, [Z] Między burzą a huraganem Część I(fandom: Supernatural) ďťż

[Z] Między burzą a huraganem Część I(fandom: Supernatural)

Kto tam jest w środku?
Oddaje w wasze czcigodne ręce moje kolejne wypociny. Akcja dzieje się po wydarzeniach z Superlock'owego fika, ale jego znajomość nie jest wymagana. Planuje dopisać ciąg dalszy w jednej części, no dobra, w dwóch Początek/koniec od paru miesięcy czeka cierpliwie na przepisanie z wersji papierowej na elektroniczną. Just enjoy.

***
When The world keeps trying, to drag me down,
I've gotta raise my hands, gonna stand my ground.
Well I say, Have A Nice Day.
Have A Nice Day
***
20 sierpnia 2012r. las w Maine
Minęło trochę czasu od ich wypadu do Anglii, właściwie nie wydarzyło się wiele. W mediach już o nich przycichło, chociaż wciąż musieli uważać, przejeżdżając obok posterunków i patroli. Wskazane było przechodzenie na drugą stronę ulicy, gdy w zasięgu wzroku pojawiali się umundurowani. Po częstych zmianach moteli i miast, zatrzymali się w domku letniskowym na skraju lasu, gdzie mało kto bywał, a dojście do najbliższego sklepu wymagało pokonania piętnastominutowego dystansu. Impala stała zakamuflowana na jakiejś bocznej drodze, jakby nadąsana nie pozwalała się odpalić za pierwszym razem, podczas przeglądów Deana. Spędzili tam już prawie cały tydzień, co było mocno nie w ich stylu. Wymagały tego okoliczności. Zwykle Dean nie mógłby już usiedzieć (zacząłby czytać namiętnie gazety i korzystać z laptopa brata, gdy tylko by nie patrzył), ale w ciągu dwóch minionych miesięcy zaczął się niepokoić własnymi sprawami. Skupił się na baczniejszej obserwacji, tego co miał tuż pod nosem. Po tym jak złapała go ta wysoka temperatura, połączona z zapaleniem płuc, przez którą leżał w malignie dłuższy czas, czuł narastające wokół napięcie. Niewiele pamiętał zamroczony gorączką. W końcu uzdrowił go Cass po intensywnej modlitwie Sama. Od tamtej pory zjawiał się częściej, niż miał w zwyczaju i przewiercał go wzrokiem, kiedy stał do niego plecami, czuł to. Było coś więcej, tamci myśleli, że nie widział ich porozumiewawczych spojrzeń, które przyprawiały go o dreszcze. Najgorzej było w nocy. Sam miewał koszmary, zresztą to nic nowego, ale tym razem nie wiedział czego dotyczą. Wykrzykiwał pojedyncze słowa, które nie łączyły się z niczym co do tej pory przeżyli. Bobby nie dawał znaku życia, przynajmniej jemu. Tak naprawdę zaczął się tym bardziej interesować, gdy dopłynęli do portu w Nowym Yorku. Był to przełom lipca i sierpnia. Zadzwonił z budki telefonicznej. Odebrał bo nie mógł przewidzieć, kto wybrał numer…
- Tak? Kto mówi? – zbliżał się wieczór i najwidoczniej wlał już w siebie butelkę whisky albo nawet i więcej. Głos mu zmiękł i przeciągał niektóre litery. Nie było tajemnicą, że lubił wychylić nie jedną szklaneczkę dziennie, ale rzadko miewał problemy z wymową.
- To ja, impreza się przeciągnęła? Sammy robi zapasy na drogę i pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że wróciliśmy. Anglia jest do niczego, tam każdy facet to pantoflarz. - w odpowiedzi usłyszał niejednoznaczne mruknięcie, po którym nastała cicha – I…
- Czy Sam jest gdzieś w pobliżu? – to zdecydowanie nie było naturalne zachowanie.
- Nie? Jeśli potrzebujesz to mogę mu coś przekazać.
- Niech się do mnie jutro odezwie. – połączenie zostało zerwane. Wtedy zrzucił to na karb nietrzeźwego umysłu, żądającego odpoczynku z dala od wszelkich dźwięków. Później Sam przeprosił go za Bobby’ego i potwierdził jego domysły. Na pytanie czego chciał, odparł, że zostawił u niego ich ubezpieczenie zdrowotne i muszą podrobić nowe. Wszystko się zgadzało dopóki zobaczył jego fragment wysunięty spod obudowy laptopa. Podejrzewał, że zakończyło swój żywot nad zapalniczką. Denerwował się, bo Sam starał się za wszelka cenę pokazać, że wszystko jest normalnie. Kłamstwo. Musiał odkryć, co sprawiło, że każdy zachowuje się tak dziwnie. Tymczasem leżał wyciągnięty na kanapie i popijając piwo, opychał się wszystkim co miał akurat pod ręką. W telewizji leciał marny teleturniej, ale nie miał wyboru, zasięg ograniczał się do trzech kanałów, a jeśli zawiał dobry wiatr, to dochodziły jeszcze dwa. Nie zorientował się, kiedy zmorzył go sen, kolejny raz jednego dnia, a dochodziła dopiero trzynasta. Gdzieś na skraju podświadomości krążyły mu wspomnienia z Baker Street i jeszcze wcześniejszej niewielkiej sprawy z wampirem, który był burmistrzem w niedużym mieście. Po tym jak go usunęli, musieli uciec przed policyjnym pościgiem. Nie było łatwo, ale udało się, chociaż Maleńka oberwała. Wtedy robił wszystko, by nie pokazać po sobie wciąż nie mogącego go opuścić zmęczenia. Nie mówił o tym Samowi, bo nie chciał się przyznać do słabości i jednocześnie go martwić. Czy Cass coś spieprzył? Może wiedzą o tym? To by wyjaśniało wzrost częstotliwości jego wizyt. A Bobby?
Z drzemki wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Młodszy brat swobodnym krokiem podszedł do lodówki i usmarowanymi na fioletowo palcami wyciągnął dla siebie butelkę piwa. Zwróciwszy uwagę na plamy, próbował się ich pozbyć, używając papierowego ręcznika; raczej z marnym skutkiem. Ostatecznie usiadł w fotelu ze spojrzeniem utkwionym gdzieś za oknem. Nieświadomie marszczył brwi i nerwowo stukał paznokciami o szkło.
- Gdzie jest dla mnie bułka?
- Jaka bułka? – odburknął z nutką irytacji i przewrócił oczami – Nie obiecywałem ci żadnej bułki Dean. Jeśli znowu szukasz pretekstu, żeby się stąd wyrwać i znaleźć robotę, to mówię ci od razu - NIE. Musimy jeszcze poczekać.
- Jagodziankę to kto zjadł? Pewnie ci Czerwony Kapturek podarował, kiedy przechadzałeś się po lesie – widząc, że tamten przygotowuje się do rzucenia jakiejś ciętej odpowiedzi zawierającej podtekst „przecież jesteśmy w lesie, nie trudno znaleźć jagody”, zmienił temat – Czy mi się tylko wydaje, czy czekamy na coś konkretnego?
- Oczywiście, że nie – Dean zauważył, że Sam zrobił minę z serii: musi mi uwierzyć.
- W porządku, ale pamiętaj, że ci nie wierzę. Kiedy mi wreszcie powiecie co się tak na prawdę wydarzyło? Nie jestem tępy i widzę twoją grę pod tytułem „przemilczmy to czego nie powinien wiedzieć”. Bobby nie odbiera moich telefonów i sam nie dzwoni. Zachowuje się tak jakbym próbował go zabić. I uważasz, że nic nie zauważyłem? A Cass? Nagle zaczęli mu dawać dodatkowe przepustki? I jeszcze to zmęczenie, do tego bardzo specyficzne, nie jak po biegu czy wysiłku, jakby brakowało mi energii. Jak sprawny samochód tylko ze słabym akumulatorem. Wytłumaczysz to? Tak trudno jest ci być ze mną szczerym?
Sam wyglądał jak zaszczute zwierze. Nie był przygotowany na taką tyradę. Czyżby się pomylił, a to co zaobserwował było wynikiem bezczynności i popadania w paranoję zawodową? Zaczynał wątpić, a na dodatek odezwał się jego telefon. Numer z domy przy złomowisku. Zmarszczka przecinająca mu czoło wygładziła się. Odebrał.
Młodszy Winchester poczuł się uratowany. Gdyby dwie godziny wcześniej nie namówił Bobby’ego, by ten zadzwonił do Deana z informacjami o kolejnym polowaniu, właśnie teraz nastąpiłby trudny czas - przedstawienie pół prawdy na temat interwencji anioła w zdrowie brata i nieprzychylnego nastawienia ich drugiego ojca. Znał go jednak na tyle, by wiedzieć, że tylko odłożył na krótki czas tą rozmowę. Skoro już znalazł trop, nie łatwo z niego zrezygnuje. Miał tylko nadzieję, że na częściowej prawdzie się zakończy. Będą musieli włożyć pełny wysiłek, żeby w to uwierzył. Obserwował jak rozmawia i jak powoli na jego ustach zaczyna błądzić uśmiech. Jest sprawa, jest zajęta głowa, jest mniej pytań; na razie wystarczy.
- Nareszcie mamy co robić Sammy. – jeszcze tego samego dnia się spakowali, a raczej Sam ich spakował. Dean poszedł po samochód. Cass zniknął w momencie gdy usłyszeli cichy, zachęcający pomruk silnika na podjeździe. Poleciał przekazać dalej informację, że jego przyjaciel już się domyśla. Ustalili ostateczną wspólną wersję.
***
Steel to my tremblin' lips
How did the night ever get like this?
One shot and the whiskey goes down, down, down
Bottom of the bottle hits
Waking up my mind as I throw a fit
The breakin’ is takin’ me down, down, down
***
22 sierpnia 2012r. Minnesota, Fairmont
Jechali krajową droga numer Dziewięćdziesiąt rozstawiając za sobą słońce, które pomarańczowymi promieniami wdzierało się przez tylną szybę do wnętrza auta. Pierwszy raz tego dnia Winchesterowie patrzyli na nie przychylniejszym okiem. Całodzienna jazda w czarnej, metalowej puszce w najgorętszym okresie lata nie była sielanką. Przez uchylone okna popieścił ich chłodniejszy wiatr, który niósł ze sobą zapach deszczu. Nad sobą mieli jeszcze czyste niebo, ale daleko przed sobą mogli zaobserwować wypiętrzające się Cumulonimbusy – u góry szare, niżej granatowe, a przy podstawie prawie czarne rozświetlane przy uderzeniach pierwszych piorunów. Z każdym kolejnym kilometrem i zbliżającym się zachodem, powietrze tężało. Ubrania lepiły się do rozgrzanych ciał. Burza i Chevrolet Impala ścigali się do miasta, które leżało pomiędzy nimi. Niewielkie, wyrastało pośrodku niczego i zapraszało kierowców podświetlanymi bilbordami na nocleg w motelu. Znak oświadczał, że zostały im jeszcze trzy kilometry, gdy pojedyncze krople uderzyły w maskę samochodu. Ogromny wał burzowy przesuwał się nad nimi, grożąc i nadymając się. Znalazłszy się na parkingu najbliższej noclegowni, pognali pod zadaszoną werandę, spodziewając się niekończących się potoków wody lada moment. Właściciel lokum postarał nadać swojemu biznesowi indiański charakter, co wyszłoby mu całkiem przyzwoicie, gdyby nie wielka, plastykowa bycza głowa wisząca za recepcją.
- Witam panów, czym mogę słu…? – ostatnią sylabę zagłuszył potężny grzmot, który zabrzmiał jak dziesiątki łamanych drzew i kilkaset zbijanych luster. W tym momencie dach zaczął bombardować deszcz. Mężczyzna za lada odchrząknął – Panowie życzą sobie pokój?
- Po to się zwykle przychodzi do moteli – Dean próbował zażartować, ale jego uśmieszek szybko zniknął na widok grobowe miny gospodarza, który mechanicznym ruchem podał im klucz i ignorując uwagę gościa, wskazał im drogę do pokoju. Sam mógłby przysiąc, że słyszał, jak odchodząc, Dean mruczał do siebie: „gbur, sztywniak… prawiczek”; bawiło go to bardziej niż się przyznawał. Sama ciekawiło co zastaną za tymi drzwiami, ale okazało się właściwie nudno. W porównaniu z innymi pokojami, których właścicielom nie brakowało kiczowatej fantazji. Z elementów dekoracyjnych były tylko kolorowe koce, które wyglądały na oryginalne, ręcznie robione. Nie przeszkadzało to oczywiście starszemu z braci, wpakowania się na swój razem z butami.
- Czyli mamy pewność, że znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu – zagadnął Sam, stawiając laptopa za solidnym okrągłym stole na środku pokoju. – Za tą czarownica ciągnie się szlak anomalii pogodowych na ogromna skalę. Podobna pogoda nie miała tu miejsca od ponad dwudziestu lat. Za pierwszym razem była wieko kilometrowa mgła, potem opad gradu wielkości piłek tenisowych, tornada, wezbrania, a teraz monstrualna burza. Według mapy pogodowej będą możliwe trąby powietrzne, a oko cyklonu idzie prosto na miasteczko.
- Bobby wspominał, że nie będzie to łatwe, ale pominął walkę z pogodą.
- Najgorsze, że jak ucichnie to znaczy, że jest w drodze, trzeba będzie zgadywać jej przypuszczalna trasę, znowu. Dopóki znów się na jakiś czas zatrzyma. Nie chcę cię martwić, ale za tą sprawę musimy się zabrać z samego rana. Wiemy jak wygląda więc trzeba będzie się rozejrzeć po knajpach, barach i ją zlikwidować. Szybko. Jeśli się zorientuje, że siedzą jej na ogonie łowcy, rozniesie nas w drobny mak. – Dean podniósł się z wąskiego łóżka.
- Skąd mamy jej fotografię?
- Nie mamy – napotkał pytające spojrzenie. Odwróciła komputer w stronę brata. Na ekranie widniał obraz. Stary i mocno zniszczony. Przedstawiał kobietę o nieprzeciętnej urodzie, kasztanowych włosach i fiołkowych tęczówkach; było to dość niezwykłe i charakterystyczne. Co najważniejsze, przyciągało uwagę każdego mężczyzny. – Ma około pięciuset lat – usłyszał cichy gwizd nad uchem – Sama czarownica może być starsza.
- Czemu dopiero teraz się o niej dowiadujemy? Przecież powinno być o niej głośno. – ton podejrzliwości powrócił do głosu Deana. Zaczyna się i wcale się nie dziwił. Tylko coś naprawdę ważnego sprawiało, że Bobby zakopywał się po uszy w książkach w poszukiwaniu informacji. Tym razem o najpotężniejszej czarownicy tego tysiąclecia, która była prawdziwym kameleonem i prawie nie dało się jej znaleźć. No chyba, że ktoś wie o jej istnieniu. No chyba, że ktoś jest tak zawzięty jak ich bliski znajomy. NO CHYBA, że ma do pomocy istotę niebiańską. Niestety Castiel z jakichś względów nie mógł się do niej zbliżyć.
- Nie wiem Dean. To informacje od Bobby’ego.
Wyprostował się z dłonią zaciśniętą na oparciu krzesła, na którym siedział ten mały kujon. Coś skręcało go w żołądku. Niemiłe przeczucie. Wspomnienie? Nie. Raczej jego brak. Stłumił narastającą wściekłość. Pierwszy raz spróbował przypomnieć sobie cokolwiek z okresu… tego czegoś. Nic, praktycznie nic. Złapał kurtkę i kluczyki, skierował się do wyjścia.
- Gdzie się wybierasz? – zmarszczył brwi, zdecydowanie zaskoczony. Ta sytuacja doprowadzała go do szału. A tamten się jeszcze głupio pytał. Opanował przemożną chęć zdzielenia go pięścią w twarz. Jak mogli majstrować mu w głowie?! Przecież to nie oprogramowanie, które można zmieniać, ani dane na dysku, które się usuwa.
- Nie jesteś na tyle domyślny? Nie będę znosił kłamstw, które nosisz na twarzy jak odkryte blizny! Nie pozwolę robić z siebie durnia, za którego mnie masz. Nie zniosę twojego towarzystwa, wiedząc, że ukrywasz moje wspomnienia. Nieważne jakie one były. Znam siebie. Nie pozwoliłbym na to. – pokręcił głową i spojrzał w sufit - Cass! You son of a bitch! Zleć tu na tych anielskich skrzydłach! HA! Wiedziałem, jesteś za cienki, żeby spojrzeć mi w twarz i przyznać, że maczałeś w tym palce. Dla twojego dobra Sam lepiej niech mnie tu nie będzie. - odwrócił się i złapał za klamkę, ale drzwi nie puściły. Przytrzymywało je ramię Castiela. Oczywiście obdarzył go swoim szczenięcym spojrzeniem, proszącym o zrozumienie.
- Dean… uznaliśmy, że po twoim niedawnym pobycie w piekle, nie jesteś jeszcze zdolny udźwignąć kolejnych wyrzutów sumienia. – zbliżył się tak, że prawie stykali się nosami. Przestrzeń między nimi elektryzowała się z narastającego napięcia – W przeciwieństwie do innych wiem do czego zmusił cię Alastair tam na dole. – Sam nie mógł tego usłyszeć, ale i tak cały stężał, na widok błysku przerażenia w oczach Deana – Myślę, że powinieneś zaufać swojej rodzinie i mi, czy proszę o wiele?
- Nie Cass, nie. – wyraz zawziętości powoli znikał. Strącił ramię anioła – Muszę to przemyśleć, a tutaj jest za ciasno i tłoczno. – zatrzasnął za sobą drzwi. Nie potrafił zatrzymać lawiny myśli, która wlewała się do głowy. Wyszedł na ganek z kluczykami w dłoni, ale ledwo mogąc dostrzec zamazaną sylwetkę wozu w strugach deszczu, rozmyślił się i rozsiadł na pustej ławce pod ścianą. Uświadomił sobie, że żądając jednej prawdy, uciekł przed inną, o której pragnął zapomnieć. Jeśli to co zrobił na Ziemi był na miarę tego co się działo w Piekle… Przestał się dziwić, a nawet poczuł wdzięczność. Jednak chciałby przeprosić tych, których skrzywdził, a do tego potrzebna była wiedza, czego się dopuścił i kogo zranił. Chociaż to zdawało się aż nazbyt oczywiste – Bobby. Ale czy tylko? Zamknął oczy i spróbował się rozluźnić, nadciągała fala bólu głowy.
Mgła. Mgła? Sam wspominał o wielkiej mgle. Nie jechali już raz przez taką? Zrezygnował z podążania za tym wspomnieniem. Już nie chciał niszczyć zamka w furtce, którą za nim zatrzasnęli i odkrywać tajemnic mrocznego grodu.
***
I got lots of money
But it isn't what i need
Gonna take more than a shot
To get this poison out of me
***
23 sierpnia 2012r. Minnesota, Fairmont
Zbliżała się druga w nocy, kiedy Dean wreszcie wrócił do pokoju, położyć się spać. Sam oddychał powoli i głęboko, żeby się nie zdradzić. Miał tak leżeć do rana. Za bardzo zaczął się martwić o starszego brata po tym jak wyszedł. Nie spodziewał się, że nigdzie nie odjechał. Obawiał się niefortunnego spotkania z wiedźmą, która mogłaby wszystko wygadać albo zacząć „przygodę” od początku. Nie potrafił uciec od przeszłości, głównie od Washington'u. Dean pił przed snem piwo, a Cass oglądał za ścianą, w swoim pokoju melodramat, komentując po swojemu. Za oknem szalała pogoda, z determinacją napierając na okna. Błyskawice rozświetlały pokój raz po raz, uderzając w pobliskie domy i latarnie. Tej nocy niewielu zdołało odpocząć. Gdyby nie zegary nie zauważyliby dnia. Ciężkie chmury wciąż przesłaniały niebo, za to deszcz zlitował się nad ludźmi i zrobił sobie przerwę. Zamiast niego na scenę wmaszerował silny wiatr, zdolny przewracać sporo przedmiotów na ulicach i zrywać anteny satelitarne z dachów. Nim Sam wstał po krótkiej drzemce, Dean zamówił na miejscu śniadanie, składające się tylu naleśników ile zdołali zjeść. Nie odzywali się do siebie, ale młodszy Winchester nie wyczuwał żadnej wrogości. Po prostu teraz niezręcznie było zaczynać rozmowę o czym zwykłym, zapominając o wczorajszym wieczorze. Dopiero teraz go uderzyło, że Dean postanowił im zawierzyć. Inaczej nie siedzieliby przy jednym stole. Widelec stanął mu w połowie drogi do ust. Dżem zsunął się z placka i z cichym plaśnięciem rozprysnął się wokół, brudząc mu koszulę. Starszy brat widząc to, rzucił mu ręcznik, marszcząc przy tym brwi. Mimo niemej zgody, tamten wciąż nie pozwalał sobie na cieplejszy ton.
- Co jest? – musiał wykorzystać moment i ustalić jak ubiją tą czarownicę.
- Myślę, że powinniśmy się pospieszyć – wytarł plamy, które na szczęście nie zostawiły śladu na flaneli w czerwoną kratę. Jak na umówiony sygnał obok zmaterializował się Castiel z przekrwionymi i spuchniętymi oczami. Nie skomentowali jego stanu, chociaż w normalnych okolicznościach nie poskąpiliby sarkastycznych uwag o jego naiwności. Wciąż się nie nauczył, że filmy są wymyśloną fabułą, graną przez aktorów. Napotkał ich spojrzenia i w oka mgnieniu doprowadził się do porządku. Ze świecącymi oczami przyglądał się, szybko znikającemu stosikowi naleśników, ale nagle stracił zainteresowanie i podszedł do okna.
- Chyba mamy problem. – bracia nie czekając rzucili się po broń. Po przeciwnej stronie ulicy stała kobieta. Z założonymi rękoma opierała się o drewniany, pomalowany na biało płot. Panująca zawierucha zdawała się jej nie tyczyć, tumany kurzu zmieniały tor lotu, a stylizowana fryzura nie została zniszczona przez huraganowy wiatr. Przychodziło na myśl, że zamknęła się w powietrznej bańce. Pomachała, obdarzając go uroczym uśmiechem i odsłoniła dziwny znak nabazgrany krwią. – Nie… - Castiel wiedział co oznacza. Nim zdążył uciec, Pretty Woman uderzyła w symbol. Winchesterowie byli świadkami odesłania anioła do nieba. Zniknął w akompaniamencie krzyku i oślepiającego światła. Gdyby nie rozpryskująca się szyba, pewnie dostrzegliby ogromny cień skrzydeł towarzyszący temu wydarzeniu, ale i tak nie mieliby czasu na rozwodzenie się nad tym faktem. Wiedźma przeskoczyła przez niski parapet i wylądowała miękko na nogach. Za nią z zewnątrz wpadł chaos (liście śmieci, piach i zawodzący wiatr), prawie ich oślepiając. Pociągnęli za spusty tylko raz.
***
To the right, to the left
We will fight to the death
To the Edge of the Earth
It's a brave new world
From the last to the first
***
Tylko jedna z kul ją dosięgnęła, rozpruwając spodnie na udzie i robiąc powierzchowną ranę. Druga utkwiła w ścianie na wysokości jej głowy. Odetchnęła ze smutkiem i odsunęła nogą broń z daleka od mężczyzn. Mieli co najmniej powybijane po jednym z barków i połamaną nogę w kolanie. Obaj zaciskali z wysiłkiem zęby, by opanować ból.
- Dean, Dean, Dean, wiesz, że ostatnio świat krąży wokół ciebie? A mnie to nawet bawi. Już się za tobą stęskniliśmy. Jak mogliście sądzić, że przenocujecie tu, a ja nie zauważę twojej obecności? Nie wiesz, że magia pozostawia po sobie piętna? – przykucnęła naprzeciwko i przycisnęła jego uszkodzone kolano. Skurczył się w sobie, czując, że odpływa. Stanowczym ruchem złapał go pod brodę i zmusiła, by spojrzał jej w oczy – Są tak niecodziennie zielone jak moje fioletowe, nie sądzisz? – nie odezwał się, z wściekłości drżała mu tylko górna warga, a w kąciku oka wezbrała łza cierpienia, która jednak nie spłynęła.
- Przysięgam, że wyrwę ci serce – wysyczał Sam, plując sobie w brodę, że tak niewiele spudłował. Najgorsze, że był praktycznie bezradny, a to puste słowa.
- Aaa! Nie wiem czy wiesz, że wisisz mi spodnie od Levi’sa i kilkaset dolarów odszkodowania? Dla własnego dobra nie odzywałabym się za dużo na twoim miejscu. Prawie zapomniałam, że obiecałam cię oddać żywego pewnym znajomym, którzy zjawili się nocą. – w międzyczasie drzwi się otworzyły, a w progu stał właściciel motelu i jeszcze jeden mężczyzna o postawie ochroniarza. Zdecydowanie nie byli już zwykłymi ludźmi, a parą szeroko uśmiechniętych demonów, które z chęcią powyrywałyby im kończyny. Podeszli do Sama i dźwignęli go z podłogi, co nie było igraszką. Opierał się i wyrywał mimo kontuzji. Został spacyfikowany gdy wykręcili mu wybite ramię. Zdrowa noga ugięła się pod nim. Wywlekli go na zewnątrz; wciąż miał w uszach jak młodszy brat wołał go po imieniu. Skrywało to coś więcej, ostrzeżenie? Na pewno. Wiedźma rzuciła na niego zaklęcie i nie pamiętał o tym. Była figurą z przeszłości i powinien za wszelką cenę sprawić, żeby nie powiedziała czegoś, czego wolałby nie usłyszeć. Cass miał rację, nie czuł się jeszcze wystarczająco silny. Wiedział, że odbije Sammy’ego. Na razie skupił się na diable w owczej skórze, który wciąż się w niego wpatrywał przymilnie, prawie z uwielbieniem.
- Co zrobiłaś Castielowi, suko. Pamiętaj, że wykorzystam każdą okazję, żeby cię zabić. – wyrzucił z siebie łamiącym się głosem, z którego nienawiść sączyła się niczym jad. Ledwo przełknął, rosnącą w gardle gulę. Czuł, że robi mu się duszno i z trudem łapie powietrze.
- Nie musisz wysilać się na uprzejmości. Jeśli cię to pocieszy to wiedz, że żyje, chociaż ma popsuty dzień. Sporo nauczyłam się, uciekając przed takimi skrzydlakami jak Naomi. I tak jej nie znasz. Lepiej zastanówmy się co zrobić, żeby odbudować to, co tak doszczętnie zniszczyliście. Wiesz, że zmieniły Mu się preferencje? Powiedziałam, że mam pomysł jak to załatwić, oczywiście to bzdura. Czekam na natchnienie. – dotknęła opuszkiem ust Deana; odwrócił głowę – Nie bądź nudny. – usiadła mu na nogach i wbiła kciuk w roztrzaskany bark. Z krtani wydobył się tłumiony wrzask, a twarz wykrzywił grymas – Szkoda, że zawsze wybierasz tą trudniejszą i dłuższą drogę, na której końcu zawsze zostajesz złamany. Nie tęsknisz czasem za tą potęgą, którą cię obdarowaliśmy? Tą władzą? Możliwością łamania każdej z zasad? A doświadczenie, które nabyłeś podobno pod przewodnictwem Alistaira, pozwoliłoby ci na osiągnięcie wszystkiego. Czy warto było z tego rezygnować? Odpowiedz, bo dowiesz się, że też mam bogatą wyobraźnię i nie jestem gorsza od twojego nauczyciela. – zachęciła go słodkim uśmiechem.
- To nie było warte więcej niż życie mojej rodziny. – odparł, cedząc słowa - Chcesz bajeczki na dobranoc? Może o młodej dziewczynie, która zabiła dilera dla kolejnej porcji, a potem przedawkowała? Była naprawdę miła. Rozmawialiśmy. Na początku przekonałem ją, że jestem po jej stronie. Szeptałem do ucha uspokajające słowa. Wtuliła się we mnie i płakała, opowiadając historię swojego marnego życia. Powiedziała, że nie chciała popełnić morderstwa, ale głód był zbyt silny, a brakło jej pieniędzy. Zaufała mi. Zapomniała, że to ja mam ją torturować, a w ręku trzymam nóż. Pocałowałem jej rozedrgane wargi, jednocześnie wbijając ostrze między żebra. Najgorsze nie było dla niej to, że wykrwawia mi się w ramionach po kolejnych nieśpiesznych ciosach, ale to, że ją zdradziłem, co tylko wzmagało ból. – nachylił się w stronę czarownicy, której mina nie przypominała już tej sprzed minuty – Chcesz stanąć do zawodów? Mi też nie brakuje fantazji. No dalej, zawrzyjmy układ. Będziesz miała jeden dzień, by pokazać na co cię stać. Jeśli mnie złamiesz, nie będę protestował, zrobisz ze mną co zechcesz. Jeśli wytrzymam, następny dzień jest mój. Wygram tylko jeśli zaczniesz błagać o litość, w przeciwnym razie ty zostajesz zwycięzcą, a nagroda jest ta sama. Nie sądzisz, że to uczciwe? – tym razem to jego kąciki uniosły się ku górze, delikatnie odsłaniając szereg zębów. Wzrok jej stwardniał, a twarz przypominała kamienną maskę. – Widzę, że nie jesteś zainteresowana, to dobrze. Nie masz pojęcia jakim potrafię być potworem, a to co wtedy stworzyliście… nie mieściło się w żadnej skali. – w głębi duszy miał nadzieję, że to co mówi nie jest prawdą, a służy tylko potrzebie chwili – Wolałabyś mnie nigdy nie spotkać. Ani dzisiaj, ani wcześniej, ani kiedykolwiek później.
Zebrał się w sobie i naprężył. Przezwyciężając wszystko, zrzucił ją z siebie, przetoczył na bok i przygwoździł chorym ramieniem do podłogi. Wbił celtycki nóż aż po rękojeść w jej klatkę piersiową. Złapała parę spazmatycznych oddechów i już nie żyła. Cała opowieść miała odwrócić uwagę wiedźmy od jego ręki, błądzącej pod łóżkiem w poszukiwaniu torby ze sprzętem. Szczęśliwie udało mu się, niepostrzeżenie wydobyć sztylet. Wygrzebał maczetę i na wszelki wypadek odrąbał czarownicy głowę; wszystkiego można się spodziewać po tak starej babie – nawet zmartwychwstania. Wskrobał się na łóżko i legł w najbardziej komfortowej pozycji, jaką zdołał znaleźć. Zmęczenie powoli brało nad nim górę. Nie był zdolny się ruszyć z uwagi na obrażenia, a na pogotowie przecież nie zadzwoni. Chyba że bardzo pragnął spotkania z federalnymi. Dręczyło go wspomnienie Sue – dziewczyny od dilera. To było ostatnie „osiągnięcie” przed pojawieniem się anioła z ratunkiem. Nigdy sobie tego nie wybaczy i nigdy więcej się nie przyzna… Samotna łza stoczyła się spod powieki, znikając na rozgrzanym policzku.
***
Watching horror films the night before
Debating witches and folklores
The unknown troubles on your mind
Maybe your mind is playing tricks
You sense, and suddenly eyes fix
On dancing shadows from behind
***
Castiel zastał go na wpół przytomnego. Na widok przyjaciela próbował się podnieść. Stanowczo go powstrzymał. Łapał się kurczowo rękawów jego płaszcza i powtarzał, że muszą szukać Sammy’ego. Zdecydował, że Dean nie da rady z takim rozbiciem psychicznym, więc podarował mu parę godzin przymusowego snu, po czym nastawił połamane kości i zbił gorączkę. Przez dziurę po oknie wpadało ciepłe, popołudniowe słońce. Burza rozwiała się, a przyczyna leżała martwa na podłodze. W okamgnieniu pozbył się ciała, a właściwie dwóch fragmentów, w różnych miejscach na świecie (na pustyni Wiktorii w Australii i na Saharze). Posprzątał wielką, rozlaną kałuże krwi, zaciągnął zasłony i czekał. Powinien podążyć w ślad za Samem, ale w ostatecznym rozrachunku powinien chronić starszego Winchestera. Nie mógł się dostać znowu w Jego ręce, mogłoby to pociągnąć za sobą katastrofalne skutki. Pogrążył się w zadumie. Sytuacja zaczęła się komplikować i zmierzała w najgorszym możliwym kierunku. Jak to powstrzymać? Powinni odciąć głowę węża, co było niemożliwe. Siedząc bokiem do pokoju i wyglądając na ulicę przez przestrzeń między zasłoną a ścianą, udał, że nie widzi jak Dean próbuje się po cichy wykraść. Oznaczało to, że zaplanował coś naprawdę głupiego i po raz drugi był gotów poświęcić wszystko dla brata. Sam stał się karta przetargową. Ledwo zdążył wycofać Impalę z podjazdu, zmaterializował się na przedni siedzeniu pasażera.
- Cholera Cass! Nie proszę o twoje towarzystwo. – wrzucił bieg i ruszył nadużywając gazu. Zaciśnięte palce na kierownicy pobielały.
- Nie pozwolę ci zawrzeć paktu, znowu. Myślisz, że tym razem w ogóle dadzą ci czas?
- Nie dbam o to. – unikał wzroku anioła, twardo wpatrując się w drogę. – Z resztą nie sądzę, żeby chcieli mojego powrotu do piekła. Wiesz o tym lepiej niż ja, prawda?
- Tak, ale Dean…
- Ani słowa. Najpierw spróbujemy tego co zwykle, dorwiemy demona i go przesłuchamy. Rozdroże to ostateczność. Ale czy jeśli się zgodzę – w ciemno, jest szansa, że to naprawimy jeszcze raz? – oderwał oczy od drogi, by spojrzeć na Castiela.
- Może? Nie wiem. To tak jak wkładać rękę do ciemnej jamy albo będzie pusta albo ukąsi cię wąż i czy zdołasz przeżyć, zależy od ilości trucizny. A nie przewidzisz ile ci jej zaaplikowano. Ocalisz Sama, ale za to zatracisz siebie. Nie chcesz wiedzieć na co się porywasz? Teraz jest to wskazane.
- Zatracę? Nie brzmi to co najmniej, jakbym miał umrzeć. Rzucam mój los przypadkowi. Z zależności od tego jak się to potoczy dalej, sami zdecydujecie. Obiecasz mi za to jedną rzecz – na moment zawziętość go opuściła. Rozluźnił się, ale w sposób, który oznaczał wszystko oprócz spokoju; raczej godzenie się na pewien scenariusz. – Nie pozwolisz mi żyć tak, jak to robiłem w piekle. Masz przebić mi serce i spalić ciało, żeby Sam nie szukał sposobu by mnie znowu sprowadzić. Pilnuj go. – skończyło się, ściągnął brwi i znowu zamknął się w swojej skorupie nie do przebicia. Anioł chciał coś jeszcze powiedzieć, ale słowa cofnęła mu do gardła nagle włączona, głośna, rockowa muzyka. Zniknął, sam szybciej znajdzie demona. Zresztą… nie przepadał za ciężką atmosferą.
***
Someone told me long ago theres a calm before the storm,
I know; its been comin for some time.
When its over, so they say, itll rain a sunny day,
I know; shinin down like water.
***

C.D.N.

Czekam na przypływ mocy


Wrzucam to co mam, niestety ciepię na absolutny brak weny i czasu. Enjoy

24 sierpnia 2012r. Gdzieś w Minnesocie
Jechał bez wytchnienia całą noc, po tym jak Castiel rozłożył skrzydła i odfrunął. Właściwie nie musiał, ale próbował zakryć czymś bezradność. Jak znaleźć demona w przeciągu dwóch, trzech dni? Nie potrzeba inteligencji Sherlocka Homes’a, żeby założyć jako pewnik powstanie demonicznej pustyni wokół niego. Zwykle stroniły od spotkania z nim i Samem, teraz będą go unikać jak ognia. Przemyślenia zawsze sprowadzały się do jednego, rozdroże. Chrzanić Cassa. Nie znał tego anielskiego wypierdka tak dobrze jakby chciał. Prawie cztery miesiące, czy to wystarczająco dużo by zacząć nazywać go przyjacielem? Cztery dni w twierdzy diabła były jak czterdzieści ziemskich lat. Wszystko sprowadzało się do wdzięczności, tylko że Niebo jeszcze nie zdradziło co chce w zamian. Powieki ciążyły mu niemiłosiernie. Nie raz podróżował tą trasą; na odcinku następnych dziesięciu kilometrów stała opuszczona farma, w której mógł spędzić kończąca się noc. Zjechał w zarośniętą, polną drogę. Wysoka trawa szorowała o podwozie, a zgraja wypłoszonych insektów atakowała reflektory i przednią szybę. Oprócz pomruku silnika i natarczywego cykania świerszczy, wokół panowała cisza. Pokonawszy spory odcinek, przy odgłosach sprzeciwiającego się wybojom podwozia, ukazał się w strudze światła, powolni niszczejący budynek. Czerwona farba schodziła płatami, a dach niebezpiecznie się zapadł. Z lewej strony podwórza wyrastała szopa, którą całkowicie oplótł bluszcz. Ledwo trzymające się w zawiasach wrota, zbite z desek, zastał wciąż uchylone po ich poprzedniej wizycie. Ostrożnie zaparkował, zwracając uwagę na porozrzucane graty. Pamiętał, że w którejś z beczek ukrył butelkę whisky. Zanurkował do najbliższej i spod sterty szmat wyciągnął bursztynowy płyn, który migotał zachęcająco. Uśmiechnął się pod nosem i schował ją za pazuchę. Po szklaneczce lub dwóch powinno mu się lepiej zasnąć. Zabrał z bagażnika sprzęt. Swojego Colta wcisnął za pasek. Od teraz nie miał zamiaru rozstawać się z bronią. Na horyzoncie dostrzegł, rozjaśniający się nieboskłon. Na zachodzie wciąż świeciły gwiazdy. Zboże rozsiało się samoistnie po podwórzu, żeby dotrzeć na tyły domu, musiał przedrze się przez gęstwinę sięgającą do pasa. Odgiął luźno przybite sztachety w oknie i wtoczył się do środka. Od razu rozpoznał ślady ich bytności. Porozrzucane butelki po piwie i opakowania po niezdrowym jedzeniu. Krzesło przy stole stało tak samo jak zostawił je Sam. Powszechna warstwa kurzu zwiększyła swoją grubość. Ściągnął brudne nakrycie z kanapy i rozsiadł się, pociągając spory łyk prostu z gwintu. Przyjemne ciepło rozlało się po jego wnętrznościach, łagodząc rozstrojone nerwy. Odstawił złocisty trunek w zasięgu ręki i pozwolił opaść powiekom. Prześladował go kolejny koszmar, a raczej wspomnienie, które było jego sennym koszmarem. Spotkał tam drugiego siebie, który wyłożył mu prawdę o jego przyszłości czarno na białym. Idąc do piekła, miał stać się kiedyś demonem, „Nie uciekniesz przede mną Dean. Umrzesz. A tym… tym się staniesz”. Prześladowało go to do końca i nadal nie opuściło. Z drzemki wyrwał go hałas w pomieszczeniu obok. Zerwał się, wzniecając wokół stóp szarą chmurę. Przez framugę przeleciała kobieta w średnim wieku, ze zwichrzoną czupryną brązowych loków i upadła, potykając się o jakiś rupieć. Za nią wmaszerował Castiel i złapał ją za kark.
- Potrzebna jest pułapka. – rzucił ze ściągniętymi brwiami.
Obdarzyła ich obu jadowitym spojrzeniem czarnych oczu. Już po chwili została skrzętnie przywiązana do krzesła, ustawionego pośrodku czerwonego kręgu. Jak na diabelską sukę przystało, nie szczędziła im „górnolotnych” komentarzy. Ignorowali ją, dopóki nie nadszedł czas na główne przestawienie. Deana ogarnęło niemiłe przeczucie, że coś jest nie tak. Ani razu nie wspomniała o Sammym. Powinna zasypywać ich kunsztownymi opisami losów młodszego brata, który przeżywa katusze, podczas wielogodzinnych tortur. To jakaś nowa gra? Nie interesował się tym. Ustawił naprzeciwko własne krzesło i przekładał z dłoni do dłoni dziwne, srebrne, trójkątne ostrze, pożyczone od anioła. Podobno potrafiło zabić demona i nie tylko, nie dopytywał się o szczegóły.
- Teraz mi powiesz, gdzie trzymają mojego brata. – mówił głosem wyzutym z emocji, który równie dobrze mógł należeć do kamienia. Kobieta zmarszczyła czoło, po czym roześmiała się szaleńczo. – Poczekaj chwilę, najzabawniejszy z żartów niedługo wbije ci się w kolano. Mam powtórzyć?
- Czyżby twój braciszek uciekł, mając dość twojego towarzystwa? Nie chcesz uwierzyć jak bardzo jesteś beznadziejny i szukasz winnych? Goń się. Nie mieszaj nas, w szczególności mnie, w rodzinne kłótnie. Gdybyśmy złapali Sama Winchestera, całe piekło by o tym prawiło.
- Próbujesz mi wmówić, że na moich oczach dwójka czarnookich dupków nie wywlekła go z pokoju? Kiepskie zagranie. – jednym szybkim ruchem przebił jej nogę na wylot i wyszarpnął brutalnie ostrze, zadając dodatkowy ból. Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wydobył się krzyk. Rana rozbłysła ostrym, pomarańczowym światłem. Castiel zastanawiał się czy powinien mu na to pozwalać, czy powinni zamienić się rolami. Twarz Deana nie przedstawiająca żadnego uczucia, nie należała do naturalnych. Przypominał osobę, którą wyciągnął z sali tortur, oprawcę, do którego na początku czuł jedynie wstręt i obrzydzenie. Ale potem… bariera wyłączająca jego człowieczeństwo pękła, po tym jak anioł przedstawił się i wyjaśnił po co się zjawił. Ponownie w starszym Winchesterze zapłonął promyk nadziei. Nie sądził, żeby pamiętał ostatnie chwile swojego pobytu w piekle. Gdy upadł na kolana i spłynęły na niego skumulowane wyrzuty sumienia, które wyciskały ciche łzy. Jak wpatrywał się we własne drżące ręce, umoczone we krwi ofiary. Kiedy szeptał słowo „przepraszam” skierowane do każdego, którego skrzywdził; do Sama i Johna, których zawiódł; do boskiej istoty, która nad nim stała i wreszcie do samego Boga, w którego nie wierzył. Podszedł i dotknął jego ramienia, by zwrócić na siebie uwagę.
- Porozmawiajmy. – odryglowali drzwi i wyszli na świeże, poranne powietrze. Słońce odbijało się w zebranych na roślinach kroplach rosy, ptaki śpiewały swoją niepowtarzalną partyturę, nozdrza atakował nawał przeróżnych zapachów. Kto by pomyślał, że za ścianą trzymają wcielone zło. – Może mówić prawdę. Nie pamiętasz tego, ale o twojej sprawie wiedziało bardzo wąskie grono. Crowley – król Rozdroży – prawie doprowadził do wojny domowej tam na dole. Też się z tym nie obnosił. Wszystko sprowadza się do umowy.
- No dobrze, ale skoro wie o tym garstka, to jak znajdziemy odpowiednie skrzyżowanie? Przecież miejsc zawierania paktów jest wiele – kolejne szczegóły odnoszące się do jego przeszłości, przejmowany go chłodem. Nie poznał żadnych faktów dotyczących go osobiście, ale otoczka stawała się coraz ciemniejsza. Im bardziej się tego bał, tym bardziej chciał poznać więcej konkretów. Dodatkowo zaczynało dręczyć go pytanie, czy jeśli wybrną z tarapatów na dobre, zdoła znowu zapomnieć?
- Jeśli im zależy, sami tego dopilnują. – milczeli zapatrzeni w różne punkty w przestrzeni. Zapowiadał się bardzo ciężki dzień, a raczej dni. Być może będą potrzebowali pomocy Bobby’ego. Lepiej żeby był na bieżąco. – Zaraz wracam.
***
Oh, let the sun beat down upon my face,
stars fill my dreams
I am a traveler of both time and space,
to be where I have been
***
To przecięcie dróg nie różniło się niczym dla przeciętnego obserwatora od każdego innego. Tyle że czasem zjawiali się tam ludzie z małymi pudełkami, które potem zakopywali na samym środku, na co wskazywała spulchniona ziemia, upstrzona trawą. Dean przygotował podobne i wykopał saperką dołek. Położył na dno metalową puszkę i przysypał ją piachem. Właściwie zawsze się zastanawiał, co się działo z poprzednimi. Przyklepał pagórek i rzucił spojrzenie Cassowi, wiele zależało od następnych paru minut. Oczekiwana postać zjawiła się w przeciągu pół minuty. Kolejna kobieta, niezły wynik jak na jeden dzień, pomyślał. Zarzuciła długi, blond warkocz na lewe ramię i przywitała ich niewinnym, trochę nieśmiałym uśmiechem. Trzymała się na dystans z założonymi rękoma. Rozglądała się nerwowo. Czy tak zachowuje się demon, który ma okazję zdobyć kolejną duszę?
- Chcę odzyskać Sama, całe i zdrowego – dodał, te pijawki zawsze szukały haczyków.
- Wiem. Załatwmy to szybko, ty pozwalasz wrócić swojej drugiej części z piekła, a braciszek ląduje w aucie. Nie ma negocjacji, tak albo nie, inaczej więcej mnie nie zobaczysz.
- Co to za rebusy? Nie potrafisz wyrażać się jaśniej? – Castiel obserwował z daleką tą rozmowę. Gdyby mógł, powstrzymałby go, ale to nie miało prawa zadziałać na dłuższą metę. Mimo wszystko znalazłby prędzej czy później sposób, żeby znaleźć się tutaj.
- Myślisz, że ja to rozumiem?! Takich paktów się nie zawiera, ktoś mnie zmusił do tego, ktoś niewiele słabszy od Lilith. Zdmuchnąłby mnie i Crowleya z powierzchni ziemi.
Deanem targały mieszane uczucia. Chodziło tylko o to, żeby stał się tą bezwzględną i bezduszną osobą, którą był na dole? Czy odchodząc, zostawił tam fragment siebie? To nie mogło być aż tak proste. Dzisiaj pozwolił swojemu mrocznemu alterego dojść do głosu. Nie zapanował nad przyzwyczajeniami, zdobytymi w piekle. Gdyby nie przyjaciel, posunąłby się znacznie dalej podczas tamtego przesłuchania. Czy może być jeszcze gorzej? Jeśli tak, to poradzą sobie. Zbliżył się do niej, nie cofnęła się, chociaż miała na to ochotę. Powoli uniósł ręce i położył na jej policzkach. Raz kozie śmierć. Odetchnął i złożył na jej ustach krótki, silny pocałunek. Uśmiechnęła się mimowolnie i zniknęła, nie dając im szansy na dodatkowy ruch. Rozejrzał się. Nic się nie wydarzyło. Zaczęła go ogarniać fala gorąca, ale wtedy usłyszeli cichy jęk dobiegający od strony Impali. Sam siedział na ziemi, oparty o przedni zderzak. Masował skronie, podróże siecią Demons&Company nie należały do przyjemnych. Podniósł się z trudem i spojrzał na Deana, który całym sobą okazywał ulgę. Uniósł kącik ust. Wiedział, że młodszy brat zaraz udzieli mu ostrej reprymendy, w stylu „Niczego się nie nauczyłeś?”.
- Wszystko w porządku? Pewnie dali ci popalić. – do głosu wkradał mu się fałszywy, beztroski ton. Anioł nie odzywał się. Skupił się na obserwowaniu Deana, który próbował coś przed nimi ukryć. Młody Winchester nie mógł dostrzec, delikatnego drżenia każdego z jego mięśni, ale Castiel tak. Tamten podszedł do wozu i oparł się o maskę.
– Jak się czujesz? – spytał. Zadziwiało anioła z jaką determinacją odwraca od siebie uwagę. Jednak Sam wyczuł już narastające w Deanie napięcie. Na jego czoło wystąpiły krople potu, a przez twarz przebiegały niekontrolowane skurcze. Aura wokół Deana ciemniała i była prawie namacalna. W końcu nie mógł już dłużej udawać. Ból, który odczuwał, nie należał do czysto fizycznych, choć oddziaływał na każdą komórkę ciała. Brakowało mu siły, by utrzymać się w pionie. Zesztywniał i jakby zapadł się w sobie.
- Hej, HEJ! Dean! – Sam z przerażeniem patrzył na brata, pod którym zmiękły kolana. Złapał go za klapy od kurtki – Cass! Pomóż! – Mógłby przysiąc, że w ostatnich przebłyskach świadomości, Dean spojrzał na niego błagalnie. Już raz to widział. To była prośba o śmierć. Wolał nie wyobrażać sobie, co on czuje, skoro przeżył tyle lat w piekle, a tutaj po paru chwilach, był gotów nawet tam wrócić. Castiel ściągnął brwi w wyrazie troski.
- Mógłbym nas przenieść. – zaproponował, ale widząc dezaprobatę Sama, szybko wycofał się z propozycji. Młody Winchester nie mógł zostawić Impali pośrodku niczego. Była to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu Deana, nie wystawi jej na pastwę złodziei. Poza tym do Serwisu Samochodowego mieli niecałą godzinę drogi. Z trudem ułożyli go na tylny siedzeniu, ponieważ nie panował już nad odruchami. Podejrzewali, że nawet nie słyszy, co do niego mówią. Wpatrywał się pustym wzrokiem w przestrzeń. Zasłonili tylne okna. Musieli dojechać z nim do Bobby’ego, co mogłoby się skomplikować, gdyby ktoś zajrzał go środka. To była najgorsza podróż w całym ich życiu. Musieli go zakneblować, po tym jak ugryzł się przez przypadek w język, a krew ukazała się na wargach. Cały zbladł, a każda możliwa żyła uwydatniła się i przyjęła siny odcień. W pewnym momencie, z wewnętrznych kącików oczu zaczęły mu spływać krople krwi zmieszane z łzami. Sam pluł sobie w brodę, że mimo ten fatalnej pogody nie zabrali się natychmiast do poszukiwań. Powinien się domyślić, że od razu wykryje ich obecność w mieście. Gdy zajechali na miejsce, Dean uspokoił się i był, łagodnie mówiąc, nieobecny. Przez chwilę zastanawiali się, czy w ogóle oddycha. Bobby przywitał ich w progu z marsowym czołem i zaprowadził do piwnicy. Zamknęli Deana w pokoju awaryjnym i czekali aż się ocknie. Zanim odeszli młodszy Winchester uniósł jego powiekę. Źrenica na przemian kurczyła się od wielkości główki szpilki, do prawie całkowitego braku tęczówek. Nieprzyjemne dreszcze maszerowały mu po plecach równymi szeregami, niczym żołnierze na poligonie, co tylko wzmagało stres. Na górze stary złomiarz poczęstował ich, tak jak zwykle, piwem. Sączyli je bez słowa, zagłębieni we własnych myślach. Sam nie potrafił odgonić natrętnych wizji. Od mgły, przez Washington, na kościele skończywszy; właściwie to tamten święty przybytek najwięcej razy ścierał mu sen z powiek.
- Powinienem wcześniej się do niego odezwać… - wykrztusił wreszcie Bobby. – Już bardzo dawno mu to wybaczyłem, a potem było mi wstyd za siebie. Przecież doskonale wiedziałem, że normalnie nie zrobiłby tego. A wtedy sytuacja nie należała do zwyczajnych.
- To prawda. Teraz musimy się skupić, bo jak się obudzi, może nie być już więcej ani moim bratem, ani twoim synem, ani niczyim przyjacielem. Potrzebuje cię jeszcze raz i na tym powinieneś się skupić. I my też. Masz jeszcze te zioła? – Bobby skinął twierdząco głową i z głębin biurka, przy którym siedział, wyciągnął skórzany woreczek, pełen suszonego zielska. – W porządku, odpocznijmy, sprawdzę jeszcze co u Deana. A ty zostajesz? – zwrócił się do Cassa, który od dawna robił za niemego towarzysza, wpatrzonego gdzieś w okno.
- Myślę, że zacznę szukać dodatkowych rozwiązań. – rozpłynął się, bez dodatkowych pożegnań. Potrafiło to człowieka zirytować. Sama bardziej zmartwiło, że anioł nie wierzył w ponowny sukces, tej samej sztuczki. Chyba łatwiej być pesymistą i przygotować się na najgorsze, niż pokładać w czymś całą nadzieję, a następnie doznać goryczy porażki. Zszedł po schodach do obskurnej piwnicy i otworzywszy niewielkie, zakratowane okienko, zajrzał go środka. Zostawili go leżącego na plecach. Teraz obrócił się na brzuch i wcisnąwszy głowę w poduszkę, spał. Pierwsza, dobra wiadomość tego dnia. Rzadko kiedy widywał u niego, tak spokojny sen. Na pewno nie odkąd wygrzebał się z własnego grobu.
***
Yes, I'm let loose
From the noose
That's kept me hanging about
I've been looking at the sky
'Cause it's gettin' me high
Forget the hearse 'cause I never die
***

C.D.N.
25 sierpnia 2012r. Południowa Dakota, Sioux Falls

- Hej! Może byście wreszcie otworzyli?! – uderzył pięścią w stalowe drzwi – Nawet wiadra zapomnieliście zostawić, a pęcherz ma swoją pojemność! SAM! Bobby! No dalej!
Zamilkł na moment sprawdzając, czy jego słowa przyniosły skutek. Przyłożył ucho do kratki i nasłuchiwał. Usłyszał skrzypienie podłogi i cichą wymianę zdań, lekko podenerwowaną i na pewno niezgodną. Trzy głosy. Czyli Cas nadal tu był, bardzo dobrze.
Zgrzytnęła zasuwa i przejście stanęło otworem. Ogarnęły go trzy badawcze spojrzenia, po czym dwa prawie natychmiast się uspokoiły. Ostatnie nadal zostało ostrożne.
- Spokojnie, nikomu nie nasikam na buty.
Chwilę później znaleźli się w biurze Bobby’ego. Siedzieli wszyscy z wyjątkiem anioła, który jak zauważyli miał w zwyczaju stać i obserwować z daleka. Dean’a zaswędziała ręka. Podrapał ją, ale nie pomogło, więc po prostu zaczął ją ignorować.
- Czyli czujesz się zupełnie normalnie? – zapytał po raz kolejny Bobby, któremu wyraz zatroskania nie znikał ani na moment z tej podstarzałej twarzy. Od Sama aż biło poczucie winy. Oskarżał się. Zresztą bracia Winchesterowie mieli to w zwyczaju. Niezależnie czy słusznie czy nie. Wspomniał podróż z poprzedniego dnia. Była nieznośna, ale w porównaniu z piekłem to małe piwo. Nauczył się radzić sobie z bólem, a tamten nie należał jeszcze do najgorszych. Wspomniał jak Alistair go złamał. Najgorszy dzień jego istnienia. Oderwał fragment duszy, ten jeszcze nieskażony, silny, który tak dobrze trzymał się całości. Jednak udało mu się. Cierpienie, ból, męczarnia. To były słowa, które nie opisywały nawet w pięciu procentach tego co przeżył. To tak jakby wybuchła w tobie bomba wodorowa, a ty byś się nie rozpadł, wyparował, tylko zatrzymał to w środku. Dusza po jakimś czasie się scaliła, ale to nie zakończyło tego, co czuł jeszcze przez długi, długi czas. Nienawiść zalała mu serce. Jednak uśmiechnął się. Uśmiechnął, bo tak było trzeba.
- Tak, nie mam zespołu Golluma, ani niepohamowanej chęci zabijania, ani niczego podobnego. Jestem tylko trochę zmęczony, głodny i mam ochotę na kolejne piwo.
- Myśleliśmy, że umierasz Dean – jego młodszy brat bywał czasem mocno irytujący – A ty zachowujesz się jakby nic się nie wydarzyło…
- Ale żyję i za cholerę nie mam pojęcia co wy mi zrobiliście.
Zabolało. Stary łowca poruszył się niespokojnie. Nie odezwał się. Przeczuwał podświadomie, że jednak nie wszystko jest z nim tak jak powinno. Sam podszedł do brata i położył dłoń na jego ramieniu. Gest braterskiej miłości.
- Stary nie masz pojęcia jak się cieszę, że się to dobrze skończyło.
- Ja też Sammy, ja też…
A ja nie, pomyślał Castiel, bo to zdecydowanie nie koniec. I miał rację.
Noc wdarła się przez okna prawie niezauważenie dla domowników. Ciemne niebo upstrzone jasnymi gwiazdami, każdego wprowadziłoby w nostalgię. Gdyby bracia Winchester byli właśnie w drodze, na pewno przystanęliby na poboczu lub pustym parkingu, by w milczeniu poobserwować piękno tej pory dnia. Lux in tenebris lucet. Jednak tym razem nie dla wszystkich, nie w e wszystkich. Bobby usnął przed telewizorem, gdy było już dawno po północy. Sam odpłynął niedługo po starszym bracie przed trzecią nad ranem. Anioł wciąż oglądał film oznaczony czerwonym symbolem, nie wiedząc co oznacza. Nie mógł się nadziwić ludziom, którzy oglądali wizualizacje swoich najgorszych koszmarów. Był bardzo zafascynowany i gdyby nie był boską istotą nie potrafiłby stwierdzić, że właśnie ktoś się do niego zbliża. Czekał. Nie sądził, żeby coś mu groziło, przynajmniej w tej chwili.
- Porozmawiajmy, co ty na to? – Dean poskrobał się po krótkim zaroście – Chciałbym Ci wreszcie podziękować, ale nie chce tego robić tutaj. Tamten Gigant może się jeszcze obudzić, sam rozumiesz… - uniósł brwi i wskazał drzwi wyjściowe – Tak będę mógł lepiej zebrać myśli, jeśli ci to nie przeszkadza.
Castiel nieznacznie zmarszczył brwi. Zdecydowanie nie powinien grać w pokera.
- Oczywiście – podniósł się i poprawił lekko pognieciony płaszcz. Powietrze na podwórzu było rześkie i chłodne. Ruszyli wzdłuż długiej alejki, pośrodku złomowanych samochodów. Spod nóg czmychnął im bezpański kot i ukrył się w jednym z wraków. Widzieli jego jasne ślepia, jarzące się w ciemnościach.
- Jak już wspominałem chce podziękować – zaczął nawet na niego nie patrząc – Bo jeśli pojawiłbyś się całe dziesięć lat wcześniej, nie byłoby mnie tutaj, nie taki jaki jestem. Zanim się obudzę, tak prawdziwie, to mam ci coś do powiedzenia. Ja tu jestem, zakopany we własnej podświadomości i będę się budzić za każdym razem, gdy przyłożę głowę do poduszki. Będę mordować i będę się znęcać dla przyjemności, a nie będę o tym wiedzieć. A ty, razem z resztą, nie powstrzymacie mnie, bo przecież tak naprawdę to nie ja się tego dopuszczę, jeśli rozumiesz co mam na myśli. A w między czasie będę drążył swoją drugą połowę niczym robak zdrowe jabłko. Nie zauważycie kiedy nie zostanie we mnie nic oprócz czerni i larw, pod tą kolorową i śliczną skórką. Praktycznie już wygrałem, bo nie zabijesz mnie. Teraz, ani nigdy. Chcesz spróbować cyrku z ziołami? Dalej, próbuj. To nic nie da, wprosiłem się i zostanę, bo to moje miejsce. Zawsze było, rozumiesz? – umilkł na moment, oczekując reakcji anioła na te słowa. Mocno się zawiódł. Zbliżył się i wysyczał mu w ucho, przez zaciśnięte usta – Z radością będę obserwował z ukrycia, jak tracę zmysły, nie wiedząc co się ze mną dzieje i czemu budzę się cały we krwi i nie w miejscu gdzie położyłem się do łóżka. A gdy będę już zupełnie zniszczony i słaby, przejmę stery i pozwolę sobie przypomnieć, czego udało mi się dokonać. I gorzko zapłaczę. Potem zostanę już tylko ja. Dotarło to wreszcie do twojej powolnej głowy?
Twarz Castiela ściągnęła się. Oddalił się od przyjaciela. Od tej ludzkiej istoty zmanipulowanej przez zło. I zadał sobie pytanie, dlaczego nie wyruszyli wcześniej do piekła? Czemu tak długo z tym zwlekali? Czemu Michael wydał im rozkaz i pozwolenie dopiero po blisko czterech dniach? Jeden dzień na ziemi, dziesięć lat w piekle. Ale była nadzieja, nie zmarnował czasu, który Dean przeleżał, śpiąc w pokoju awaryjnym.
- Tak, dotarło. Na twoje i nasze szczęście byłem na rozmowie. Bardzo ważnej i z niezwykle potężną osobą, która postanowiła pomóc… - zastanowił się i westchnął – Dean… obudź się. – tamten tylko się roześmiał okrutnie i nieludzko, ale gdy próbował odejść, Cas złapał go za nadgarstek jedną ręką, a drugą przyłożył mu w twarz. Już nie było mu wesoło. Winchester patrzył na niego czarnymi oczami; demonicznymi i przepełnionymi nienawiścią. Teraz bardziej przypominał rozwścieczone zwierze niż człowieka.
- Z przyjemnością zrobię z tobą to samo co z Bellą, kiedy trafiła pod moją brzytwę. Obiecuję ci, że będziesz oglądał własne serce, a potem je zjesz. Poczekam aż się zregenerujesz i zrobię to jeszcze raz. Co ty na to? – próbował się zrewanżować, ale wykręcił mu ramię, prawie je łamiąc. Uderzył łowcę jeszcze raz, mocniej. Głowa odskoczyła mu do tyłu. W karku coś nieprzyjemnie strzyknęło.
- Dean, proszę ocknij się. – niezwykle stonowany głos anioły, jeszcze bardziej go rozsierdził. Unieruchomiony, zaczął sypać wyzwiskami i bluźnierstwami. Następny cios prawie go przewrócił, z nosa pociekła krew; tak bardzo nie chciał tego robić.– Dean. Po prostu się obudź…
Wtem, zachwiał się. Przymknął oczy i prawie upadł, łapiąc równowagę. Anioł go puścił, by mógł oprzeć się o maskę zardzewiałego Chryslera Town & Country. Oprzytomniał. Anioł odetchnął z ulgą, nareszcie koniec.
- Cas do cholery… co ja tu robię?! – głos załamał mu się przy ostatniej sylabie. Dotknął obolałej twarzy i ucisnął skronie, gdzie łomotał tępy ból.
- Nie będę owijał w bawełnę Dean. Jesteś opętany, tylko w dość… specyficzny sposób. Nie można cię egzorcyzmować, ani demona w żaden inny sposób się pozbyć.
- Słucham?!?! Czyli tam, na rozdrożu pozwoliłem się opętać czemuś, czego nie jesteśmy w stanie pokonać?! – doskoczył do Castiela i złapał za koszule – I wcześniej było to samo?!
- Tak. – odparł krótko, nie wchodząc w szczegóły.
Dean odetchnął głęboko i się opanował, widać nie mógł na dłuższe wyjaśnienia. Puścił przyjaciela, niedbałym ruchem wygładzając mu ubranie. Przygryzł dolną wargę, powstrzymując napływające łzy.
- To, jak to pokonaliście…? Zresztą czy to istotne? Nikomu by nie zależało, żebym został ponownie opętany, skoro można by było to spokojnie odwrócić, prawda? I co teraz?
- Jest droga, nie mogę odpowiedzieć, że idealna, ale uratuje cię. Wystarczy, że powiesz „tak”, nie mi, lecz komuś kto się pojawi. Michael’owi.
- Sugerujesz, że powinienem dodatkowo stać się naczyniem dla archanioła? Oszalałeś? – pragnął by to był sen. Jednak szklanka była w połowie pusta.
- A czy wyglądam na kogoś, kto postradał zmysły?
- Nie Cas, ale…
- To stworzenie przejmuje nad tobą kontrolę gdy śpisz, ale w rzeczywistości cały czas niszczy ci duszę i będzie prowadzić do twojego upadku. Zrozum, że nie ma innego wyjścia. Jeśli się nie zgodzisz, pewnego dnia obudzisz się z krwią Sama i Bobby’ego na dłoniach. Nie ważne jak daleko uciekniesz. To się po prostu wydarzy, tego chcesz?
Wokół nich powoli zaczął się unosić bardzo nieprzyjemny i niski dźwięk. Castiel z Deanem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Wiedzieli kto się zbliża. Odgłos przybierał na sile. Łowca dobrze go znał, usłyszał go pierwszy raz niedługo po tym, jak zmartwychwstał.
- Musisz podjąć decyzję, wiedz, że drugiej szansy nie będzie.
Oblekł ich oślepiający blask, który zdawał się przebijać nawet przez ciało. I ten głos…

***

Belzebub obserwował mężczyznę, któremu powiedział, że jego żona właśnie go zdradza z ledwo pełnoletnim synem sąsiada. Wyczuł, że jest zdolny do najgorszych czynów i miał nadzieję zapisać dzisiaj kolejną duszę w kolejce do piekła. Pakty to najprostsze sposoby sprowadzania ludzi na złą drogę. Inne wymagały finezji, cierpliwości oraz wyobraźni, a tej mu nie brakowało. Zresztą lubił to zajęcie, traktował je jak hobby, a właśnie był na wakacjach. Plan zniszczenia Deana Winchestera powiódł się, a to było jego głównym zadaniem. Przygotowywał się do niego od dawna, bardzo dawna. Minęło tyle czasu, że nawet nie potrafił go skonkretyzować. Przyszły piekielny lokator, wyciągnął siekierę z garażu i kierował się przez trawnik do frontowych drzwi. Zapowiadał się dobry spektakl. Zapalił papierosa.
- Powiedziałbym, że zabiorą cię na dół, ale to już masz dawno za sobą, co za ironia.
Demon skamieniał, ledwie utrzymując papierosa. Podniósł go do ust i głęboko zaciągnął się dymem, który przyjemnie podrażnij mu płuca. Odwrócił się, by zobaczyć Deana Winchestera, a raczej Michaela w naczyniu będącym łowcą. Stał trzy metry od niego. Spojrzenia dwóch par zielonych oczu skrzyżowały się. Jedne wypełniał strach przed zagładą, przed którą już nie zdoła uciec, a drugie były twarde i obojętne, świadome swojej potęgi i siły zniszczenia. Kiedy archanioł nagle zniknął był pewien, że za sekundę zginie. Natomiast poczuł delikatną dłoń na ramieniu.
- Musiałbym zostać ogłoszony idiotą, gdybym miał nie docenić twojego planu i pomysłu na jego realizację. Myślę, że jesteś o wiele sprytniejszy od swojego brata bliźniaka. Zniszczyć moje wybrane naczynie zanim dojdzie do apokalipsy… Brzmi naprawdę dobrze. Tylko nie przewidziałeś, że jakiś tępy anioł, który zostanie przyjacielem tego człowieka, popędzi do mnie z błaganiami bym ratował tą istotę, chociaż jeszcze nie wiedział co przypisało jej przeznaczenie. Zgładzenie ciebie to dopiero początek porządków. Tyle rzeczy namieszałeś, tyle trzeba ukryć i zatuszować. Gratuluję. – Dean uśmiechnął się do Belzebuba, w najmilszy z możliwych sposobów, mimo to dało się w nim dostrzec nutkę fałszu. Demon wiedział, że to już koniec i pogodził się z tym. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał w swoim marnym żywocie był wrzask kobiety, wpatrzonej w siekierę wystającą z głowy jej młodego kochanka.
Ciało bezwładnie upadło na chodnik, a archanioł zniknął nim ktokolwiek zdążył to zauważyć. Czuł jak bardzo dusza jego naczynia jest zniszczona i wyliczył, że mniej więcej do końca września zajmie mu jej wyleczenie. Dawno nie był tak aktywny, zbierał siły na zbliżającą się apokalipsę, podczas której miał wykonać swój najwspanialszy taniec. Nim to się jednak stanie, musiał znaleźć wiedźmę i paru świadków tej historii. Część zabije, a część ustawi do pionu, nikt nie będzie tego wszystkiego pamiętał. A Dean Winchester po raz drugi obudzi się we własnym grobie…
***
Until I'm 6 feet under
Baby I don't need a bed
Gonna live while I'm alive
I'll sleep when I'm dead
Till they roll me over
And lay my bones to rest
Gonna live while I'm alive
I'll sleep when I'm dead
***
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Część druga pojawi się po zakończonej sesji Błagam o jakiś komentarz
Zaklepuję sobie miejscówkę, Cassie! Obiecuję komentarz w ten weekend, jak oderwę się od książek i przeczytam całość


Jeśli ktoś czeka na cześć II, niestety to potrwa, bo opowiadanie napisane 2 lata temu i pożyczone, zaginęło. Muszę je zrekonstruować, a to trochę potrwa.