, [NZ] Láska nebeská (fandom: Ojciec Mateusz) ďťż

[NZ] Láska nebeská (fandom: Ojciec Mateusz)

Kto tam jest w środku?
Tinuś, spóźniony o… *human-art liczy* całe dziewiętnaście dni, ale jest. Urodzinowo. I z najlepszymi życzeniami <3
Przepraszam, że ten tekst wyszedł tak, jak wyszedł, ale to wszystko przez utarczki z wenem, czasem i nastrojem. Jest beznadziejny, ale i tak mam desperacką nadzieję, że jednak sprawi Ci choć trochę radości ;)
Wiem też, że nad całością unosi się stęchły duch pani Musierowicz, ale tak jakoś wyszło.

PS. Emil Kučera istnieje naprawdę. Ukradłam mu nazwisko, zawód, oraz fragment biografii. Mam nadzieję, że oryginalny pan Kučera się nie obrazi. O ile kiedyś tu zajrzy ;)
PS2. Błagam, wybaczcie mi niekanonicznego Możejkę. I niekanoniczną Natalię. Ogólnie – wszelkie kanonowe wpadki.
PS3. Z tego naprawdę wyszedł harlequin. Serio-serio.
PS4. A tłumaczenie tytułu to albo dosłownie "miłość niebiańska", albo bardziej subtelnie - "miłość nie z tej ziemi". Mówiłam, że harlequin, prawda?
PS5. I musicie mi uwierzyć na słowo, że dalsze rozdziały są obiektywnie lepsze. Więc temu dajcie jeszcze taryfę ulgową.

Rozdział I

W malinowym chruśniaku

24 lipca 2010, SOBOTA

Natalia otworzyła na oścież kuchenne okno, podparła je doniczką z pelargonią, poprawiła firankę i odetchnęła z zadowoleniem. To był jej ulubiony moment każdego dnia – wczesny ranek, gdy wszyscy jeszcze spali, a ona miała plebanię tylko dla siebie.
Wstawiła wodę na herbatę (zapowiadał się upał, więc miała zamiar ją później zmrozić i przyrządzić z cytryną i z miętą), zrobiła sobie kanapkę z serem i usiadła przy stole, by spisać listę zakupów. Czajnik szumiał cichutko, a z ogrodu napływała typowo letnia mieszanka zapachów i dźwięków – aromat ziół i ćwierkanie ptaków.
Z salonu dobiegł Natalię odgłos bosych stóp uderzających o panele i po chwili do kuchni wpadła Emilka, jeszcze w piżamie, za to targająca ze sobą dość grubą książkę w zielonej, lakierowanej okładce.

- Cześć – rzuciła i usiadła naprzeciwko, odsuwając z szurgotem krzesło.

- Ciiii! Ksiądz jeszcze śpi – skarciła ją Natalia. – A co to za święto, że tak wcześnie wstałaś? Przecież masz wakacje – dorzuciła, ale bez swojej zwykłej zgryźliwości. Tego ranka miała naprawdę dobry humor i chciała dotrwać w tym stanie chociaż do południa. Względnie – do momentu zobaczenia Pluskwy. Bo to, że Waldek ją czymś zirytuje było niemal tak pewne, jak to, że ojciec Mateusz spóźni się na obiad.

- Nasz pan od przyrody kazał nam w wakacje przeprowadzać obserwacje ornitologiczne – wyjaśniła z namaszczeniem Emilka. – A do tego trzeba wstać skoro świt. Tak powiedział.

- Orni-co? – spytała Natalia i zmarszczyła czoło.

- Or-ni-to-lo-gicz-ne – przesylabizowała dobitnie dziewczynka i widać było, że napawa się znajomością trudnego słowa. – To znaczy, że mam obserwować ptaki.

- Aaaa, no to trzeba było tak od razu. – Natalia od zawsze uznawała się za wyznawczynię prostych rozwiązań. I w czynach, i w mowie. – A co to za cegłę tam dźwigasz?

Emilka podniosła książkę z podołka, położyła ją na stole i otworzyła na stronie tytułowej.
- To przewodnik. Ten akurat jest o faunie, ale w pokoju mam jeszcze o florze. Nasz pan od przyrody mi dał na zakończenie roku. Są tu wszystkie gatunki zwierząt, o, zobacz…

Dziewczynka już od ponad pół roku była zafascynowana swoim nowym nauczycielem przyrody, który przyszedł na zastępstwo po starej pani Lewaszkiewicz, gdy ta poszła na chorobowe po pierwszym semestrze. Natalia nie miała go jeszcze możliwości poznać – Emilka próbowała ją do niego zaciągnąć po uroczystości zakończenia roku szkolnego, ale przy wyjściu z sali gimnastycznej rozdzielił ich tłum rozradowanych, ubranych na galowo uczniów i w końcu wróciły do domu (dziewczynka wyraźnie niepocieszona, mimo świadectwa z paskiem). Wiedziała tylko tyle, że mężczyzna ma na imię Emil (podobno z tego pokrewieństwa imion zaczęła się jego przyjaźń z Emilką, gdy uśmiechnął się do niej podczas pierwszego czytania listy obecności), jest Czechem, ale całkiem nieźle mówi po polsku, choć czasem zdarzają mu się pomyłki. Jak choćby wtedy, gdy na jednej lekcji zakrzyknął „Mam napad!”, a spanikowana klasa, będąca świeżo po kursie pierwszej pomocy, rzuciła się go wachlować i badać puls, a rezolutny Karolek poleciał po pielęgniarkę. Emilka opowiadała kiedyś tę anegdotkę przy kolacji, bo jak się okazało – „napad” to po czesku „pomysł”, a nauczyciel chciał tylko głośno oznajmić, że zaświtała mu w głowie idea dwudniowego biwaku w pobliskim lesie, połączonego ze zbieraniem liści i robieniem zielnika.
W każdym razie, już od kilku miesięcy Emilka znosiła do domu różne atlasy, robiła eksperymenty (Natalia znalazła kiedyś na werandzie słoik z garstką ziemi, jakimś zielskiem, patykami i – o zgrozo – z wielkim, tłustym pająkiem. Kategorycznie nakazała dziewczynce się go pozbyć, bo, jak oświadczyła – z robactwa na plebanii toleruje tylko Pluskwę. I to z trudem.), godzinami przesiadywała w ogródku razem z zeszytem w dłoni, gdzie notowała swoje obserwacje i co drugie zdanie zaczynała od „Nasz pan od przyrody…”. Było to na tyle irytujące, gdyż, jak się mogło zdawać – pan od przyrody znał się na wszystkim. Przez niego Natalia zmuszona była zacząć segregować śmieci i przestać używać lepów na muchy, a wszystko to pod czujnym okiem Emilki. Nic więc dziwnego, że zdążyła znielubić Emila jeszcze zanim go poznała.

- To co, pójdziesz? – Z rozmyślań wybił ją natarczywy głos dziewczynki.

- Gdzie pójdę?

- Wcale mnie nie słuchasz! Do lasu. Sama nie pójdę, więc musisz pójść ze mną.

- Ha, muszę? – Natalia zmarszczyła groźnie brwi.

Emilka przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się.

- No nie musisz. Ale możesz chcieć, prawda? – spytała z nadzieją.

Natalia spojrzała na nią z góry, chcąc ją jeszcze przetrzymać w niepewności.

- Zobaczymy – wycedziła, ale zdradził ją kącik ust, uniesiony w lekkim uśmieszku.

Dziewczynka rozpromieniła się.

- To ja będę obserwować ptaki, a ty nazbierasz malin na placek, dobra? – zaproponowała chytrze.

- Pod jednym warunkiem. – Natalia pogroziła jej palcem. – Potem pojedziesz ze mną na rynek i pomożesz tachać siaty.

Emilce zrzedła lekko mina, ale pokiwała głową na zgodę.

Zegar wybił szóstą.

*

Telefon Możejki zawibrował i zagrał motyw z „Ojca chrzestnego”. Orest mruknął coś przez sen, machnął ręką i zrzucił urządzenie na podłogę. Przez minutę panowała niezmącona cisza, ale zaraz telefon rozdzwonił się ponownie. Orest zaklął bardzo nieprzystojnie, wygrzebał się spod granatowego prześcieradła, pod którym sypiał od pierwszej fali upałów i sięgnął po przedmiot swej udręki, w myślach poprzysięgając sobie zabić śmiałka, który odważył się dzwonić do niego o tej porze, a na dodatek – w pierwszym dniu zasłużonego urlopu.

- Czego?! – warknął w słuchawkę, ale jego głos zabrzmiał wyjątkowo słabo i ochryple. To wszystko przez wczorajsze picie, pomyślał. A pił przez tą przeklętą kolację, na której tak się bezsensownie posprzeczali, a on żachnął się i wybiegł z jej mieszkania, a po drodze do domu wstąpił do baru. No dobra, do dwóch. Potem film się jakby urywał, znikając gdzieś za ćmiącym bólem w tyle czaszki.

- Eee, Orest, to ja, Mietek. – Zakłopotany głos Nocula lekko go otrzeźwił. Mietek zazwyczaj nie dzwonił, jeśli nie miał ważnego powodu.

- Mów do mnie, tylko cicho, dobrze? – poprosił i syknął z bólu. Miał wrażenie, jakby jakiś obłąkany akupunkturzysta wbił mu w głowę tysiąc długich, ostrych szpilek.

- Dobrze, szefie. – Nocul usłużnie zniżył głos prawie do szeptu, tak, że Możejko tym razem musiał mocniej przykładać telefon do ucha, by słyszeć cokolwiek. – Przepraszam, że dzwonię w czasie urlopu, ale mamy sprawę. Poważną. Coś z ukraińskimi przemytnikami. Dzwonili już do nas z wojewódzkiej i sam inspektor Niklewicz kazał szefa wezwać.

Orest westchnął z rezygnacją. Gdyby nie to wczorajsze spotkanie, które wymusiła Justyna, pewnie byłby już daleko na swojej działce, bez telefonu, za to ze świętym spokojem. Ale, masz ci los, został jeszcze dzień w Sandomierzu i teraz ma za swoje.

- Już się zbieram. Która godzina?

- Prawie jedenasta.

- Co?! – wykrzyknął Możejko, ale zaraz jęknął w reakcji na zbyt wysoką skalę decybeli.

- Boli coś szefa? – zatroskał się Nocul.

- Życie mnie boli, Mietek – rzucił z goryczą Orest. – Przyjedziesz po mnie?

- A sam szef nie może?

- Wtedy musiałbyś mnie chyba aresztować, Mieciu.

Aspirant pojął aluzję.

- Aaa, no chyba, że tak. Jakby co, to mogę powiedzieć Niklewiczowi, że jesteś chory, czy coś…

Możejko poczuł przemożną chęć by się zgodzić – zrzucić choć na chwilę odpowiedzialność na kogoś innego, wziąć aspirynę, położyć się z powrotem w łóżku razem z butelką wody i spać, spać, spać…
- Nie, nie trzeba – rzucił w zamian krótko.

- Przyślę Gibalskiego, dobra?

- Jak już musisz… - mruknął Orest i rozłączył się. Posiedział jeszcze przez moment na brzegu posłania, próbując się dobudzić i opanować mdłości, które nagle opanowały jego żołądek. Zazwyczaj kac nie był u niego zbytnio dokuczliwy (wielokrotnie chwalił się, że mocną głowę odziedziczył po ojcu), ale tym razem było wyjątkowo źle. Wniosek nasuwał się sam – jeszcze nie wytrzeźwiał. W takim stanie na pewno nie powinien pokazywać się w pracy, ale liczył na swoją żelazną samokontrolę i zbawcze działanie zimnego prysznica, pod który miał zamiar właśnie się udać.
Kwadrans później wyszedł z łazienki z mokrymi włosami i stanął w rozterce przed szafą – na dworze było naprawdę gorąco i jakoś nie uśmiechało mu się przywdziewać munduru. Zresztą, oficjalnie był na urlopie, więc czemu by nie pójść po cywilnemu? Ubrał w końcu szarą koszulkę, jeansy i poszedł nakarmić Watsona. Sam zapobiegliwie zrezygnował ze śniadania, zadowalając się jedynie filiżanką mocnej, czarnej kawy.
Punktualnie o wpół do dwunastej pod bramę jego podwórka podjechał Gibalski w swoim czerwonym porsche od cioci z Ameryki, który to samochód był obiektem niewybrednych żartów Paruzela i Marczaka od czasu, gdy Gibalski przestał się wreszcie wstydzić swojego nabytku i zaczął go parkować pod komendą.
Drzwi tego cudu motoryzacji uchyliły się i wysiadł z nich Gibalski, radosny jak skowronek i z szerokim uśmiechem na twarzy.

- Dzień dobry, panie inspektorze! – zawołał i zasalutował.

Możejko poczuł przypływającą falę irytacji, ale zacisnął zęby i posłał jedynie podwładnemu wyniosłe spojrzenie. Wypuścił psa do ogrodu, nalał mu wody ze szlaucha do miski stojącej pod drzewem, zamknął furtkę i wsiadł do samochodu, gdzie czekał już Gibalski. Orest od razu ściszył dudniące muzyką techno radio, założył na nos przeciwsłoneczne okulary i odchylił oparcie fotela, wzdychając z zadowoleniem i błogosławiąc w duchu włączoną klimatyzację.

- Jedź – wychrypiał. – Tylko wolno!

Samochód ruszył.

*

W lesie było cicho, spokojnie i przyjemnie chłodno dzięki wczesnej porze. Natalia niosła pod pachą koszyk wyściełany białą serwetą, a Emilka ganiała od drzewa do drzewa razem z lornetką, próbując wypatrzeć kukułkę, którą śledziła już prawie kilometr.
Natalia odetchnęła głęboko, rozkoszując się intensywnym, sosnowym zapachem. Na ustach błąkał jej się przelotny uśmiech zadowolenia – ten dzień naprawdę dobrze się zaczął. I nawet wyprawa, na którą wyciągnęła ją Emilka zaczęła się jej podobać. Nazbiera malin, upiecze z nimi ciasto, a potem pójdzie po zakupy, ugotuje obiad, weźmie udział we mszy, wyszykuje kościół przed niedzielą… Taki uporządkowany plan dnia zawsze dawał jej poczucie bezpieczeństwa i misji. Jak powietrza pragnęła być potrzebna, użyteczna i niezastąpiona. A jeszcze bardziej lubiła o tym przypominać innym, ale to już inna historia.
Dojrzała z oddali swoją polankę, którą odkryła już dawno i na której co roku było pełno malin, a także jeżyn i poziomek. Zawołała do Emilki, że idzie w tamtą stronę i zaczęła przedzierać się przez krzaki i niskie sosenki.
Na polanie unosiły się jeszcze gdzieniegdzie strzępy mgły, powoli przeganiane jednak przez ciepłe promienie słońca. Pajęczyny i paprocie skrzyły się od rosy, a malin było w bród – wisiały dojrzałe na strączkach, wręcz prosząc się o zerwanie.
Po pół godzinie Natalia miała pełen koszyk, a ręce czerwone od soku. Krążyła jednak jeszcze wśród krzaków, wyłapując spod liści co dorodniejsze okazy, a niektóre beztrosko podjadając. Już miała zawrócić i pójść szukać Emilki, ale w ostatniej chwili postanowiła zajrzeć jeszcze na drugą stronę polanki, by zajrzeć do jeżyn. Jeśli będą słodkie, to zajrzy tu jutro ze słoikiem i porobi zapasy.
Tuż przed jeżynowiskami znajdował się niewielki uskok terenu, zarośnięty wysoką trawą. Natalia spróbowała z niego lekko zeskoczyć, ale w tym momencie jej obuta w kalosz noga utknęła w wykrocie i kobieta zachwiała się niebezpiecznie. Złapała się trawy za sobą, ale wilgotne źdźbła wyślizgnęły się jej z dłoni, koszyk wyleciał w powietrze, a sama Natalia zwaliła się do przodu na nos. Krzyknęła krótko i osłoniła twarz rękami, chcąc ją ochronić przed upadkiem, ale zamiast o twardą ziemię uderzyła o coś miękkiego, ciepłego i zdecydowanie – żywego. Wrzasnęła jeszcze raz, tym razem głośniej, bo niezidentyfikowany obiekt wydał głuchy odgłos. Jednocześnie poczuła, że nieuchronnie działa na nią siła ciążenia i zaraz stoczy się dalej, wprost w kłujące jeżyny, więc odruchowo wczepiła się w podłoże, którym akurat okazał się przysypany trawą i liśćmi człowiek. Oboje przefikołkowali dwa razy w dół i zatrzymali się tuż przed jeżynami, tak że kłujące łodygi skaleczyły Natalię w policzek. Zerwała się na czworaka i rzuciła do ucieczki – za sobą słyszała ciche jęki poturbowanego osobnika. Koło swojego łokcia dojrzała leżący na ziemi koszyk i chwyciła go kurczowo; w tym samym momencie poczuła czyjeś palce zaciskające się na jej kostce (przy upadku zgubiła jeden z kaloszy), więc niewiele myśląc odwróciła się i zdzieliła napastnika koszykiem. Chyba trafiła go w twarz, bo przewrócił się na plecy i zaskomlił.

- Co to ma być?! – ryknęła i stanęła wreszcie na obu nogach, drżących jeszcze ze strachu. Włos miała rozwiany, bluzkę pomiętą i umazaną malinami, a pończochę na stopie bez kalosza całkiem podartą. Instynkt podpowiadał jej by uciekać, ale była wciąż zbyt oszołomiona.

- Proszę mnie już nie bić… - odpowiedział jej zbolały męski baryton, pochodzący z leżącego na ziemi ciała, odzianego w maskującą odzież wojskową.

- Ja bić?! Ja bić?! To co to ma być…! Co pan sobie wyobraża!!! Skąd się pan tu wziął w ogóle?! – Natalii aż zaparło dech z oburzenia. Mężczyzna tymczasem zaczął się gramolić do pionu i uniósł w jej stronę twarz. Gospodyni znów krzyknęła:

- O Boże, pan krwawi!

Nieznajomy przejechał sobie dłonią po policzku, zmarszczył brwi na widok czerwonej cieczy na swoich palcach, po czym je podejrzliwie powąchał, a następnie niepewnie polizał – Natalia sapnęła głośno – i wybuchnął w końcu śmiechem.

- Wariat… - jęknęła słabo i poczuła, że zaraz zemdleje.

- Maliny! – oznajmił radośnie mężczyzna i ponownie zachichotał.

- Co…? – Natalia osunęła się bezwładnie na ziemię i zaczęła głęboko oddychać.

- Nic pani nie jest? – zainteresował się nieznajomy i spojrzał na nią z niepokojem.

- Nie, nie… - wyszeptała Natalia. Powoli odzyskiwała rezon. – Powie mi pan wreszcie, co pan tu robił?

- Obserwowałem – odparł mężczyzna, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

- Kogo?!

- No przecież nie panią. Przeprowadzałem obserwację entomologiczną, gdy napatoczyła się pani. Myślałem, że jest pani dzikiem, więc się przykryłem trawą i liśćmi, by pani nie rozdrażnić…

- Dzikiem!!

- No fakt, trudno je spotkać o tej porze dnia, zazwyczaj już śpią, ale…

- Pan sobie chyba kpi!

- Co robię…? – nieznajomy wydał się nagle zdezorientowany.

- Żarty pan sobie stroi! – wybuchnęła Natalia.

- Stroi…? Przepraszam, nie rozumiem…

- Nieważne! – prychnęła rozzłoszczona kobieta. – Niech pan spojrzy, co pan narobił: wszystkie maliny na marne! I z czego ja teraz zrobię placek?!

- Przepraszam. – Mężczyzna wyglądał na naprawdę skruszonego i gniew Natalii trochę osłabł. – Pomogę pani nazbierać na nowo…

- No, najpierw to się doprowadźmy do porządku – mruknęła pojednawczo i schyliła się po swój kalosz, który dostrzegła w zaroślach obok. – Trzeba coś zrobić z tą pana twarzą… - Ulitowała się i wyciągnęła z kieszeni spódnicy bawełnianą chusteczkę, na której osobiście wyszyła kiedyś monogramy N.B.

- Nie musi pani… - zaczął obcy i wytarł umazany nos w rękaw, ale Natalia uklękła obok niego, odciągnęła jego rękę i zaczęła energicznie wycierać malinowy miąższ z jego twarzy.

Sama nie wiedziała, dlaczego właściwie to robi. Nie powinna się w ogóle zbliżać do tego mężczyzny, ale nie odczuwała przed nim strachu. Było coś w jego głosie i wyglądzie, co budziło zaufanie. Właściwie, to dopiero teraz mogła mu się przyjrzeć – miał ładne, bure oczy ze złotymi plamkami, szerokie, ciemne brwi, duży i nieco niezgrabny nos, a na nosie okrągłe okulary w srebrnej oprawce. Brązowe, lekko pofalowane włosy miał spięte w krótki kucyk, a na szczęce miał co najmniej trzydniowy zarost. Sylwetkę trudno było ocenić, bo skrywała ją kurtka moro i tego samego typu spodnie, ale na pewno był wysoki, barczysty i miał niewielką nadwagę w okolicach talii. Ogólnie jednak był całkiem przystojny, miał regularne, przyjazne rysy i urocze kurze łapki wokół ust i oczu, prawdopodobnie od śmiechu. Mógł być w jej wieku, lub nieco młodszy. Zdradziecki rumieniec wypłynął na policzki Natalii, a jej dłoń zadrżała, gdy ocierała mężczyźnie czoło. Spuściła wzrok i starała się opanować bicie serca, które trzepotało jej teraz w piersi, jak ptak w ciasnej klatce.
Zawstydziła się nagle swojej fryzury, zmarszczek (których ostatnio doliczała się coraz więcej) i poplamionej bluzki. Wzięła drżący oddech, a chusteczka wypadła jej z dłoni.
Nie zdawała sobie sprawy, że siedzący obok mężczyzna myśli coś dokładnie odwrotnego – że tej nieznajomej kobiecie jest wyjątkowo do twarzy w rozwianych, jasnych włosach pełnych źdźbeł trawy, przejrzystych, niebieskich oczach i rumianych policzkach, na którym jednym odznaczała się cienka, czerwona linia skaleczenia od krzaku jeżyny. A jej biała bluzka uchyla się lekko, ukazując kawałek usianego piegami dekoltu, ze spoczywającym na nim łańcuszkiem z krzyżykiem.
Słońce grzało coraz mocniej, robiło się parno, a rozgniecione w trawie maliny pachniały odurzająco. Czas zwolnił na moment.

- Jestem Emil – powiedział cicho nieznajomy.

- Natalia – odszepnęła.

- No to już poznałaś mojego pana od przyrody! – zawołała triumfalnie Emilka, która nadbiegła właśnie w tym momencie.

Natalia i Emil spojrzeli na siebie, potem na pobojowisko, które uczynili, na Emilkę, która stała nad nimi, wsparta pod boki, potem znów na siebie – i parsknęli śmiechem.

*

Po dotarciu na komendę Możejko odkrył, że Niklewicz zajął tymczasowo jego biurko, oraz zwołał odprawę.

- Sytuacja jest poważna – zaczął Niklewicz, gdy wszyscy zgromadzili się już pod jedną ze ścian, naprzeciwko dużej, białej tablicy. Panował lekki tłok, bo oprócz policjantów z Sandomierza, przyjechały też posiłki z Kielc i dwóch mundurowych ze straży granicznej. – Chorąży Marciniak z Korczowej – tu wskazał na mężczyznę ze straży, starszego stopniem. – Alarmował niedawno okoliczne miasta na trasie przemytniczej, w tym Sandomierz, że gang handlarzy żywym towarem może szukać w nich nowej kryjówki, gdy ta stara w Szczucinie została spalona po interwencji lokalnej policji, którą wezwali okoliczni mieszkańcy skarżący się na hałasy. Na miejscu znaleźli około dwadziestu kobiet i dzieci, mających być docelowo sprzedanych za niemiecką granicą, prawdopodobnie do domów publicznych. Handlarzy niestety nie udało się złapać, bo akurat tego dnia nie było ich na terenie, a ocalałe osoby niewiele nam mogły zeznać. Kontrola graniczna nic więcej nie znalazła, a nam urwał się trop, więc uznaliśmy, że szajka przyczaiła się i szuka nowej kryjówki, jak i nowego miejsca przerzutowego. Kilka tygodni goniliśmy własny ogon, aż w końcu dziś w nocy nastąpił przełom. – Niklewicz spojrzał znacząco na Nocula, a ten odchrząknął, stanął obok niego i przemówił:

- Eee, no więc dziś około drugiej nad ranem otrzymaliśmy tajemnicze zgłoszenie od pewnej kobiety, do której drzwi załomotała w środku nocy piętnastoletnia dziewczynka. Była brudna, wygłodzona i nie mówiła po polsku. Kobieta nakarmiła ją, przenocowała, a rano zadzwoniła do nas. Zawieźliśmy dziewczynkę na komendę, a ja coś nie coś porozumiałem się z nią po rosyjsku. – Mietek spuścił skromnie wzrok. – I dowiedziałem się, skąd uciekła. Poskładałem to jakoś do kupy i zawiadomiłem kogo trzeba.

Niklewicz porozdzielał policjantom obowiązki i zamknął się w gabinecie Możejki, który najwyraźniej sobie przywłaszczył. Komenda powoli opustoszała, a Orest, który miał być w „sztabie dowodzącym”, jak patetycznie ujął Niklewicz, przymknął z ulgą oczy i starał się zahipnotyzować ognisko bólu w swojej głowie.

- Szefie? – Nocul trącił go lekko w ramię. – Ja teraz jadę do tej dziewczynki, do szpitala. Jedzie szef ze mną?

Możejko wyczuł cichą nadzieję w głosie aspiranta, ale zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o jeździe w rozgrzanym radiowozie, którego standardom daleko było do porsche Gibalskiego.

- Nie, Mietek, zostanę na miejscu. Poradzisz sobie – dodał.

Nocul poklepał go po plecach ze zrozumieniem, nałożył na głowę czapkę i wyszedł.

Orest posłał jeszcze tęskne spojrzenie swojemu gabinetowi, okupowanemu przez zwierzchnika i zasiadł za biurkiem Mietka. Mościł się przez moment (dochodząc do wniosku, że jego obrotowy, obity skórą fotel jest jednak niezastąpiony), a następnie włączył komputer i zaczął przeszukiwać Sandomierz i jego okolice w poszukiwaniu pustostanów, lub niezagospodarowanych działek, które mogli zająć, lub wykupić przemytnicy. Spisywał właśnie kolejny wart sprawdzenia adres, gdy zadźwięczał telefon.

- Inspektor Możejko, przy telefonie – rzucił oficjalnie, zapominając o standardowej formułce przyjmowania zgłoszenia.

- Och, to pan… - Kobiecy głos w słuchawce jakby się zawahał. Skądinąd, głos całkiem znajomy.

- A czy pani to…?

- Helena. Helena Barcz. Chciałabym…

- Tak?

- Chyba mnie okradziono.

- Och.

Orest miał ochotę uderzyć głową o biurko. Ta kobieta uratowała mu życie, widział się już z nią kilka razy, a teraz nie umie z nią nawet normalnie porozmawiać przez telefon. Wróć – to nie jest zwyczajna rozmowa. Musi przyjąć zgłoszenie!

W głowie czuł jednak tylko pustkę. To przez ten kac, pomyślał.

- Jest tam pan? – zaniepokoiła się Helena.

- Tak, tak, już jestem – opamiętał się Możejko. – Przepraszam, zamyśliłem się. Co pani skradziono?

- Materiały budowlane. Wyłamano kłódkę w szopie, gdzie je trzymałam…

- Dobrze, przyjadę tam. Jest pani w tej chwili na działce?

- Tak. Zaraz podam panu adres...

- Nie trzeba – wtrącił szybko Możejko. – Już tam byłem.

- Acha. – Helena wydała się lekko zaskoczona.

- To znaczy, kiedy pani była w szpitalu, to… Nieważne. Proszę na mnie czekać. – Rozłączył się i przejechał dłonią po twarzy, czując się jak ostatni idiota. Gdzie jego profesjonalizm? Wiedział, od początku wiedział, że przyjście dzisiaj do pracy było błędem. I tak cudem było, że Niklewicz nie zauważył jego zaczerwienionych, podpuchniętych oczu, drżących dłoni i nie dodał dwa do dwóch.
Wsunął notatnik i długopis do tylnej kieszeni jeansów, pożyczył kluczyki do starej skody Paruzela i ruszył w stronę wyjścia. Już na schodach poczuł wibracje swojej komórki, a na wyświetlaczu pokazał mu się komunikat o nowej wiadomości tekstowej. Otworzył go i zmarszczył brwi:
„Bądź dziś o piątej w naszej kawiarni. Musimy porozmawiać. J.”.

Warknął coś pod nosem i wypadł z komendy, głośno trzaskając drzwiami.

CDN. dnia Czw 21:59, 26 Kwi 2012, w całości zmieniany 7 razy


*biega dookoła w dzikim tańcu radości, po czym wbija w miejscu na pierwszy komentarz chorągiewkę, niczym kosmonauta na nowozdobytej planecie*
MOJE!

EDIT:
Ten komentarz nie będzie konstruktywny. Ani trochę. Przykro mi, ale jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić, to chaotyczny słowotok. A to z tej prostej przyczyny, że...

KOCHAM TEN TEKST.

Wszystko jest w nim absolutnie cudowne. Przede wszystkim oczywiście twój styl, nad którym rozpływam się jak zawsze (albo i jeszcze bardziej). I fabuła, która, choć dopiero się zaczyna, już jest szalenie interesująca. I idealnie mateuszowy, ciepły i uroczy klimat. I kanoniczni w stu procentach bohaterowie. I Natalia, która jest kanoniczna w stu dziewiętnastu procentach i totalnie rozbrajająca. I biedny Możejko na kacu. I Mietek, którego naprawdę świetnie opisujesz. I Emil, który jest po prostu przeuroczy. I Mateusz, bo go na razie nie ma. I Gibalski (i jego porsche też!). I, tfu, Justyna, która przemyka gdzieś na obrzeżach fabuły i nawet mi to nie przeszkadza. I Helena, której prawie jeszcze nie było, ale już wiem, że lubię to, jak ją opisujesz. I dzwonek w telefonie Możejki. I to, że Natalia z robactwa toleruje tylko Pluskwę (kocham to stwierdzenie, po prostu kocham!). I to, jak Natalia została wzięta za dzika. I cała absolutnie przepiękna scena o malinach. I tytuł (bo ja kocham język czeski, chociaż tylko go rozumiem, a nic w nim nie potrafię powiedzieć). I tytuł rozdziału, bo kojarzy mi się z Grechutą (ty wiesz, jak ja kocham Grechutę, prawda?). I unoszący się duch pani Musierowicz też (bo ja lubię te klimaty, mimo że są harlequinowe).

Cóż ja więc mogę? Powtórzę tylko, że kocham ten tekst, moja droga. I nie śniłam nawet o tak cudownym prezencie urodzinowym.

T.L. dnia Czw 23:35, 26 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz

-Myślałem, że jest pani dzikiem, więc się przykryłem trawą i liśćmi, by pani nie rozdrażnić…
Kiedy Natalię rozdrażnić to gorzej niż dzika

Kocham Cię, Fay!!!
Masz ochotę na pseudokonstruktywny aneks do komentarza? Chociaż to właściwie nie ma znaczenia. Bo i tak go napiszę.

Czytając tekst po raz drugi... Nie, jak czytałam po raz drugi, to wciąż tylko piszczałam bezmyślnie z uciechy. A więc - czytając tekst po raz dwudziesty drugi, doszłam do kilku wniosków.

Po pierwsze - zachwycałam się już Grechutowością tytułu rozdziału, zachwycałam się też przepięknością sceny o malinach, a zapomniałam pozachwycać się czymś łączącym oba te elementy. Bo ta scena wyszła ci tak Grechutowa (dobra, wiem, właściwie to Leśmianowa, ale dla mnie to i tak zawsze będzie Grechuta), że aż słów brak. Niektóre zdania tak ładnie kojarzą się z piosenką (dobra, wiem, z wierszem), że aż się ciepło na sercu robi. Cudeńko po prostu.

Po drugie - właśnie się połapałam, że Możejko zmienił zdanie co do swojej zdatności do prowadzenia samochodu, jak tylko zadzwoniła Helena. To po prostu... przeurocze.

Po trzecie - tak sobie myślę, że skoro Możejko upijał się w barach, a nie w domu, to mieszkańcy Sandomierza mają niezły temat do plotkowania. Bo co - komendant policji upija się w miejscu, bądź co bądź, publicznym?! To musiało wywołać skandal. Napiszesz coś o tym? Prooooszę. Bo strasznie bym chciała to przeczytać.

Po czwarte - ... Coś miało być, ale zapomniałam.

Po piąte - mówiłam już, że kocham to opowiadanie?

T.L.


Dziękuję wam ogromnie za cierpliwość i jeszcze raz przepraszam za mojego wrednego lenia, który wszystko opóźnia.

Mam nadzieję, że mary-suizm Heleny da się jakoś znieść. Tak samo jak niekanonicznego Możejkę.

Aha - naprawdę spektakularnie upity Orest jeszcze będzie, bo to jest na razie tylko przygrywka. Jeszcze go trochę sponiewieram, zanim dobije do happy endu. XD

Dziś tylko możejkowo, następny rozdział będzie już o Natalii, bo to w sumie o niej, khem, miał być ten fik. XD

Miłej lektury!

Rozdział II

Niepewność

Możejko aż jęknął, gdy zobaczył, że samochód Paruzela stoi po nasłonecznionej stronie ulicy. Otworzył szybko drzwi i cofnął się przed żarem, który buchnął z wnętrza skody. Po pięciu minutach w końcu odważył się wejść do środka, ale zaraz syknął z bólu, gdy oparzył sobie dłonie o nagrzaną kierownicę.

- Cholera jasna – mruknął pod nosem i przekręcił kluczyk w stacyjce, a radio włączyło się automatycznie i ryknęło głośno. Orest spróbował je szybko wyciszyć, ale urządzenie było najwidoczniej autorskim, podrasowanym wynalazkiem Paruzela i miało poprzestawiane guziczki. W końcu zniecierpliwiony mężczyzna grzmotnął w nie pięścią, a muzyka umilkła i z radyjka wysunęła się powoli płyta „Rage Against the Machine”. Możejko parsknął, opuścił szybę i powoli ruszył, kierując się ku wyjazdowi ze Starego Miasta.

Podróż na działkę Heleny była krótka, lecz i tak go zmęczyła, a poranny ból głowy powrócił ze zdwojoną siłą, a Możejko zanotował sobie w pamięci, by w drodze powrotnej kupić aspirynę, dwie cytryny i jasne piwo na klina. Miał zamiar jednak zwolnić się z komendy wcześniej, zaraz po tym, jak załatwi tę sprawę z kradzieżą. Odprawę jakoś przetrzymał, ale czuł, że jego złe samopoczucie raczej się pogłębia, zamiast mijać, a za żadne skarby nie mógł dopuścić, by podwładni i Niklewicz się czegoś domyślili.

Zjechał już z głównej szosy, przejechał przez niewielką wieś, a następnie skręcił w prawo, minął leszczynowy zagajnik i znalazł się na trawiastym podjeździe przed żeliwną, łuszczącą się z zielonej farby bramą. Zaparkował w cieniu, wysiadł i rozejrzał się wokoło, poprawiając przeciwsłoneczne okulary na nosie. Helena miała szczęście – jej gospodarstwo znajdowało się na niewielkim wzniesieniu i dzięki temu nie zostało zalane podczas majowej powodzi, w przeciwieństwie do znajdującej się niecały kilometr stąd wioski. Sam jeszcze przed chwilą widział zniszczone domy, podwórka pozastawiane suszącymi się meblami i pracujących przy odbudowie ludzi, bo choć woda opadła już niecały miesiąc temu, to zniszczenia zostały.

- Może chce pan zaparkować na podwórku? – Z rozmyślań wyrwał go uprzejmy głos Heleny, która niepostrzeżenie podeszła do bramy.

- Nie, tu jest dobrze – odparł Możejko i wszedł przez niemiłosiernie skrzypiącą furtkę. – Trzeba naoliwić… - rzucił zamyślony.

- Ciągle o tym zapominam. – Helena uśmiechnęła się lekko. – Zawsze jest coś nowego do roboty i trudno znaleźć czas. Zwłaszcza, jak się mieszka samemu… Pan coś o tym wie, prawda? – spojrzała na niego uważnie.

Możejko przystanął na moment zaskoczony. Nie przypominał sobie, by zdradzał Helenie szczegóły swojego pustelniczego, kawalerskiego życia.

Kobieta dostrzegła jego minę i zakłopotała się.

- Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Po prostu trochę już o panu wiem… Mieszkałam przecież z Justyną, opowiadała mi o panu. A w szpitalu nikt przy panu nie czuwał, więc… Och, niech pan mnie nie słucha. Może usiądziemy najpierw w altance, dobrze?

- Ja… - Możejko zająknął się. – A włamanie?

- Śpieszy się pan? – Helena znów wbiła w niego wzrok, a Możejko bezwiednie zapatrzył się w jej oczy – niby takie zwyczajne, ale ładnie wykrojone, o szaro-zielonym odcieniu. Chodziło raczej o ich wyraz – jednocześnie łagodny i bystry, skupiony na rozmówcy. Dostrzegł też, że pod maską spokoju i uprzejmości kobieta jest najwyraźniej zdenerwowana.

- Załatwię szybko tę sprawę, a później… porozmawiamy. Dobrze? – zaproponował Możejko i zaraz zganił się w myślach. Co on gada? O czym niby mieliby rozmawiać oprócz spraw służbowych? Przecież oprócz tych 450 ml krwi właściwie nic ich nie łączyło.

Helena kiwnęła głową z wyraźną ulgą.

– Zaprowadzę pana do szopy, skąd zabrano materiały.

Przeszli na ukos przez zarośnięte podwórko, aż ich oczom ukazał się niewielki domek kempingowy dla robotników pracujących przy budowie, stojący obok i otwarty na oścież blaszak, oraz spory dół, z którego wystawały żelbetonowe pale, na których miano kłaść dopiero ławy fundamentowe pod przyszły pensjonat. Robotnicy siedzieli na zacienionej trawie przed kempingiem, sącząc wodę z butelek. Możejce na ten widok zaschło w gardle i poczuł znowu, jak suszy go kac.

- To tu? – wskazał na otwarty blaszak. W środku leżało jedynie kilka cegieł i trochę folii.

- Tak. Pan Józef z ekipą przyszli o piątej rano i tak to zastali. Zadzwonili po mnie, ale nie mogłam od razu przyjechać, załatwiałam pewne formalności w Lublinie.

Orest spojrzał podejrzliwie na robotników. Kilku z nich kurtuazyjnie uchyliło mu czapki.

- A jest pani pewna, że oni nie…? – Możejko dyskretnie wskazał na nich palcem.

- To wykluczone. – Helena potrząsnęła głową, a brązowe pasmo włosów wysunęło jej się z warkocza. – Ufam im.

Orest westchnął:

- No dobrze. Ale muszę i tak ich przesłuchać, może coś im się rzuciło w oczy.

Robotnicy jednak nie byli zbyt pomocni: brama była otwarta, taką, jaką zostawili ją poprzedniego dnia. Z ich domku kempingowego nic nie zginęło, tak samo jak z drewnianej chatki położonej dalej, na skraju sadu. Skradziono jednak cenne materiały – pustaki, cegły, worki z cementem i wapnem, oraz narzędzia.

- Jakbym dopadł tego gnoja, co to zrobił, to bym mu nogi z dupy powyrywał – warknął szef ekipy, pan Józef i splunął. – Przecież wszyscy wokoło wiedzą, że pani Helena nie ma pieniędzy, a na to wszystko harowała ciężko od wielu lat. Niechby sobie kradli, ale bogatych. Takim to żadnej różnicy nie zrobi, nie to co pani Helenie. Jakby nie dość nieszczęścia na nią spadło w tym roku… I jeszcze ten cały Adler, psia jego mać. – Robotnik spojrzał spode łba na Możejkę, jakby to ten był wszystkiemu winien.

- Co z Adlerem? – Orest zrobił się czujny i wyjął notatnik.

- Eee. – Pan Józef machnął ręką. – Ja tam gadać nie będę. Tyle panu powiem, że to kawał drania. I tylko zmartwień przysparza.

Możejko obejrzał się za siebie, w poszukiwaniu Heleny. Stała przy fundamentach i rozmawiała z Zygmuntem Kluzą, niesłusznie podejrzanym o napad na sklep, którego Adler obiecał zatrudnić przy budowie.

- Ej, Kluza! – zawołał do niego Orest i machnął ręką, by mężczyzna do niego podszedł. Podejrzewał, że wypytywanie Heleny o jej inwestora nie przyniosłoby efektu – kobieta najwidoczniej z zasady na nikogo nie donosiła, skoro nie chciała nawet wydać policji swojego niedoszłego mordercy.

- Pan inspektor – rzucił krótko Kluza i spojrzał na niego niepewnie. Możejko obrócił się tyłem do Heleny, by nie usłyszała o co wypytuje jej robotnika, ale i tak czuł jej wzrok na swoim karku.

- Dobrze ci się tu pracuje, Kluza? – spytał niedbale, obserwując jednak czujnie reakcję mężczyzny. Nie mógł wykluczyć, że dawne nawyki nie powróciły i Kluza nie zaczął znów parać się kradzieżą.

- Nie narzekam. – Zygmunt zaplótł ręce na piersiach.

- Adler dobrze wam płaci… Prawda? – Możejko zawiesił głos.

Kluza uniósł brwi zdziwiony.

- Płaci nam pani Helena. Niedużo, ale w terminie. Moja żona nie narzeka. – Kluza wzruszył ramionami.

Tym razem to Orest był zaskoczony.

- Zaraz, zaraz… To Adler miał w to inwestować, nie?

Kluza podrapał się po szczeciniastym policzku i zmrużył oczy.

- No niby tak… - zaczął niechętnie. – Kupił materiały i wszystko, ale gdy przyszło do podpisywania umowy, to się wycofał.

- Czemu?

- Bo wyszło, że pani Helena co prawda chce zrobić to gospodarstwo agroturystyczne, ale nie całkiem takie, jak chciał Adler. Bo on chciał tu ściągać bogatych turystów, najlepiej z Warszawy, albo Krakowa. A pani Helena sobie zamarzyła, że tu będą przyjeżdżać tacy zwykli ludzie, albo tacy, co potrzebują na trochę uciec od życia. Wie inspektor, o co chodzi?

Możejko pokiwał gorliwie głową. Co, jak co, ale to o ucieczce właśnie marzył, stojąc na środku podwórka, tuż pod palącym słońcem stojącym w zenicie na kobaltowo niebieskim niebie.

- Pani Helena nie chciała mu ustąpić, więc Adler się wkurzył, bo zainwestował już w te materiały, ale nie miał zamiaru finansować dalej tego „cyrku”, jak go nazwał. – Kluza prychnął pogardliwie. – Więc się zmył, a straty kazał sobie spłacać w ratach. Tylko tyle dało się od drania utargować.

- A może to on się włamał, co? – Orest zapisał coś w swoim notesie.

- Eee tam. – Kluza machnął lekceważąco ręką. – Za dobrze go znam. Sknera z niego i krętacz, ale do czegoś takiego by się nie posunął. Zresztą – po co?

- To już zostawcie mnie, Kluza. – Możejko schował notatnik do kieszeni jeansów i obrócił się w stronę blaszaka. – Był tak już otwarty, gdy tu przyszliście?

- Nie wiem, ja się trochę spóźniłem. Przemek był chyba pierwszy na miejscu. – Kluza wskazał na pryszczatego wyrostka, który nalewał sobie właśnie wody do czapki, a następnie założył ją z powrotem na głowę. – Niezbyt rozgarnięty, ale może coś powie – stwierdził mężczyzna i kiwnął na chłopaka.

Przemek podniósł się niechętnie z kucek i podszedł powoli do nich, kołysząc długimi, żylastymi rękami. Na pryszczatym nosie perliły mu się krople potu, a szyję i koszulkę miał mokrą od wylanej na siebie wody.

- Co? – spytał flegmatycznie i strzelił balonem z gumy.

- Zachowuj się – warknął Możejko. – Jestem z policji. To ty zauważyłeś włamanie?

- Ano ja. – Chłopak mielił metodycznie gumę, przypominając nieco Orestowi znudzoną krowę na pastwisku. Inspektor powstrzymał się przed ironicznym prychnięciem.

- Jak to wyglądało? – drążył dalej, specjalnie mówiąc głośno i dobitnie.

- No zwyczajnie. Jak włamanie. – Przemek wyjął z kieszeni cienki patyk i zaczął sobie wydłubywać żałobę zza paznokci.

- Widzę, że sporo ich już widziałeś, skoro tak twierdzisz. – Możejko nie mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości. – Pokaż mi to lepiej.

Podeszli to otwartych drzwi blaszaka – na prawym skrzydle drzwi wisiała smętnie kłódka, a pod nią przecięty łańcuch.

- Jak już przyszłem, to tak było. Tylko drzwi były zamknięte, a kłódka założona dla niepoznaki.

- Ty otworzyłeś drzwi?

- Co? – Chłopak spojrzał na niego tępo.

- Czy ktoś oprócz ciebie dotykał tej kłódki?! – syknął na poważnie zirytowany inspektor.

- No tak. – Przemek kiwnął powoli głową. Jego błękitne, wyłupiaste oczy patrzyły na Możejkę bez wyrazu.

- Kto?!

- No wszyscy.

Orest jęknął.

- A w środku zauważyliście jakieś ślady? – spytał z resztką nadziei, jednak Kluza i Przemek zaprzeczyli. – No nic, muszę tam wejść – spojrzał z odrazą na rozgrzane niczym piekarnik wnętrze blaszaka.

Odważnie przestąpił jego próg i aż zachwiał się od gorąca. W środku musiało być grubo ponad czterdzieści stopni, jak nie więcej. Koszulka momentalnie przylepiła mu się do pleców, głowa zapulsowała od bólu, a pot spływający po czole podrażnił zaczerwienione spojówki. Możejko przyklęknął na betonowej podłodze i zaczął rozgarniać leżące na niej skrawki folii i trociny. Oczywiście nic nie znalazł, a nawet jeśli złodzieje zostawili jakiś ślad, to robotnicy na pewno go już zadeptali. Orest podniósł się i poczuł, że mroczki latają mu przed oczami. Chwiejnie wyszedł z blaszaka, ale jakimś cudem doszedł do najbliżej stojącego drzewa. W zbawiennym cieniu pochylił się wreszcie i podparł dłońmi o kolana. Oddychał ciężko i ku swojemu przerażeniu poczuł, że coś go kłuje w piersi, po lewej stronie.

- Szybko, podajcie mi tę wodę! Janek, daj mi tę swoją chustkę…

Ktoś podetknął mu butelką z wodą do ust, a czyjaś chłodna (och, jak cudownie chłodna!) dłoń odgarnęła włosy z czoła, a następnie położyła wilgotną szmatkę na karku. Lodowate strumyczki wody spłynęły mu za koszulkę w dół pleców, powodując przyjemny dreszcz. Pociągnął chciwie kilka łyków z butelki i w tym momencie poczuł, że nogi się pod nim uginają. Ale pomocne ręce nie pozwoliły mu upaść i dwie osoby chwyciły go stanowczo pod ramiona i zaczęły gdzieś prowadzić. Bał się otworzyć oczy, bo świat wciąż niebezpiecznie się kołysał, ale bezbłędnie rozpoznał ostry zapach wody kolońskiej Old Spice, którą spryskany był Kluza, a delikatna, cytrusowa woń perfum mogła należeć tylko do Heleny.

Uchylił na próbę powieki i dostrzegł, że są tuż przed starym, drewnianym domkiem z szeroką werandą i prowadzącymi do niej kamiennymi schodkami. Nogi miał jak z waty i ledwo co nimi poruszał, wspierany jednak z dwóch stron. Język mu skołowaciał i nie był nawet w stanie zaprotestować, gdy Kluza przerzucił sobie jego ramię przez szyję i objął go w pasie jak rannego żołnierza, a Helena tymczasem pobiegła przed nimi i otworzyła frontowe drzwi, a potem kolejne, prowadzące do niewielkiego pokoiku o pobielonych ścianach, gdzie pod oknem stało wąskie, przykryte kremową kapą łóżko.

Kluza popchnął lejącego się przez ręce Możejkę na posłanie i ułożył go na wznak, a Helena położyła zemdlonemu inspektorowi wilgotny kompres na czoło. Orest próbował coś wymamrotać, ale żaden dźwięk nie uleciał z jego ust – przez kilka sekund robił jedynie „karpika”, a następnie wzrok mu się zamglił i widział już tylko nieostrą, pochylającą się nad nim postać Heleny.

„Zupełnie jak wtedy” – zdążył pomyśleć i odpłynął.

*

Ocknął się kilka godzin później. Przez okno nad swoją głową widział, że kąt padania słońca zdecydowanie się obniżył, a jego ostry blask złagodniał i rozzłocił się. Lekki wietrzyk delikatnie poruszał firanką, a haczyk przy lufciku kołysał się rytmicznie, uderzając z cichym stukotem w okiennicę. Pokój pachniał starym, wysuszonym drewnem, a z pościeli, na której leżał można było wyczuć wciąż obecną woń krochmalu i szarego mydła, która skojarzyła mu się z czymś miłym i znajomym. Z ulgą stwierdził też, że ból głowy prawie już mu przeszedł, tak jak i inne dolegliwości.
Z zażenowaniem przypomniał sobie to, co zdarzyło się po wyjściu z magazynku – najzwyczajniej w świecie zemdlał! I to na miejscu przestępstwa! Ale by Mietek miał używanie, gdyby się dowiedział.

Tknięty przeczuciem, sięgnął do kieszeni po komórkę, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dzwonili do niego z komendy. Aż westchnął, gdy zobaczył, że ma trzy nie odebrane połączenia od Nocula i jedno od Paruzela, który najwyraźniej martwił się już o swoją skodę. Jedyną pociechą był brak telefonu od Niklewicza. Zadumał się przez chwilę nad tym, jak mocno musiał być nieprzytomny, skoro nie słyszał nawet dzwonienia komórki.

Jego nos złowił nagle apetyczny zapach dolatujący zza okna, a żołądek odpowiedział natychmiastowym burczeniem. Możejko usiadł powoli na brzegu łóżka, pilnując, by znów nie poczuć zawrotów, ale te na szczęście nie nadeszły. Postanowił pożegnać się z Helenę, przeprosić za całą sytuację i umówić się na następny dzień, by spisać raport. Dziś już nie miał do tego głowy. Chciał tylko wrócić do domu, coś zjeść, odświeżyć się i położyć do łóżka, z Watsonem zwiniętym obok.

Niepewnie wyszedł z pokoju na korytarz, gdzie przystanął przed wiszącym na ścianie lustrem i przyjrzał się sobie krytycznie. Wyglądał już nieco lepiej – wciąż był blady i nieco wymięty, ale przynajmniej nie wyglądał na tak skrajnie wymęczonego, jak rano.

- Od dzisiaj koniec z piciem – obiecał swojemu odbiciu i wyszedł na werandę, gdzie stanął jak wryty.

Stół był nakryty białym obrusem i zastawiony półmiskami – parujące ziemniaki z koperkiem, świeża surówka z pomidora, ogórka i rzodkiewki, dzbanek maślanki i ciasto drożdżowe, jeszcze w formie. Przy stole krzątała się Helena razem z Przemkiem – kobieta rozstawiała talerze, a chłopak szedł za nią krok w krok i kładł przy nakryciach sztućce i serwetki.

Możejko praktycznie w tej samej sekundzie skonstatował, że Helenie jest ładnie w tej zielonej sukience i to, że Przemek kładzie noże po lewej, zamiast po prawej.

- Uhm – mruknął, zduszając w sobie chęć zarówno powiedzenia niestosownego komplementu, jak i zwrócenia uwagi z dziedziny savoir-vivreu.

Helena podniosła głowę i uśmiechnęła się.

- Lepiej się pan już czuje? – spytała i odgarnęła niesforny kosmyk włosów za ucho. Justyna też tak często robiła, ale zazwyczaj albo z nerwów, albo dla kokieterii. A u Heleny był to po prostu zwykły gest.

- Tak, dziękuję – odparł zawstydzony Możejko. – To ja już pójdę i…

- Mógłby pan zostać na obiedzie. Zaraz będzie gotowe – przerwała mu Helena.

- Ja… Nie będę robił kłopotu. Muszę zresztą wracać do pracy, pozamykać parę spraw… - Orest zaczął się plątać w wyjaśnieniach i przeklął w duchu, że po tylu latach wciąż nie potrafi się przy ludziach zachowywać swobodnie i naturalnie. Zawsze coś go blokowało i nakazywało trzymać na dystans, a najlepiej – samemu ten dystans wytwarzać. Taki Mietek już by pewnie dawno zasiadł za stołem, dorwał się do ciasta, a to wszystko z niewymuszonym wdziękiem spod znaku „nie chcę, ale się skuszę”. Nawet taki ojciec Mateusz umiał się po ludzku wprosić na herbatę…

„Chryste, o czym ja myślę?!” – przeraził się nie na żarty.

- A właściwie, to poradzą sobie beze mnie – powiedział głośno i uśmiechnął się nieco zbyt entuzjastycznie, po czym zasiadł z hukiem na ławie za stołem. Przemek spojrzał na niego z wyrazem twarzy całkowicie nieskażonym myśleniem, po czym powrócił do polerowania łyżeczek, a Helena rzuciła Możejce krótkie, zaskoczone spojrzenie, ale zaraz się zreflektowała i uprzejmie podała mu półmisek z surówką. W tym czasie do stołu dosiadło się jeszcze czterech robotników – pan Józef, Kluza i dwóch, których Orest znał tylko z widzenia.

- Zaraz podam resztę – rzuciła Helena i zniknęła we wnętrzu domu, skąd wróciła po pięciu minutach z patelnią pełną jajek sadzonych. Mięsożerny Możejko na początku nieco się rozczarował, ale zaraz docenił lekkość posiłku – upał co prawda zelżał, ale wciąż był męczący i chyba każdemu w taką pogodę odeszłaby ochota na schabowego.

Obiad upłynął w milczeniu, ale nie było ono krępujące – po prostu dobrze im się tak siedziało na tej werandzie, zacienionej z jednej strony przez pnącą winorośl i z widokiem na sad, a dalej na rdzawe zabudowania Starego Miasta po drugiej stronie Wisły. Możejko z zaskoczeniem obserwował, jak robotnicy wstali od stołu, zebrali brudne naczynia i karnie poszli je odnieść do kuchni, kłócąc się po drodze, czyja tym razem jest kolej zmywania. Orest skorzystał z okazji, że został z Heleną sam na sam i odważył się jej wreszcie spojrzeć prosto w oczy.

- Naprawdę przepraszam za kłopot. To przez ten upał, od rana już się nie czułem najlepiej. Dziękuję, że się mną zajęliście. – W ostatniej chwili zrezygnował z pojedynczej formy podziękowania.

- To nic takiego. – Helena pokręciła głową, położyła łokieć na balustradzie werandy i podparła brodę na dłoni. Zapatrzyła się w horyzont i choć jej głos przed sekundą był miły i wesoły, to Możejko wyczuł, że kobieta jest wyraźnie przygnębiona, tylko stara się to ukryć. Uświadomił sobie, że jeśli skradzione materiały się nie odnajdą, to Helena zostanie z wciąż niespłaconym długiem za nie, a przecież będzie musiała je odkupić, by kontynuować budowę. Z tego co wiedział, to za upadek z balkonu nie dostała nawet odszkodowania, bo polisę ubezpieczeniową sprzedała rok temu, a pieniądze włożyła w skanalizowanie i doprowadzenie prądu do gospodarstwa.

- Niech się pani nie martwi – powiedział cicho. – Znajdę tych złodziei, obiecuję. – Nie miał pojęcia, jak tego dokonać, ale w tej chwili poczuł, że nie spocznie, póki nie wydobędzie tych materiałów z powrotem, choćby spod ziemi.

- Nie martwię się – odparła spokojnie Helena i spojrzała na niego poważnie. – To po prostu… kolejna przeszkoda, wie pan? Sporo ich już było. Najpierw problem z księgą wieczystą, potem długi, kredyty, nieuczciwi geodeci, w końcu ta autostrada, sprawa z Olkiem… - tu jej głos zająknął się na moment. – W końcu Adler i to. Tylko, że tego ostatniego nie rozumiem i nie wiem, jak z tym walczyć. Rozumie pan?

- Moglibyśmy skończyć z tym pan i pani? – wypalił Możejko i zmieszał się. Kurczę, jak inni ludzie to robili, że zawsze wiedzieli, kiedy zadać takie pytanie, żeby wyszło kulturalnie, a nie po chamsku? Na litość boską, z Justyną ponad rok się tak krygowali, aż się w końcu pocałowali i już głupio było nie zwracać się do siebie po imieniu.

„Może też ją pocałuję i będzie spokój?” – pomyślał absurdalnie i stłumił wybuch gorzkiego śmiechu. Naprawdę aż tak zdziczał w tej swojej samotności, że zapomniał kompletnie, jak się obchodzić z drugim człowiekiem? Jego kontakty nieskrępowane obecnością munduru i nie oddzielone warstwą biurka, krat i fasady formalności ograniczały się właściwie tylko do Mietka i sporadycznie jego rodziny. I do barmana w barze, ale to chyba trudno było zaliczyć do udanej przyjaźni.

- Nie ma sprawy. Helena – odpowiedziała jednak kobieta.

Inspektor w pierwszym momencie był tak zaskoczony, że aż zamrugał. Delikatnie ujął wyciągniętą dłoń kobiety.

- Orest. – Zaryzykował i na próbę się uśmiechnął. Mietek powiedział mu kiedyś, że powinien się częściej uśmiechać, ale tak zwyczajnie – nie szczerzyć się bez wesołości, czy obnażać zęby jak zły pies – bo wtedy podobno wygląda całkiem sympatycznie. Miał nadzieję, że w tej chwili właśnie takie sprawia wrażenie.

Helena odwzajemniła uśmiech, więc chyba nie było tak źle. Umilkli jednak zakłopotani, a Możejko rzucił okiem na swój zegarek i aż zaklął. Dochodziła już piąta, a on przecież umówił się z Justyną. Chociaż trudno tu mówić o umówieniu – został raczej wezwany na to spotkanie. Skrzywił się i nachmurzył, bo przeczuwał, czego się może spodziewać po rozmowie z nią. Rozmowie, jakich ostatnio mieli sporo.

- Coś nie tak? – spytała go Helena, a Orest poderwał głowę i spojrzał jej w oczy. Prześwietlała go wzrokiem, więc nawet nie próbował przywdziać swojej Nic-Się-Nie-Stało maski.

- Muszę jechać. Zapomniałem, że miałem się z… kimś spotkać. To raczej nie będzie miłe spotkanie – dodał, sam nie wiedząc czemu.

- Jeśli nie, to po co jedziesz? – rzuciła. Pomyślał, że prowokująco, ale nadal była poważna.

- No… Nie mogę tego odwołać, prawda? I tak mnie to czeka. Więc lepiej zrobić to teraz, bo potem będzie trudniej… - Nie miał pojęcia, czemu tłumaczył jej takie oczywiste rzeczy. Może dlatego, że z taką uwagą go słuchała?

- Nie rozumiem, po co ludzie robią złe rzeczy, które ich męczą, tylko dlatego, że tak trzeba – odparła i z namysłem zaczęła formować na talerzu kulkę z drożdżowego ciasta.

Możejko uznał, że w ustach kogoś innego takie słowa zabrzmiałyby dziecinnie i niedojrzale, ale w jej głosie było coś, co sugerowało, że nie jest to tylko i wyłącznie błahy pogląd. Może i nieco naiwny, ale na pewno podparty jakimiś jej doświadczeniami. Rozejrzał się wokoło – to zaniedbane podwórko z rozgrzebaną pracą budowlaną i ekipą robotników, z których każdy wyglądał jak życiowy rozbitek, a jednocześnie patrzył wiernie na kobietę, która dała mu pracę, choćby i była niskopłatna. Przypomniał też sobie wspomnienia z początku maja, gdy rozmawiał tutaj z Jareckim, o Helenie. I o „takich, co się pogubili”, a którym pomagała się odnaleźć. Kto normalny zajmowałby się tak problemami obcych ludzi? Chyba tylko ten, kto sam najpierw upadł i wie wszystko o powolnym stawaniu na nogi.

Miał ochotę zadać całą masę banalnych, pseudo-przenikliwych pytań w stylu „A ty? Przed czym ty uciekłaś, Heleno?”, ale powstrzymał się. Takie dialogi wyglądają dobrze tylko w książkach i francuskich filmach.

Pożegnał się więc szarmancko, skinął głową w kierunku Kluzy, który przysiadł na schodkach i zapalił papierosa, po czym ruszył wolnym krokiem w stronę samochodu. Po drodze minął jeszcze raz świecący pustką blaszak i posłał mu nienawistne spojrzenie. Wsiadł do samochodu i wcisnął gaz, modląc się w duchu, by Justyna wybaczyła mu spóźnienie.

*

Zaparkował w jednej z uliczek odchodzących od rynku i ruszył w stronę kawiarni, gdzie się umówili. Z daleka dostrzegł już Justynę, która siedziała przy dwuosobowym stoliku, stojącym wprost na chodniku.

- Wybacz, nie mogłem wcześniej. – Pocałował powietrze obok jej prawego policzka, a w nosie zakręciło mu się od ciężkiego zapachu jej perfum i pudru. Kichnął potężnie w zagięcie jej obojczyka i szyi, a pani burmistrz wzdrygnęła się.

- Orest – mruknęła z wyrzutem i zamieszała łyżeczką w swoim macchiato. Dłonie jej się lekko trzęsły, jak zauważył.

- To alergia – skłamał gładko i kiwnął na kelnera, po czym poprosił o czarną, mocną kawę bez cukru.

- Wyglądasz na chorego – zauważyła z przyganą, ale w jej głosie nie było zbytniego zainteresowania.

Przez następne minuty pili w milczeniu, starając się unikać swojego wzroku. Poprzedniego dnia pokłócili się, o to co zwykle – o ich pracę i to, jak wpływała na częstotliwość ich spotkań. Żadne z nich nie miało zamiaru ustąpić, bo oboje byli pracoholikami, ale fakty były takie, jakie były: przez ostatni miesiąc widzieli się pięć razy. W tym dwa razy służbowo. Pozostałe spotkania były krótkimi randkami, zazwyczaj w godzinach porannych, gdy oboje mieli przerwę. Wczoraj wyjątkowo udało im się umówić na kolację w jej mieszkaniu i Możejko miał nawet zamiar przenocować, ale kłótnia zaczęła się jątrzyć przy przystawce z tuńczyka, a przy groszkowym kremie była już regularną jatką.

- Powiesz mi wreszcie o co chodzi, czy przyszedłem na marne? Bo jeśli liczysz, że będę cię teraz przepraszał, to dobrze wiesz, że ze mną to nie działa – wypalił w końcu, bo nie mógł już znieść tej ciszy.

Justyna podniosła na niego chłodny wzrok i lustrowała go nim uważnie. Orest od razu źle się z tym poczuł – oczy innych ludzi łatwo zdradzały emocje, a te należące do pani burmistrz były prawie zawsze nieprzeniknione, tak, że nigdy nie było wiadomo, co sobie myśli w danej chwili.

- Myślałam dużo wczoraj… gdy wybiegłeś. O nas – powiedziała powoli.

- I…? – Usilnie starał się wyglądać na opanowanego. Dobrze wiedział, że Justyna gardzi ludźmi, którzy ujawniają swoje emocje.

- Sądzę, że powinniśmy dać sobie na razie czas. Odetchnąć od siebie. – Postukała nerwowo paznokciem o brzeg filiżanki i spojrzała na niego wyczekująco.

Możejko bezwiednie uchylił usta i zapatrzył się na nią. Właśnie zaproponowała mu rozstanie w najbardziej zawoalowanej, beznamiętnej formie, o której wyczytała pewnie w najnowszym numerze „Cosmo”, czy innym szmatławcu.

Orest wbrew sobie zaczął chichotać. W ten najbardziej nieprzyjemny, ironiczny, pozbawiony wesołości sposób, którego Mietek tak nie cierpiał. Po twarzy Justyny przemknął skurcz gniewu.

„No nareszcie!” – pomyślał.

- Orest, bądźmy poważni – oznajmiła twardo. – Taka przerwa dobrze nam zrobi… No powiedz coś… Orest?

- Widujemy się kilka razy w miesiącu. Są okresy, że nie masz dla mnie czasu przez całe tygodnie. Albo dzwonisz i mówisz, że masz dla mnie pół godziny pomiędzy zebraniem samorządu, a komisją do spraw środowiska. A ja lecę jak ten głupi i jeszcze jestem szczęśliwy, że o mnie pomyślałaś. I ty teraz twierdzisz, że potrzebujemy od siebie odpocząć?! Takie coś to sobie może powiedzieć małżeństwo z dziesięcioletnim stażem, a nie my, którzy w ciągu tych trzech lat nie spędziliśmy ze sobą nawet całych, cholernych dwóch dni! – nawet nie zauważył, kiedy zaczął krzyczeć.

- Nie rób sceny – syknęła Justyna, a Możejko zobaczył, że ich rozmowie przysłuchuje się już cała kawiarnia i kilkoro przechodniów. Opadł na wiklinowe krzesło, z którego zaczął się już ze złości podnosić i westchnął. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.

- Ty już zdecydowałaś prawda? – odezwał się nagle łagodnie i nieco smutno. – Nie zaprosiłaś mnie, by porozmawiać, ale żeby mi to oznajmić… I naprawdę, musiałaś właśnie tutaj? – Machnął ręką wokoło. W tej kawiarni spędzili naprawdę miłe momenty, tuż na początku swojej znajomości i do tej pory przychodzili tu na specjalne okazje. – No tak, teraz nawet stąd nie będę miał miłych wspomnień – stwierdził rozgoryczony.

- Orest, to nie tak – zapewniła go żarliwie Justyna i ku swojej satysfakcji ujrzał, że jest jej przykro. Może nawet i trochę żal? Ale sentymenty nie były przecież w jej stylu, poprawił się w myślach.

Przy stoliku znów zapadła cisza, nieprzyjemna i gęsta. Możejko wpatrywał się w ciemną otchłań swojej kawy i zastanawiał gorączkowo, jak wyjść z tego z twarzą. Wolał nie myśleć o tym, jak bardzo poczuł się w tej chwili zraniony i opuszczony, bo to nie było zbyt bezpieczne. Z takimi myślami lepiej poczekać, aż się zamknie za sobą drzwi mieszkania i wyjmie butelkę wódki z lodówki.

- Pójdę już – szepnęła Justyna i posłała mu ostatnie, spłoszone spojrzenie. Na odchodnym zawahała się jeszcze i rzuciła: - Mam nadzieję, że to nie jest jeszcze koniec. – Po czym spróbowała się uśmiechnąć, ale niezbyt jej to wyszło. Odeszła więc, stukając głośno obcasami – wysoka, wyprostowana, spięta.

Orest patrzył na nią jeszcze przez dłuższy czas, tłumiąc w sobie chęć dogonienia jej i błagania, żeby tak tego nie zostawiała, bo była przecież jego jedyną nadzieją na to, że nie umrze samotnie. Tak do siebie pasowali – tacy podobni, oboje trudni i nie radzący sobie z ludźmi. Ale o ile Możejko rozróżniał wszystkie uczucia, jedynie miał problem z okazaniem ich innym, tak Justyna już dawno zapomniała o ich istnieniu. Oboje opancerzyli się swoją pracą, ale Orest na co dzień stykał się z ludzkim nieszczęściem, czasem zbrodnią, wyrzutami sumienia i uczył się tych wszystkich emocji, aż w końcu opanował je do perfekcji, doprowadzając swych podwładnych tą przenikliwością do szału, a kłamliwych oskarżonych – wprost za kratki. Justyna jednak żyła w świecie polityki, kodeksów, paragrafów i zdroworozsądkowych sojuszy. Wiedziała, co jest dobrze odbierane i właściwe, ale już dawno nie umiała tego naprawdę poczuć.

Może w tym zawsze tkwił problem? – pomyślał Możejko i jednym haustem dopił swoją kawą, po czym zapłacił rachunek i powlókł się w stronę wozu.

*

Mietek martwił się już na poważnie – szef zniknął z komendy o dwunastej i od tego czasu nie dał znaku życia. Na dodatek, zabrał ze sobą samochód Paruzela, choć ten akurat użył słowa „uprowadził” i takim właśnie komunikatem powitał Nocula, gdy ten wrócił na posterunek późnym wieczorem, skrajnie zmęczony – „Moja skoda została uprowadzona”.

Aspirant uspokoił wzburzonego technika i po raz kolejny w ciągu tego dnia spróbował się połączyć z Orestem, ale znów odezwała mu się poczta głosowa. Pełen złych przeczuć wsiadł do swojego czerwonego fiata uno i pojechał do domu Możejki, po drodze robiąc zakupy, bo jak znał swojego szefa, to ten opróżnił swoją lodówkę przed urlopem i pewnie właśnie zdychał z głodu nad puszką fasoli po bretońsku, która uchowała się gdzieś pod stołem.

Z ulgą zauważył, że na podjeździe stoi czarne auto, więc wysłał uspokajającego sms-a do Paruzela, a potem z duszą na ramieniu zadzwonił do Basi, że wróci później.

Orest nie odpowiadał na grzeczne pukanie do drzwi, więc Mietek wygrzebał z kieszeni zapasowy klucz, który szef dał mu dawno temu z przykazaniem, że to tylko na wyjątkowe okazje i każde nieuzasadnione jego użycie skończy się czymś o wiele gorszym, niż brak awansu.

W domu paliło się światło i słychać było grający skądś stary przebój Cohena. Nocul przez moment zwątpił – a co, jeśli wszystko jest w porządku? Może szef jest z panią burmistrz, albo co…

Ale w tym momencie usłyszał bardzo wyraźne mruczando, które przerodziło się zaraz w głośniejsze nucenie, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie szklanki.

Mietkowi ścierpła skóra – Możejko nigdy nie śpiewał. No, były trzy wyjątki: „Sto lat” na czyichś urodzinach, w kościele, raz do roku i najlepiej w Pasterkę, oraz wtedy, gdy się upijał. Co w zasadzie zdarzało mu się bardzo rzadko, ale jeśli już, to dokumentnie i spektakularnie.

Zrezygnowany ruszył korytarzem w stronę salonu, który często służył Orestowi za sypialnię, gdy zdarzało mu się zasnąć przed telewizorem i skąd dobywały się dźwięki piosenki.

Inspektor siedział na podłodze, oparty o kanapę, wciąż w tych samych ciuchach, w których był rano. Obok niego stała opróżniona w jednej trzeciej butelka wódki i szklanka z rżniętego szkła. Jedną nogę Możejko miał podkurczoną, a o drugą opierał swój łeb Watson. Całości dopełniał otwarty, zakurzony słoik ogórków kiszonych, stojący na niskim, szklanym stoliku przed kanapą.

Nocul podziękował sobie w duchu za swój instynkt, który kazał mu kupić produkty na kolację.

- Cześć szefie – rzucił dziarsko i skierował się w stronę aneksu kuchennego, nie czekając na odpowiedź Oresta. Część rzeczy wypakował do lodówki, a z reszty zrobił osiem kanapek z salami, sałatą, pomidorem i musztardą. Ułożył je w piętrowy stos na ostatnim, czystym talerzu, który znalazł w szafce i zawrócił z powrotem do salonu.

Możejko wpatrywał się w niego lekko naburmuszony.

- Nie prosiłem się o to – mruknął, gdy Mietek postawił przed nim kanapki, po czym pociągnął łyk z butelki.

- Co to, to nie – Nocul pogroził mu palcem i wyszarpnął wódkę z dłoni i odstawił za siebie. – To po kolacji – dodał, w odpowiedzi na oburzone spojrzenie Możejki.

Orest posłusznie zjadł dwie kanapki, a Mietek nie pożałował sobie i zjadł pięć. Ostatnia przypadła w udziale Watsonowi, który pochłonął ją w trzech kęsach, po czym oblizał się swoim różowym językiem.

Możejko pogładził psa melancholijnie po głowie, po czym niemo wskazał Noculowi na niedopitą butelkę. Aspirant w końcu skapitulował, ale zabrał Orestowi szklankę, a zamiast niej przyniósł dwa kieliszki. Rozlał do nich, po czym wznieśli toast.

- Za co pijemy? – spytał Nocul.

- Za nas, Mieciu – uśmiechnął się krzywo Możejko i wypił wszystko jednym haustem, po czym skrzywił się i przy pomocy pilota pogłośnił muzykę lecącą z głośników.

Dance me through the curtains that our kisses have outworn, raise a tent of shelter now, though every thread is torn, dance me to the end of love, zachrypnięty głos piosenkarza jakoś pasował do tej chwili. Nocul zerknął na stosik płyt, które Orest przesłuchał wcześniej – Iron Maiden, jakaś składanka jazzu nowoorleańskiego, Frank Sinatra, w końcu to. „Przyszedłem w ostatniej chwili”, pomyślał.

- Orest – zaczął. – To powiesz mi wreszcie co ci się stało?

Możejko spojrzał na niego krótko, po czym wrócił do kontemplacji butelki.

- Dawno jesteście z Basią? – odpowiedział w końcu pytaniem na pytanie.

Mietek uśmiechnął się mimowolnie.

- Od zawsze. Od kiedy jej przydeptałem albę na pierwszej komunii, a ona rzuciła się na mnie z pazurami. A czemu pytasz? – zaniepokoił się na chwilę, bo pojął, że mogło chodzić tylko o jedno.

- Powiedziała, hyp… - Możejko czknął i spojrzał łzawo w dno butelki. – Że musi… ode mnie, pfff, odpocząć. – Wypuścił ze świstem powietrze z płuc i odchylił głowę na oparcie kanapy, jakby dostał migreny.

Usta Nocula ułożyły się w idealne „O”. No, tego to się nie spodziewał! Od zawsze kibicował Orestowi w tym pokręconym, ale jednak związku. Sam co prawda nie przepadał zbytnio za Justyną, bo wolał kobiety otwarte i szczere, jak jego Basia, ale pani burmistrz i Możejko jakoś do siebie pasowali. Nie widać było po nich co prawda, żeby byli do siebie mocno przywiązani, ale chyba na tym ta ich relacja polegała i koślawo, bo koślawo, ale funkcjonowała. Mietek nie pojmował w niej sporo rzeczy, jak na przykład tego, że wszystko między tą dwójką działo się w takim ślimaczym tempie, skoro on sam oświadczył się swojej żonie trzy miesiące po tym, jak zgodziła się wreszcie zacząć z nim chodzić, po kilku latach jego starań. A Orest z Justyną? Zupełnie jak ten żuraw i czapla z wiersza Brzechwy!

- Oj tam, szefie, odwidzi jej się. – Machnął ręką z lekceważeniem i uśmiechnął się pocieszająco. – Takie tam, babskie gadanie. Pewnie jej czymś szef zalazł za skórę, to ona musi się jakoś odciąć. Potęskni parę dni i jeszcze sama przyjdzie, żebyś do niej wrócił, zobaczysz.

Możejko pokręcił jednak przecząco głową.

- To koniec, Mietek. Mi się już, hyp… nie chce – oznajmił i wypił ostatni łyk z butelki, a aspirant pochwalił się w myślach za sprytny patent, dzięki któremu dolał do wódki sporo wody, gdy Orest nie patrzył.

W zamian pomógł Orestowi ułożyć się na wąskiej kanapie, po czym przykrył go kocem i podłożył poduszkę pod głowę. Inspektor nie stawiał większego oporu i pozwolił się otulić, przyciskając jednak do piersi pustą butelkę w czułym geście. Watson skulił się na dywaniku pod kanapą, by pilnować swojego pana.

Mietek wyłączył muzykę, zgasił górne światło, po czym stanął jeszcze w drzwiach, spojrzał na leżącego inspektora i westchnął:

- I czemu ty pijesz, Orest, co? Alkohol nie da ci odpowiedzi.

- Wiem, że nie da, Mietek – mruknął Możejko. – Ale pozwoli zapomnieć pytanie.

I ku zafrasowaniu Nocula, to ostatnie zdanie zabrzmiało wręcz przerażająco trzeźwo.

cdn. dnia Śro 13:24, 02 Maj 2012, w całości zmieniany 17 razy
*taniec radości, chorągiewka* Moje! ^^

EDIT:
I co ja mam napisać, kiedy mi słów po prostu brakuje? Ech...

Może zacznę o tego, że wstyd się przyznać, ale się najzwyczajniej w świecie rozkleiłam, czytając ten rozdział. I nie wiem właściwie, dlaczego - czy z rozczulenia scenami na działce Heleny, czy ze wzruszenia nad biednym, porzuconym Możejką, czy z rozbawienia uprowadzonym samochodem Paruzela i Basią rzucającą się na Mietka z pazurami, czy w końcu po prostu z zachwytu nad całością. W każdym razie czytałam totalnie oczarowana, na nic nie zwracając uwagi, a kiedy skończyłam, ze zdziwieniem stwierdziłam, że mi łezka po nosie spływa.

Co dalej? Hmm. Możejko. Możejko jest faktycznie chyba troszeczkę niekanoniczny... Dobrze, nawet troszeczkę więcej niż troszeczkę. Ale nadal jest niekanoniczny w mniej niż pięćdziesięciu procentach, więc jest kanoniczny więcej niż w połowie, czyli, jak się zsumuje, wychodzi na to, że jest kanoniczny. Zaczynam bredzić. Nieważne. Liczy się to, że, nawet jeśli odrobinę niekanoniczny, to i tak jest cudowny, uroczy i po prostu rozbrajający zarówno na trzeźwo, jak i po pijaku.

Jeśli chodzi o Helenę, to cóż... Wyobrażałam sobie ją zawsze trochę inaczej, ale to nie zmienia faktu, że ta twoja Helena jest świetna. Chyba zresztą przemawia do mnie bardziej niż moje dotychczasowe wyobrażenie o niej. Rewelacyjnie kreślisz jej charakter. I jest tutaj niesamowicie sympatyczną bohaterką. I po prostu nie da się jej nie lubić. (I jest taka, khh, pozytywistyczna.)

I jeszcze, tfu, Justyna. Ona jest zła. Wredna i chamska. Nienawidzę jej po prostu. Jak można taki numer odstawić, to nie wiem. Znaczy - to bardzo w jej stylu, więc tym bardziej działa to na jej niekorzyść. Jednym słowem - wyszła ci pani burmistrz idealnie kanoniczna.

Ach, i jeszcze tytuł rozdziału. Bardzo ładny tytuł rozdziału, bo... Moment. Czy mi się naprawdę wszystko musi kojarzyć z Grechutą? (Zwłaszcza, że tak właściwie to był Mickiewicz, a muzycznie podobno wolę wersję Eneja.) Cóż, nieważne. Nie takie pewnie było założenie, ala dla mnie to było znowu cudnie Grechutowe.

Nad stylem (obrazowym i po prostu przepięknym) i klimatem (uroczym i totalnie mateuszowym) rozpływać się nie będę, bo nie chcę się powtarzać. Jak zawsze czytało mi się z szaleńczą wręcz przyjemnością.

Podsumowując - genialne opowiadanie. Coraz bardziej je kocham i jest mi głupio, że nie potrafię go porządnie skomentować. Z utęsknieniem czekam na kolejny rozdział.

T.L. dnia Czw 0:14, 03 Maj 2012, w całości zmieniany 1 raz

„Może też ją pocałuję i będzie spokój?” – pomyślał absurdalnie i stłumił wybuch gorzkiego śmiechu. Naprawdę aż tak zdziczał w tej swojej samotności, że zapomniał kompletnie, jak się obchodzić z drugim człowiekiem? Jego kontakty nieskrępowane obecnością munduru i nie oddzielone warstwą biurka, krat i fasady formalności ograniczały się właściwie tylko do Mietka i sporadycznie jego rodziny. I do barmana w barze, ale to chyba trudno było zaliczyć do udanej przyjaźni.
Orest. – Zaryzykował i na próbę się uśmiechnął. Mietek powiedział mu kiedyś, że powinien się częściej uśmiechać, ale tak zwyczajnie – nie szczerzyć się bez wesołości, czy obnażać zęby jak zły pies – bo wtedy podobno wygląda całkiem sympatycznie. Miał nadzieję, że w tej chwili właśnie takie sprawia wrażenie.

Poza tym, jak już wspominałam, kocham Twoje opisy i Twoje poczucie humoru, znowu kwikałam jak głupia przy czytaniu! A już opis początków związku Mietka z Basią - miodzio. Tak samo jak opis kaca i pijaństwa Oresta, uprowadzenie auta Paruzela, czy idealny wniosek na temat braku sensowności związku Możejki z Justyną - zgadzam się w 100% z tym jak to opisałaś!

I tylko kilka malutkich uwag:
1. "Frank Sinatra", nie "Franc"
2. Czy Mietek aby na pewno jeżdził tico? Bo mi się zdaje, że to było uno.
3. Może już się czepiam, ale choć ten cały wątek był fantastycznie opisany, to jadnak resztki rozsądku gdzieś na dnie podpowiadają mi, że gdyby ktoś zemdlał w moim ogrodzie i przez kilka godzin nie odzyskiwał przytomności, to jednak wezwałabym pogotowie, zamiast cierpliwie czekać, aż się obudzi.

Ale i tak Cię kocham i pragnę więcej!
Fay, nie skomentuję bo po prostu brak mi słów.

Mówiąc krótko piszesz GENIALNIE.

Och, teraz i ja będę cie męczyć o to żebyś jak najszybciej napisała kolejny.
Chyba wprowadzę nową świecką tradycję pisania aneksów do komentarzy... Ale cóż ja mogę poradzić, że po pierwszym przeczytaniu każdego rozdziału tego opowiadania jestem zbyt zachwycona i rozentuzjazmowana, żeby spamiętać wszystko, co chcę napisać? Nawet teraz nie pamiętam pewnie wszystkiego. A poza tym muszę jeszcze raz zapewnić cię o moim uwielbieniu dla tego tekstu, bo po tych moich ostatnich idiotycznych marudzeniach mogłaś odnieść inne wrażenie.

Dobrze, do rzeczy...

Po pierwsze - Mietek. Mówiłam ci już, że uwielbiam twojego Mietka? Chyba tak, ale to dawno było, więc powtórzę - uwielbiam twojego Mietka. Jest w twoich tekstach stuprocentowo kanoniczny i niesamowicie uroczy. Ta jego prostolinijność i szczerość, jego przywiązanie do Basi i troska o Możejkę... To wszystko jest po prostu takie idealnie mietkowe. A wszystko, co mietkowe, jest słodkie i przesympatyczne.

Po drugie - fragment o trzech okolicznościach, w których Możejce zdarza się śpiewać. To było rozbrajające. Przecudne. I w ogóle. I po prostu idealnie pasuje do Możejki. A poza tym drugą spośród tych okoliczności - raz do roku w kościele - przywróciłaś mi wiarę w oglądanie serialu ze zrozumieniem. Bo wiara ta została ostatnio zabita przez moich współoglądaczy Ojca Mateusza, którzy zaczęli mi wmawiać, że Możejko jest ateistą. Dobrze, że chociaż ty interpretujesz tę kwestię tak jak ja. Co prawda ciężko mi wyobrazić sobie Możejkę akurat na Pasterce, ale to już szczegół i osobista uraza do Pasterek, khh.

Po trzecie - budowlańcy u Heleny. Oni wyszli ci tacy autentyczni. Z tymi wszystkimi inteligentnymi odpowiedziami i zadeptywniem śladów... Nieźle się nachichotałam, ale naprawdę - to bardzo realistyczne.

Po czwarte - Możejko usiłujący wyłączyć radio Paruzela. Perełka po prostu. Mało brakowało, a spadłabym z krzesła ze śmiechu.

Po piąte - ... Coś miało być, ale, również tradycyjnie, zapomniałam.

Po szóste - podkreślam po raz kolejny, że kocham ten tekst. Bezapelacyjnie. I czekam z utęsknieniem na następny rozdział.

T.L.