcej, czego może się spodziewać. A jednak poczuł się zaskoczony. Luis Ramone był sam. Wsparty na lasce, z pistoletem w dłoni, oczekiwał przed wyjściem. Niezwykłe było to, że kapral Rojas i pozostali żołnierze trzymali się z boku. Sierżant musiał ich tu zebrać przed uroczystością, być może właśnie po to, by nie pozwolić alcalde na zabranie oddziału pod swoje rozkazy. To było bardziej niż dosłowne pokazanie, że Ramone miał działać sam, bo nikt nie wierzył w jego opowieści i nikt już go nie słuchał.
– Stój, de la Vega! – rozkazał Ramone.
– Witajcie, alcalde – Diego przechylił głowę w uprzejmym pozdrowieniu. – Trochę późno przyszliście na mój ślub.
– Nie przyszedłem na ślub, lecz po to, by cię aresztować, de la Vega.
– Mnie? Za co? – w głosie Diego było szczere zdumienie.
– Jesteście Zorro!
Huragan śmiechu, jaki zabrzmiał po tym oświadczeniu, prawie zwalił alcalde z nóg. Postąpił niepewnie krok do przodu i zachwiał się.
– Mam tego dowód, de la Vega – krzyknął, gdy hałas dookoła trochę przycichł.
– Jaki, alcalde?
– Słyszałem twój kaszel.
– Kaszel? – zdziwił się Diego. – Jak to kaszel? A czy kichanie też się liczy?
Drugi wybuch śmiechu wstrząsnął otoczeniem. Wszyscy obecni śmiali się do łez. Trzeba było być Diego de la Vegą, by na oskarżenia odpowiadać w tak naiwny sposób.
Ramone poczerwieniał z furii. Jego złość, śmiech ludzi i alkohol doprowadzały go do szału.
– Mam dowód! – krzyknął znowu. – Rozepnij koszulę, de la Vega!
Zapadła cisza.
– Dlaczego, alcalde? Planowałem to zrobić dopiero wieczorem… – Diego nadal był niezmiernie zdziwiony. Ludzie dookoła znów zaczęli się śmiać.
– Rozepnij koszulę – głos Ramone przypominał bardziej warkot. – Zorro ma blizny po mojej kuli, z tamtej nocy, gdy cię uwolnił z aresztu…
– Jeśli to Zorro mnie wtedy uwolnił, to jak ja mogę mieć blizny? – wytknął Diego. Dookoła ludzie chichotali i szeptali między sobą.
Alcalde machnął pistoletem.
– Zdejmij koszulę, albo cię zastrzelę, de la Vega!
Diego pochylił głowę, jakby w uznaniu tej racji i zaczął rozpinać guziki. Zapadła cisza. Wszyscy dookoła stłoczyli się, by lepiej widzieć. Ramone opuścił na moment broń.
– Jakie blizny? – spytał w końcu Diego. Rozłożył szeroko ręce pokazując, że na jego torsie było widać tylko starą szramę z boku. – Tę mam po napadzie, pamiętacie chyba?
– Nie – powiedział alcalde cicho, jakby protestując przeciw temu co widzi, czy też zaprzeczając słowom młodego de la Vega. – Nie! – Powtórzył głośniej i podniósł pistolet.
– Odsuń się, Vi – mruknął Diego do żony. Stała zbyt blisko jak na jego gust. Ramone był zbyt rozwścieczony, zbyt pijany, by dobrze wycelować. Lepiej, by Victoria nie znalazła się w jego zasięgu.
– De la Vega… – powiedział Ramone niskim, zimnym głosem. Nagle jego ręka przestała drżeć. Przez chwilę on i Diego patrzyli sobie w oczy.
– Pierwsza zasada szermierki – odezwał się Diego tak cicho, że słyszeli go tylko Victoria, Juan i Ramone. Mówił chłodnym, rozbawionym tonem, głosem Zorro. – Wytrącić przeciwnika z równowagi.
– Zorro! – warknął Ramone.
Huknął strzał. Victoria krzyknęła. Głośno, przenikliwie.
Diego zrobił krok w tył. Juan podtrzymał go, lecz pod młodym de la Vegą uginały się już nogi. Victoria podparła go z drugiej strony, ale oboje z Juanem zdołali tylko sprawić, że Diego usiadł na ziemi w jej objęciach, zamiast upaść.
Checa dłonią zakrył ranę, krew przeciekała mu między palcami.
– Diego! Diego, nie! – Victoria oparła swoją dłoń na dłoni Juana, przyciskając koszulę Diego do rany.
– Victorio… – Diego złapał ją za rękę. – Vi… Moja żono… Vi…
Próbował coś jeszcze powiedzieć, ale nie miał już siły. Victoria pochyliła się nad nim, zasłaniając włosami i welonem twarz Diego i próbując usłyszeć, co szepce.
Nagle Diego drgnął gwałtownie. Widać było, że osuwa się w ramionach żony. Jego dłoń, do tej pory ściskająca kurczowo dłoń Victorii, otworzyła się i opadła bezwładnie.
Klęczący obok Juana don Alejandro złapał za nadgarstek syna.
– Nie żyje – powiedział martwym głosem.
Szmer rozszedł się dookoła. Ludzie przepychali się i cofali. Dookoła Ramone utworzył się coraz większy pusty krąg.
– Jak to, nie żyje, don Alejandro? – zapytał zdumionym głosem sierżant Mendoza. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– Nie żyje – powtórzył de la Vega. Wstał z zaciśniętymi pięściami. – Mój syn nie żyje!
– Dios… – sierżant przeżegnał się i zdjął czako. Kilku innych mężczyzn w pobliżu powtórzyło ten gest.
W ciszy słychać było tylko łkanie Victorii. Wciąż klęczała, trzymając w ramionach Diego, schylona tak, że jej welon zasłaniał ich oboje. Don Escobedo wystąpił nagle z tłumu i położył rękę na ramieniu starszego de la Vegi, nim ten postąpił krok w stronę alcalde.
– Zamordowaliście go! – oświadczył don Escobedo.
– To było morderstwo! – powtórzył za nim wstrząśnięty senor Nicolao. Szmer wśród ludzi narastał.
– To Zorro! – krzyknął w odpowiedzi Ramone. Wydawało się, że alkohol wyparowywał z niego w szybkim tempie.
– To Diego de la Vega! Nigdy nie umiał radzić sobie ze szpadą, zapomnieliście?!
Dookoła narastało poruszenie. Słychać było coraz więcej uwag, wypowiadanych coraz głośniej. „Diego nigdy nie walczył”, „On nie umiał walczyć”, „On, Zorro? Śmieszne!”. Ramone rozejrzał się dookoła spłoszonym wzrokiem, nagle bez złości i trzeźwy.
– Sierżancie! – wezwał. – Zabierzcie ciało do aresztu!
Nim Mendoza choćby drgnął, odezwał się znów senor Nicolao.
– Sierżancie, aresztujcie tego człowieka za morderstwo z zimną krwią!
– Nie możecie mnie aresztować! Jestem alcalde!
– Jesteście mordercą!
Głosy ludzi przybierały na sile. Coraz więcej caballeros powtarzało słowa o morderstwie. Ramone obejrzał się przez ramię. Żołnierze stali wciąż pod ścianą kościoła, z daleka od niego. Mendoza nagle postąpił do przodu.
– Ekhm… – odchrząknął z nieszczęśliwą miną. – Jesteście aresztowani, alcalde…
– Co?! Ja?
– Jesteście aresztowani za zabójstwo don Diego de la Vegi – powtórzył znacznie silniejszym głosem sierżant. – Proszę, nie stawiajcie oporu i udajcie się do celi…
– Nie! – krzyknął Ramone. – Nie! Żołnierze!
– Kapralu Rojas! – wezwał sierżant. – Odprowadzić więźnia!
Kapral nie wahał się nawet sekundy. On i trzech innych żołnierzy otoczyło Ramone. Gdy ten spróbował się wyrwać, Rojas przytrzymał go za ramiona.
– Idziemy, alcalde – powiedział głosem, w którym trudno było się doszukać choćby cienia szacunku czy lęku, z jakim się do tej pory odnosił do zwierzchnika.
Poprzez tłum przecisnął się doktor Hernandez. Przyklęknął przy Diego i, tak jak wcześniej don Alejandro, ujął za nadgarstek bezwładnej ręki. Przez chwilę trzymał go i nagle podniósł gwałtownie głowę i rozejrzał się pospiesznie dookoła.
– Szybko! – zawołał. – Trzeba go przenieść!
– Do zakrystii! – odezwał się natychmiast padre Benitez. – Victorio, moje dziecko… – Położył rękę na ramieniu szlochającej kobiety. – Musimy się pośpieszyć. Pozwól nam go zabrać…
– Nie! – zaprotestowała. – Nie!
– Trzeba go ratować, Vi… – odezwał się don Alejandro. – Chodź, pójdziesz z nami…
Wydawało się, że użycie tego zdrobnienia przełamało jakąś tamę i Victoria rozluźniła swój kurczowy uchwyt. Felipe objął ją za ramiona i pomógł wstać, podczas gdy Juan Checa, don Alejandro i doktor Hernandez podźwignęli ciało Diego.

Senora Antonia przejęła rządy nad kuchnią. Senorita, nie, dona de la Vega nie wracała, podobnie jak don Alejandro czy doktor Hernandez. Zapewne wciąż byli w zakrystii. Ale cokolwiek tam się działo, czy don Diego był martwy, czy konający, tutaj ludzie potrzebowali coś zjeść i coś wypić, gdy będą rozmawiać o tym, co się wydarzyło, a w gospodzie znajdowało się całe jedzenie przygotowane na wesele. I nie było ważne, czy to będzie wesele, czy stypa, bo fakt pozostawał faktem, że należało je zjeść. Dlatego też otworzyła drzwi i zaczęła zwoływać wszystkich do gospody.
W tłoku rozgadanych, wstrząśniętych ludzi, don Escobedo odszukał senorę Chiarę. Stała samotnie pod ścianą, z kubkiem cydru w dłoni, zapatrzona w okno, za którym było widać bramę garnizonu.
– Senora… – odezwał się don Escobedo.
– To niesprawiedliwe! – odpowiedziała.
– On popełnił morderstwo.
– Ten głupi chłopak był sam sobie winien!
– Senora, wiem, że Luis Ramone nie jest wam obojętny, więc pominę to milczeniem.
Nie odrywała wzroku od okna.
– Co z nim będzie?
– Jutro sierżant zabierze go do Monterey, by stanął przed sądem. Przypuszczam, że wyrok zapadnie po jednym posiedzeniu.
– Śmierć?
– Raczej tak.
– I nie ma tu znaczenia, że ten chłopak…? – spytała jeszcze z goryczą.
– Nie ma – wtrącił się senor Nicolao. Do tej pory krążył po gospodzie, przysłuchując się rozmowom ludzi, ale teraz stanął koło don Escobedo. – Czy Diego de la Vega skonał tam przed kościołem, czy pod rękoma lekarza, to nie będzie miało na procesie znaczenia. Ten alcalde chciał go zabić. A jeszcze strzelił do niego bez powodu. Może gubernator będzie chciał go ułaskawić, skazując na dożywocie, ale nie sądzę, by tak się stało. To jednak syn znacznego caballero… Z pewnością jego ojciec będzie się domagać wyroku śmierci. I ja jego żądania poprę. – Przestraszona Chiara spojrzała na prawnika. Otworzyła usta, ale nim coś powiedziała, senor Nicolao ciągnął dalej. – Mój głos bardzo się liczy w Monterey, senora Chiara. Dowiedziałem się już, że to pueblo ma za alcalde człowieka, który nigdy nie powinien obejmować takiego stanowiska, a teraz… Teraz widziałem jak zabija, pijany, z jakiś urojonych powodów. To zasługuje na najwyższą możliwą karę.
– Ten chłopak to bandyta!
– Nie – powiedział don Escobedo. – Wszyscy widzieliśmy, że nie miał żadnych blizn, poza tą, którą odniósł lata temu w obronie senority. Prócz tego wszyscy znali Diego. On nigdy nie nosił broni i nie uciekał się do przemocy.
Chiara zagryzła wargi i nic nie odpowiedziała. Dopiero gdy senor Nicolao odszedł, odezwała się cicho.
– Don Hernando, czy mogę już odjechać do hacjendy? Jestem zmęczona.
– W porządku, jedźcie. Poślę z wami woźnicę. I chciałem wam przypomnieć, że przybył kurier z San Pedro. Macie miejsce na statku. Chciałbym, byście jutro wyjechali.
– Nie martwcie się – syknęła, nagle rozwścieczona. – Wyjadę!
Gdy na zewnątrz zaturkotały koła powozu, don Escobedo uśmiechnął się do siebie.
– Vaya con Dios, Chiara. Zabierz stąd i swój jadowity język, i tego szaleńca.
Rozejrzał się dookoła. W kącie gospody Juan Checa delikatnie gładził włosy zapłakanej senority Flor Pereira. Przez chwilę don Escobedo chciał podejść do niego, powiedzieć, że plan zadziała, że senora Chiara usłyszała właściwe słowa i jest już gotowa, by zrobić to, czego się po niej spodziewali, ale zrezygnował. Senorita Flor sprawiała zbyt roztrzęsionej, by spokojnie znieść rozmowę, w której choćby wspomnieli o młodym de la Vedze.

Było już późno w nocy, gdy ostatni goście opuścili gospodę i na placu Los Angeles zapanowała cisza i spokój. Światło paliło się tylko w gabinecie alcalde i w areszcie.
– Mendoza… Mendoza! – nawoływał co jakiś czas Ramone. Kręcił się po celi, przeklinał, uderzał rękoma w kraty…
Sierżant zatykał dłońmi uszy, by tego nie słyszeć. Przed nim leżała pokreślona kartka papieru. Jutro będzie musiał ruszyć do Monterey, do gubernatora, zdać raport o tym, co zaszło, a nie był w stanie zapisać tego wszystkiego, co widział. Po raz kolejny zanurzył pióro w atramencie, zaczął pisać i po raz kolejny przekreślił to, gdy kropla inkaustu zostawiła na kartce spory kleks.
Nagłe pukanie przyjął jak wybawienie, ale uchylił drzwi ostrożnie. Za nimi zobaczył niewysoką, kobiecą postać.
– Senora? Senora Chiara?
– Gdzie on jest, sierżancie?
– W celi, tam – Mendoza bez wahania wskazał ręką.
– Muszę z nim porozmawiać!
Ramone stał przy kracie.
– Chiara? Co wy tu robicie, senora?
– Luis! – prawie podbiegła do niego i chwyciła za dłonie. – Och, Luis… Czemu to zrobiłeś…
– To był Zorro…
– To był głupek! – odpowiedziała gwałtownie. – Ale z powodu tego durnia jutro masz jechać do Monterey i przed sąd...
– Wiem…
– Luis, uciekajmy…
– Chiara?... – Ramone spojrzał w stronę wejścia, gdzie stał Mendoza. Sierżant starał się sprawiać wrażenie niewidzialnego, a przynajmniej nie słuchającego rozmowy.
– Uciekaj ze mną, proszę… Za trzy dni z San Pedro wypływa statek do Hiszpanii. Mam kuzynkę na królewskim dworze, pomoże nam. Mogą cię ścigać, ale w co uwierzą w Madrycie? I komu? W raport gubernatora o młodziku zakochanym w indiańskiej dziewce, który był, a może nie był bandytą, czy słowom szanowanemu hidalgo?
– Jesteś pewna?
– Jestem! Luis, powinieneś mieć stanowisko na królewskim dworze, a nie dać się powiesić tu, w tej zapadłej dziurze z dala od cywilizacji!
Ramone przez moment zamknął oczy. Odetchnął głęboko i nagle się wyprostował.
– Mendoza! – odezwał się wreszcie. Ostrym rozkazującym tonem.
– Si, alcalde… – odpowiedział sierżant odruchowo.
– Daj mi klucze…
– Ależ alcalde… – Mendoza nagle uświadomił sobie, czego od niego żądają.
Zanim jednak sierżant zdecydował się, co zrobi, senora Chiara sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej niewielki pistolet.
– Senora… – zaprotestował Mendoza. Zrobił krok do przodu, ale w tej samej chwili Ramone sięgnął przez kratę i odebrał Chiarze broń.
– Klucze, sierżancie – polecił zimno.
Mendoza nadal się wahał.
– Może strzał tu kogoś ściągnie, Mendoza – ostrzegł alcalde – ale wy już będziecie martwi.
Sierżant cofnął się krok w stronę drzwi, a Chiara zdjęła z haka klucze i podała je Ramone. Wystarczyła jedna chwila, by alcalde znalazł się na zewnątrz.
– Do celi, Mendoza! – polecił.
– Alcalde…
– Do celi. Już!
Sierżant usłuchał. Ramone zatrzasnął drzwi i powiesił klucze na haku.
– Chodźmy, szybko – ponagliła go senora Chiara.
– Chwileczkę…
W gabinecie Ramone obrzucił złym spojrzeniem zabazgraną kartkę na biurku i z wyraźną złością zgniótł ją w dłoni. Potem zaczął odsuwać szafkę. Otworzył ukrytą za nią skrzynkę i wyjął małe, ale ciężkie woreczki.
– Co to?
– Dziesięć tysięcy pesos – odpowiedział. – Nie sądziłaś chyba, że będę uciekał z gołymi rękoma?
– Nie, Luis… – odpowiedziała pokornie Chiara.
– To dobrze. A tu mam jeszcze dwa tysiące z kasy miejskiej. Weź je, mi ciężko iść z tą nogą…
Zgarnął do torby ostatnie woreczki i obrzucił jeszcze spojrzeniem gabinet, jakby sprawdzając, czy niczego nie zapomniał. Ale nie, nic już go tu nie trzymało. Ostatni raz pogładził dłonią blat biurka, gdzie spod warstw farby i szpachli wciąż prześwitywały znaki „Z”. Koniec, skończyło się. Zorro leżał martwy i nie wstanie już nigdy. Tym razem umarł na jego oczach. A choć on, Luis Ramone, musiał teraz uciekać, to na końcu tej ucieczki czekał na niego dwór króla, szacunek, zaszczyty i majątek. To była dobra wymiana. Może nie taki triumf, jakiego oczekiwał, ale nie powinien narzekać.
Zostało mu jeszcze jedno do zrobienia.
– Luis, gdzie idziesz? – zaniepokoiła się Chiara, widząc, że Ramone wyciąga szpadę.
– Nie możemy pozwolić, by sierżant podniósł alarm – odparł wchodząc do aresztu.
Sierżant Mendoza siedział przygnębiony na pryczy. Na widok Ramone podniósł się.
– Alcalde…? – zapytał niepewnie.
– Nie powiem, żeby mi na tym bardzo zależało – oświadczył alcalde. – Ale miałem już was dość, sierżancie, waszej głupoty, niezgrabności i spiskowania z Zorro!
– Alcalde? – zaniepokoił się Mendoza.
– Podejdźcie do kraty.
Sierżant zawahał się. Coś mu mówiło, że obnażona szpada w ręku Ramone nie oznacza niczego dobrego. To samo musiała pomyśleć i Chiara, bo zapytała od progu.
– Luis…? Co chcesz zrobić?
– Podniesie alarm, jak odjedziemy i będzie nas ścigał – burknął Ramone kuśtykając do ściany, gdzie zawieszono klucze. – Nie mogę strzelać, więc to tak załatwię.
– Nic nie będę robił, alcalde – zaczął gorączkowo zapewniać Mendoza, a w tej samej chwili Chiara sapnęła przerażona.
– Luis!
Ramone ją zlekceważył. Złapał klucze i ruszył w stronę celi, ale nim doszedł do kraty, za którą przerażony sierżant wciskał się w kąt pomieszczenia, bicz ze świstem owinął mu się wokół ręki i wyszarpnął klucze.
– Powinniście bardziej ufać sierżantowi – stwierdził Zorro i zeskoczył z belki.
Senora Chiara z sykiem wciągnęła powietrze, Ramone zbladł.
– Zorro? Jak…?
– Naprawdę chcecie to wiedzieć, alcalde? – Szpada Zorro zalśniła w świetle świecy, jej sztych znalazł się przy szyi Ramone. – Nie do mnie dziś strzelaliście.
– Nie… nie do was… – wyjąkał alcalde.
– Nie.
Ramone cofnął się o krok. Dłoń Zorro drgnęła, ledwie zauważalnie, i kamizelkę alcalde naznaczyło szerokie cięcie. Biała koszula pod nim zaczęła barwić się krwią. Drugi krok i drugi gest, drugie ukośne cięcie, też krwawe, potem trzecie. Tors Ramone naznaczyło krwawe „Z”. Cofał się dalej, ale Zorro nieustępliwie podążał za nim, teraz mierząc sztychem w szyję alcalde. Luis Ramone doskonale wiedział, jak ostra jest to broń i zrozumiał już, że Zorro zmienił reguły gry. Że skończyła się ich zabawa w przepychanki i straszenie, bo banita przyszedł zemścić się za przyjaciela. I że gdy on, alcalde nie będzie już mógł się cofnąć, spotka go śmierć. Szybka i być może bezbolesna, ale nieuchronna. Obiecywał mu to wzrok Zorro, jego milczenie i sztych szpady.
Nagle między Ramone, a Zorro wtargnęła Chiara.
– Senor Zorro! Nie! – prawie krzyczała. Wcisnęła się przed alcalde tak, że Zorro musiał cofnąć się, by jej nie zranić. – Senor Zorro, błagam…
– Odsuńcie się, senora – padła chłodna odpowiedź.
– Nie! Nie… Błagam… – powtórzyła. Jakoś udało się jej wmanewrować Ramone tak, że natrafił na otwarte drzwi do gabinetu. Cofnął się gwałtownie i szarpnął Chiarę za sobą. Ta zdołała chwycić krawędź drzwi i zatrzasnęła je za sobą, pozostawiając Zorro w areszcie.
Za chwilę trzasnęły też drugie drzwi, prowadzące na zewnątrz.
Zorro powoli otworzył drzwi, zajrzał do gabinetu, pokiwał głową i odwrócił się do oniemiałego sierżanta.
– Wy… wy… – wyjąkał Mendoza.
– Cyt, sierżancie – Zorro przyłożył palec do ust otwierając kratę. – Jak mówiliście, nie podnoście alarmu.
Mendoza pokiwał gwałtownie głową. Zbyt się bał.
– Chodźcie – powiedział Zorro i sierżant posłusznie ruszył za nim.
Wyszli z gabinetu. Brama garnizonu była uchylona, za nią zaturkotały właśnie koła dwukółki senory Chiary. Gdy stanęli na placu, zobaczyli jeszcze jej ciemny kształt w wyjeździe z pueblo.
Było cicho. Dookoła okna domów były ciemne, tylko w zakrystii wciąż przebłyskiwało światełko. Od muru aresztu, w stronę kościoła, pobiegł jakiś wyrostek. Sierżant popatrzył niepewnie na biegnącego chłopca, potem na wysokiego mężczyznę obok. Zorro odetchnął głęboko, jakby jakaś decyzja została podjęta za niego.
– Więc tak to ma się skończyć? – zapytał ostrożnie Mendoza.
– Tak – odparł Zorro. – To już koniec. Ostatecznie i nieodwołalnie koniec.
No cóż, chyba wiele nie przesadzę, jak napiszę, że plan godny Autorki.

Z pewnością złożoność fabuły i sam pomysł na rozwój odcinka jest godny podziwu. Poczynając od analizy alcalde, a na kościelnym teatrzyku kończąc. Fantazję to Ty masz. To nie to oczywiście, żeby nie było się do czego przyczepić :p No ale może po kolei.

Rozbijając jeden wielki pomysł na szereg drobnych pomysłów realizatorskich, podobała mi się kreacja pijanego alcalde. W ogóle Ramone to bardzo dobra postać, że nie wspomnę o tym, że w serialu jest o dwa nieba bardziej przystojny niż Diego. Podobał mi się prawnik (górą koledzy po fachu!), podobał mi się bardzo Sierżant, zwłaszcza to, jak pojechał ostrzegać Diego.

Z bohaterów nieco drażnił mnie Diego, a już mocno drażniła Victoria. Nie wiem czemu, być może trochę za bardzo wyszli z nich stereotypowi Romeo i Julia, sami w miłości wobec zła, które chce zabrać ich szczęście. Zabrakło mi trochę tej mojej ukochanej psychologii. Jedynym ciekawym momentem na tym polu była myśl Victorii, że gdyby uciekli, to Diego by się zamęczył, tak jak podczas tego miesięcznego wygnania. I te jej słowa: "nie potrafimy uciekać"... To było mocne. Ale poza tym to niewątpliwie był odcinek bardziej akcji, niż relacji międzyludzkiej i ja nawet wiem, że nie mogę czynić z tego zarzutu, bo to kwestia Twojego pomysłu i wizji odcinka, i tego, że ten odcinek miał posunąć akcję itd. itp., ale ja wolę psychologię i już, o! :p A o psychologii mówiąc, to również totalnie niewiarygodne jest to, że bracia V. nie przyjechali na ślub, bo mieli inne zajęcia. Z tego co pamiętam, w opowiadaniu utrzymujesz, że łączyły ich dobre relacje... To chyba siostry ślubu by nie odpuścili? Tym bardziej tego nie rozumiem, że nie przeszkadzali by oni w realizacji pomysłu na akcję.

Niewątpliwie słabszym punktem jest też aż taka przewidywalność zachowania Chiary, Ramone i wszyskich wkoło. O ile w odniesieniu do Ramone i weselnych gości jestem w stanie to kupić, o tyle wątek z chiarą mnie nie przekonuje. W zasadzie nie rozumiem, czemu Ramone nie został przez Cb uśmiercony (ha! wyszło, że domagam się trupa!), byłoby chyba bardziej wiarygodnie, a na pewno bardziej sprawiedliwie

Z perełek sytuacyjnych podobał mi się dialog Diego-alcalde przed kościołem, podobał mi się opis pocałunku (owa desperacja, jaką dostrzegł Juan). A cytatem odcinka jest chyba ten o kichaniu, skoro kaszel się liczy

Aaa! i podobało mi się jeszcze ostatnie, prowokacyjne zdanie, które powiedział Diego do alcalde przed strzałem. Chociaż z kolei po raz kolejny stwierdzić muszę, że nie rozumiem, dlaczego tu Diego prowokował pokazując, że jest Zorro, po czym w czasie ucieczki Ramone z więzienia udowadniał, że tak nie jest... Chyba, że to do czegoś jeszcze potrzebne?

Styl, przecinki i inne techniczne bzdety bez zarzutu

Podsumowując - odcinek biorąc pod uwagę złożoność akcji i wielopłaszczyznowość pomysłu jest majstersztykiem, chociaż Ty wiesz, że ja wolę odcinki psychologii, niż odcinki akcji. Poza tym chwalenie w kółko Cb jest nudneeeee.

a.