, [M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz.1 (fandom Zorro) ďťż

[M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz.1 (fandom Zorro)

Kto tam jest w środku?
I tym razem - za zgodą Tici. Kolejna część alternatywnej wersji Zorro.

Zatrute piękno cz. 1

Woda była żółta. Kilka dni wcześniej wschodni wiatr przygnał znad oceanu wysoko wypiętrzone chmury. Ulewa, jaką ze sobą przyniosły, zmieniła piach drogi w lepkie błocko, a każde zagłębienie w jeziorko. Nadmiar wody zaś spływał teraz z powrotem do oceanu znanymi od lat szlakami. Wąskie wąwozy, wymyte przez wcześniejsze oberwania chmury, przemieniły się w głębokie i rwące strumienie, które swym wartkim nurtem, żółtym od niesionego piachu, porywały wszystko, co przez czas suszy znalazło się w rozpadlinach. Na falach i w wirach kołysały się uschłe krzewy, kłęby trawy czy wysuszone truchła zwierząt.
Pod naporem wody kołysał się także dyliżans wbity w krawędź jednego takiego wąwozu, a obecnie strumienia, zaś uczepiona jego dachu dziewczyna nie krzyczała przy każdym drgnięciu pojazdu tylko dlatego, że obawiała się, iż głośniejszy krzyk czy ruch zakłóci niepewną równowagę, w jakiej się znajdowała. Próba sforsowania zagłębienia na skrócie z Monterey była przeprowadzona w najgorszym z możliwych momentów. Akurat gdy dyliżans znajdował się w najniższym miejscu, koła ugrzęzły w piachu i konie go ciągnące mozoliły się nad wdrapaniem na skarpę, błocko na dnie zaczęło gwałtownie zmieniać się w potoczek, strumyk, a na końcu w porywisty potok. Niewielką szansę wydostania się z pułapki zaprzepaścił niedoświadczony woźnica. Podjął, pozornie rozsądną, próbę wydostania się z wąwozu przez jechanie zgodnie z jego biegiem, lecz gdy wreszcie udało mu się na chwilę wjechać na stok, woda była już tak wysoko, a jej nurt był tak silny, że powóz sam zaczął zsuwać się w dół, z prądem. Panika powożącego udzieliła się ciągnącym dyliżans koniom, a gdy szarpiące się zwierzęta złamały orczyk, stało się jasne, że nic nie uchroni dyliżansu przed katastrofą. Konie wyrwały się na brzeg, także dwu pasażerów zdołało wydostać się na stały ląd, jednak z podróżujących z nimi kobiet, tylko jedna zdążyła przeskoczyć na krawędź wąwozu, nim kolejna fala wody nie porwała powozu. A chociaż wkrótce pojazd zaczepił się o krawędź urwiska i znów zatrzymał, jego dach wydawał zbyt chwiejny, by ostatnia z pasażerek, zbyt przestraszona, próbowała opuścić go i przenieść się na bezpieczny grunt. Trzymała się jedynie kurczowo linek na dachu i pojękiwała przy każdym drgnięciu oparcia.
Z tego otępienia wyrwał ją męski głos.
– Czy mnie słyszysz, senorita?
Zdała sobie sprawę, że ktoś nawoływał ją od dłuższej chwili. Oderwała spojrzenie od wody. Na brzegu zobaczyła jeźdźca. Czarny koń z zainteresowaniem rozdymał chrapy, obserwując nurt, jego pan przechylał się w siodle, też uważnie śledząc płynącą wodę.
– Senor… – odezwała się dziewczyna. Bała się obcego, ale znacznie bardziej obawiała się, że za chwilę znów powóz zostanie porwany w dół strumienia.
– A więc słyszysz mnie, senorita – ucieszył się przybysz. – Posłuchaj zatem. Przesuń się nieco w moją stronę, a zdołam cię zdjąć na brzeg.
Przesunąć? Dziewczyna w nagłym przypływie paniki pokręciła przecząco głową i zacisnęła mocniej dłonie na linkach. Zamknęła oczy, więc ani nie widziała zrezygnowanej miny jeźdźca, ani nie słyszała jego westchnienia, kiedy zsiadł z konia i ostrożnie wszedł w nurt, asekurując się linką zaczepioną do końskiego siodła. Krok, dwa.. nagle stracił grunt pod nogami, ale już miał dyliżans na wyciągnięcie ręki i nim nurt go zniósł, uczepił się jego dachu.
Dziewczyna piskliwie krzyknęła, czując, że jej podpora chwieje się mocniej i drży. Za moment znów pisnęła, gdy mokre męskie ramię otoczyło ją w pasie.
– Spokojnie, senorita – usłyszała nad uchem.
– Senor… – wykrztusiła.
– Spokojnie, senorita – powtórzył przybysz. – Jeszcze chwila i będziesz bezpieczna. Wypuść tylko te linki z dłoni.
– Ja, ja…
Dyliżans znów zadygotał. Obcy już bez słowa sięgnął i przeciął linki, których tak kurczowo trzymała się dziewczyna. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mężczyzna ściągnął ją w wodę.
Krzyknęła i zakrztusiła się. Chciała się szarpnąć, ale w tej samej chwili woda oblała jej twarz, więc kolejny krzyk zamienił się w przerażone prychanie. Poddała się panice, ale mężczyzna już stał pewnie na gruncie i krok później postawił ją na brzegu. Wtuliła się mu w ramiona i zaszlochała.
Obcy dłuższą chwilę kołysał ją łagodnie, gładząc po włosach, aż wreszcie westchnęła i pociągnęła nosem.
– Przepraszam, senor.
– Nie ma za co, senorita.
– Donna – poprawiła. – Donna Dolores Escobedo. – Dygnęła niezgrabnie, na tyle, na ile pozwalały jej przemoczone fałdy sukni.
– Zorro – mężczyzna skłonił się lekko, z uśmiechem.
Wydawało się, że dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że jej wybawca nosi maskę. Drgnęła i cofnęła się o krok.
– Nie obawiaj się, senorita – ponownie ukłonił się Zorro. – Nic ci z mojej strony nie grozi.
– Wybaczcie, senor Zorro. Słyszałam... wiele historii o was.
– Nie wątpię, że były nader barwne, ale zapewniam, że przynajmniej część z nich była zmyśleniem. Ale, ale, senorita. Wy drżycie. Powinniście się zaraz znaleźć pod dachem.
Dziewczyna rzeczywiście dygotała w przemoczonej sukni. Jednak wahała się. Jej wątpliwości, jakiekolwiek by nie były, rozwiały się, kiedy za jej plecami z głośnym trzaskiem woda uniosła resztki dyliżansu.
– Obawiam się, senor, że będę musiała zdać się na waszą łaskę – stwierdziła z rezygnacją. – Straciłam wszystkie moje kufry.
– Być może nie są jeszcze stracone – pocieszył ją Zorro. Pisnęła przestraszona, gdy podniósł ją niczym laleczkę i posadził w siodle.
– Jak to?
– Ten strumień za kilka mil zmienia się w rozlewisko. Wszystko, co zostało przez niego porwane, zatrzyma się tam i osiądzie na brzegach. Niewątpliwie w pueblu Los Angeles znajdziecie ludzi, którzy odszukają wasze kufry. Przy okazji – Zorro przynaglił konia – już niedługo będziemy w Los Angeles. Sądzę, że spotkacie tam waszych towarzyszy podróży.
Donna Dolores Escobedo, z początku sztywno wyprostowana i zdenerwowana, już po chwili oparła się o ramię Zorro. Jego peleryna, choć cienka, nieco chroniła ją przed wiatrem.

To nie był najlepszy dzień senority Victorii Escalante. Wpierw okazało się, że ostatnie ulewy pozalewały i porozmywały drogi do Santa Barbara i Monterey. Grupa podróżnych musiała z tego powodu pozostać w Los Angeles. Ich niezadowolenie, spowodowane tą zwłoką, dało się odczuć w narzekaniu na jakość pokoi czy kapryszenie przy posiłkach. Prócz tego w nocy wybuchła pomiędzy nimi kłótnia, która postawiła całą gospodę na nogi, a senorita Escalante, jako właścicielka, musiała ją załagodzić, by reszta gości mogła pójść spać. Ponadto najmłodszy wnuk senory Antonii dostał gorączki i choć doktor Hernandez zaręczał, że nie zagraża ona jego życiu, starsza kobieta zamartwiała się zdrowiem dziecka, co natychmiast odbiło się na jakości przygotowywanych przez nią potraw. Chcąc nie chcąc, a raczej chcąc uniknąć skarg na przesolone zupy czy niedosolone warzywa, senorita Victoria musiała przejąć z powrotem rządy w kuchni. I, jako kucharce, było jej szczególnie ciężko, gdy rankiem w gospodzie pojawił się alcalde. Najwyraźniej poprawiał sobie winem z Monterey nastrój po deszczowych dniach i meldunkach o zalaniach, bo zjawił się na śniadanie wyjątkowo późno i był rozdrażniony niczym głodny grzechotnik. Drażniło go wszystko, od zapachów polewki po rozmowy gości i dawał temu wyraz w wyjątkowo cierpkich słowach. A że senorita Escalante właśnie podała mu śniadanie, jego uwaga, i kąśliwość, skupiły się na niej, skutkiem czego była potężna awantura, która przepłoszyła z gospody prawie połowę bywalców, a samej Victorii przyniosła ból głowy i poczucie zmarnowanego czasu.
Toteż gdy na werandzie gospody wszczęło się zamieszanie, Victoria z furią trzepnęła o stół ścierką od naczyń i ruszyła sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz.
Niemal na progu wpadła na sierżanta Mendozę i grupkę przemoczonych, zabłoconych ludzi, którzy przekrzykując się jeden przez drugiego usiłowali wymóc wysłanie żołnierzy na poszukiwanie porwanego przez wezbrany strumień dyliżansu. Sierżant był nawet i chętny na taką wyprawę, oczywiście nie sam, chciał raczej wysłać w drogę kaprala, ale alcalde nie miał zamiaru trwonić czasu żołnierzy na takie błahostki. Odmowa ta spowodowała, że przybysze w pierwszej chwili zamilkli z oburzenia i zdumienia, ale niemal natychmiast zaczęli kłócić się z Luisem Ramone. Gwar podniesionych głosów wypełnił gospodę tak, że Victoria miała ochotę zacząć krzyczeć. I zaczęła krzyczeć, przyłączając się do nalegań, by z puebla wyruszył choć patrol na rozeznanie terenu. Nie tylko po to, by odszukać szczątki dyliżansu, ale też i po to, by rozpoznać, czy woda nadal przybiera, czy też możliwe będzie wyruszenie innych podróżnych.
Alcalde jednak nie ustępował. Wręcz przeciwnie. Bez wahania zwrócił się przeciwko woźnicy. Zrzucając na niego odpowiedzialność za wypadek powozu i zwracając szczególną uwagę na jego nieudolność w powożeniu i brak doświadczenia z nierównymi drogami w okolicach Los Angeles, zażądał od sierżanta, by ten natychmiast odprowadził pechowego chłopaka do garnizonowego aresztu. W ten sposób zapewnił sobie odrobinę słabszy nacisk ze strony pozostałych przybyłych i nieco ciszy, bowiem razem z woźnicą z grupy wycofał się Mendoza, który wcześniej donośnym głosem domagał się od alcalde zajęcia się sprawą, a przynajmniej zezwolenia, by on, Mendoza, wyznaczył ludzi na patrol. Chwilę później Ramone zagroził podobnym uwięzieniem reszcie przybyszy, za nieposzanowanie władzy alcalde, gdy jeden z nich, mimo wszystko, zaczął się domagać wszczęcia poszukiwań. Informacja, że w dyliżansie znajdowała się jeszcze dziewczyna, bratanica jednego z okolicznych hacjenderów, zrobiła na nim niewielkie wrażenie.
– Zapewne się już utopiła – Ramone skwitował sucho nalegania jedynej kobiety wśród przybyłych.
– Szybko oceniacie, kto przeżyje, alcalde – skomentował te słowa ktoś z głębi sali.
– Zorro! – alcalde podskoczył, odruchowo sięgając do boku, gdzie zazwyczaj nosił szpadę. Tym razem jednak przyszedł na śniadanie bez niej i widać było po jego rozczarowanej minie, że mocno żałuje swego niedopatrzenia.
Na dźwięk tego imienia kilku nowoprzybyłych senores żachnęło się z niepokojem, a tęgawa dama pisnęła lękliwie i pospiesznie rozejrzała, jakby oceniając, gdzie i jak wypada jej zemdleć. Zorro nie zwrócił jednak na to uwagi.
– Wasza zguba, senores – delikatnie popchnął ku zgromadzonym dziewczynę. – Cała i zdrowa.
– Zorro, jak ty... – Victoria urwała w pół słowa. Ale wyglądało na to, że Zorro zrozumiał, co ma na myśli.
– Przejeżdżałem w pobliżu – wyjaśnił krótko. Nieznacznie uchylił w pozdrowieniu ronda kapelusza. – Adios, senoritas, adios, senores – uśmiechnął się jeszcze i znikł za kuchenną zasłoną.
– Mendoza!!! – rozkrzyczał się alcalde, usiłując wyjść zza stołu.
– Dajcie spokój, alcalde – wtrąciła się Victoria. – I tak go żołnierze nie dogonią.
– Senorita Escalante! – Ramone sapnął wściekle, ale opadł z powrotem na swoje miejsce.
Victoria nie słuchała go dłużej. Przybyła dziewczyna była przemoczona do suchej nitki i trzęsła się z zimna i ze zmęczenia.
– Dosyć tego gadania! – zawołała senorita Escalante. – Marisa! Przygotuj dla gości polewkę i wino z korzeniami. Juanita! Rozpal w głównym kominku, by goście mogli się osuszyć. A ty chodź ze mną. – zwróciła się do dziewczyny.
–Dokąd mamy iść, senorita? – wtrąciła się druga z pasażerek dyliżansu. Objęła właśnie opiekuńczo dziewczyną, patrząc i na alcalde, i na Victorię tak, jakby mieli jej zaraz wyrządzić krzywdę.
– Do mojego pokoju. Jestem Victoria Escalante, właścicielka tej gospody. A wasza podopieczna – Victoria właściwie oceniła relacje pomiędzy damą i dziewczyną – potrzebuje suchej odzieży. Inaczej zapadnie na gorączkę.
Dama jęknęła na tak obcesowe postawienie sprawy, ale posłusznie poprowadziła słaniającą się na nogach dziewczynę za Victorią.
Mogło się wydawać, że gdy już pechowi podróżnicy z dyliżansu siedzieli przy parujących talerzach polewki i nad kubkami z grzanym winem, a alcalde opuści gospodę i uda się w zacisze swej kwatery, by leczyć się ze wspomnień ostatniego wieczoru, senorita Victoria Escalante będzie w lepszym humorze. Niestety, tak się nie stało. Alcalde co prawda wyszedł, ale wspomnienie jego obojętności, uporczywego oporu przed wysłaniem żołnierzy na poszukiwanie dyliżansu i grożenia aresztowaniem, podobnie jak uwięzienie pechowego woźnicy, nadal rozpalało emocje w podróżnych. Ogrzana izba, ciepły posiłek i korzenne wino wskórały jedynie tyle, że toczyli oni nader ożywioną dyskusję, a każdy ich wykrzyknik odbijał się echem pod stropem sali i... w obolałej głowie Victorii.
Równie nieprzyjemnymi były dla niej dyskusje pań. Starsza, senora Chiara, jak słusznie odgadła senorita Escalante, okazała się być damą do towarzystwa i opiekunką młodziutkiej donny Dolores Escobedo w jej podróży do stryja. Przestraszona początkowo wypadkiem i zmęczona marszem, teraz trzęsła się nad swoją podopieczną niczym kwoka nad jedynym kurczęciem. Jej starania, by zapewnić dziewczynie jak najlepsze warunki byłby może i zabawne, gdyby nie fakt, iż senora Chiara, urodzona i wychowana w Hiszpanii, miała niezbyt dobrą opinię o miejscu, do którego przybyły. Mogło mieć na to wpływ wiele rzeczy, ale nie ulegało wątpliwości, że zdaniem senory, znalazły się, ona i donna Escobedo, na skraju świata, gdzie brak jest podstawowych cywilizowanych udogodnień, a miejscowa ludność niewiele różni się od pogańskich dzikusów. Toteż, gdy tylko ogrzała się trochę i posiliła, zaczęła odnosić się do Victorii z nieskrywaną wyższością, dając do zrozumienia, że uwłaczającym jest sam fakt, że bratanica i wnuczka don Escobedo musi odpoczywać w gospodzie, ubrana w strój oberżystki.
Sama donna Dolores zdawała się na to nie zwracać uwagi. W milczeniu zjadła podany jej posiłek, wypiła wino, a na wszelkie uwagi i monologi senory Chiary reagowała tylko mrukliwymi przytaknięciami. Victoria była skłonna zrzucić milczenie dziewczyny na przeżyty strach i wyczerpanie, gdyby nie... no właśnie, gdyby nie delikatny półuśmiech, jaki często pojawiał się na jej bladej twarzyczce. Donna Escobedo była nie tyle wyczerpana, co pogrążona we własnych myślach, a sądząc z jej miny, były to myśli bardziej niż przyjemne. Gdy Victoria dostrzegła, jak przez moment dziewczyna przesuwa z namysłem palcem po swoich wargach, zadrżała. Nagle bowiem zrozumiała, gdzie już widziała takie rozmarzone spojrzenie.
Jej podejrzenia co do marzeń dziewczyny zmieniły się w pewność, gdy na placu zafurkotały koła powozu i do gospody wtargnęły dwie dziewczyny, córki don Hernando Escobedo i kuzynki donny Dolores, a sala wypełniła się okrzykami radości. Sam don Hernando, po uprzejmym przywitaniu się z Victorią i wyrażeniu podziękowania za opiekę nad bratanicą wdał się w dyskusję z przybyłymi, zaś dziewczyny utworzyły małą, pełną okrzyków i chichotów grupkę, wymieniając wrażenia z podróży.
Oczywiście, szczęśliwe ocalenie donny Dolores było pierwszym tematem, który jednak niemal natychmiast zmienił się w dyskusję o jej wybawicielu. Dopiero teraz donna Escobedo dowiedziała się, kto tak naprawdę uratował ją z katastrofy i zrozumiała, jakie spotkało ją szczęście i zaszczyt, gdy ujrzała pełne zazdrości miny kuzynek. Zaczęła więc opowiadać, bardzo szczegółowo, o każdej chwili, jaką spędziła z Zorro, a każda jej wypowiedź była kwitowana westchnieniami zachwytu i żalu. Gdy zaczęła się rozwodzić nad tym, jak wprowadził ją do gospody i jak pożegnał się z nią ukłonem, Victoria nie wytrzymała.
– Powiedział adios senoritas – zauważyła sucho, stawiając na stole kubki z sokiem.
Donna Escobedo spojrzała na nią, zdumiona, że oberżystka odzywa się do niej takim tonem, a jednocześnie urażona, że przerwano jej tak emocjonująca opowieść, zachowała jednak pełne wyniosłości milczenie. Jej kuzynki nie były tak delikatne. Zanim Victoria doszła do zasłony w wejściu do kuchni, usłyszała za sobą.
– Nie martw się! Ona jest zazdrosna! A przecież sama dała mu kosza!
– Jak to?
Victoria zacisnęła zęby i znikła w kuchni, ale nie mogła się oprzeć nasłuchiwaniu rozmowy w głównej sali. Na jej nieszczęście dziewczyny siedziały dostatecznie blisko, by mogła usłyszeć każde słowo. Słuchała więc, jak kuzynki informowały donnę Dolores, nader obrazowo i obszernie, o tym, co było kiedyś pomiędzy właścicielką gospody a tajemniczym, wyjętym spod prawa jeźdźcem w masce, oraz o związku Victorii Escalante z don Diego de la Vegą. Najwyraźniej też uznały, że wyglądało na to, iż Zorro doszedł do wniosku, że czas zakończyć samotność i znaleźć pocieszenie u innej. Każde zdanie powodowało, że Victoria czuła się gorzej i gorzej, szczególnie, że córki don Escobedo już od dawna czuły do niej urazę za przyjęcie oświadczyn don Diego i teraz, korzystając z okazji, nie omieszkały odpowiednio przedstawić jej roli. Wreszcie usłyszała wypowiedziane zdumionym głosem słowa donny Dolores.
– Ależ ona jest o wiele starsza ode mnie! I taka brzydka i ciemna...
Tego nie mogła już dłużej wytrzymać. Duma nie pozwalała jej ośmieszyć się wtargnięciem do sali i urządzeniem awantury dziewczętom, zwłaszcza, że właśnie don Hernando skończył rozmawiać z pozostałymi podróżnymi i nakazał córkom i bratanicy wsiadać do powozu. Wyszła więc z kuchni i pożegnała się z gośćmi, na tyle uprzejmie, na ile pozwalała jej odczuwana złość na panienki, ale też będąc boleśnie świadomą, że jej chłód będzie szeroko komentowany przez rozchichotane dziewczęta. A potem zleciła Marisie nadzór nad kolacją dla pozostałych w gospodzie gości, osiodłała swojego wierzchowca i pognała do hacjendy de la Vegów.

Gdy wpadła do gabinetu, Diego pochylał się właśnie nad mapą Los Angeles i jego okolic z ołowianym rysikiem w dłoni.
– Wygląda na to, że mimo nawałnic system kanałów na południe od miasta jest wystarczający – oświadczył, gdy trzasnęła drzwiami.
– Czy możesz mi wyjaśnić, co to miało znaczyć? – spytała z furią.
– Victoria? – Diego spojrzał na nią ze zdumieniem. – Byłem pewien, że to ojciec wrócił z objazdu. A chodziło mi o ten system irygacyjny, jaki wykopaliśmy dwa lata temu. Pamiętasz, to co mój ojciec zatwierdził plany. Do tej pory nie było aż takich deszczy, by można było go w pełni wykorzystać.
– Nie o to cię pytałam!
– A o co? – zdziwił się Diego.
– Skąd wziąłeś tę Dolores!
– Jaką Dolores? O kim ty mówisz? – zdumienie Diego było tak duże, że w innej sytuacji Victoria zapewne głośno by się roześmiała. Ale teraz nie było jej do śmiechu. Właśnie spędziła prawie dwie godziny wysłuchując zachwytów nad Zorro i kąśliwych komentarzy o swojej osobie, a Diego nie okazał się jej w najmniejszym stopniu pomocny. Zatem przelała na niego całe swoje zmęczenie i poirytowanie.
– O tę małą Escobedo, którą tak romantycznie przywiozłeś do mnie, do mojej gospody i z którą się tak czule żegnałeś przy wszystkich – zaczęła rozwścieczona, a potem krzyczała dalej. – Czy ja już się ci znudziłam? Tak? – Ruszyła do Diego i podkreślała każde pytanie puknięciem palca. – Zorro szuka innej senority? Młodszej? Lepiej urodzonej? Z ładniejszą buzią? A może bardziej ułożonej? Której można przynosić kwiaty? Albo śpiewać pod oknami? Nie mogłeś być wobec niej choć odrobinę mniej uprzejmy? Choć trochę okazać, że ci na mnie jeszcze zależy? Jak mogłeś? Wiesz, co one teraz opowiadają?
W trakcie jej tyrady Diego cofał stopniowo od biurka. Wreszcie złapał ją za ramiona i przycisnął do ściany.
– Nie ma innej senority – powiedział spokojnie. – Nikogo nigdy nie było prócz ciebie.
– Puść mnie! – prychnęła.
Odsunął się posłusznie. Strzepnęła jego dłoń z ramienia.
– Nie wierzę ci – oświadczyła. – Nie wierzę. Mówisz tak tylko, by mnie uspokoić.
– Vi... – wyciągnął rękę, chcąc ją znów przytrzymać, czy może przytulić.
– Zostaw mnie!
Odwróciła się i wypadła z gabinetu, mijając zaskoczonego don Alejandro. Rozpłakała się dopiero wtedy, gdy zabudowania hacjendy znikły za drzewami.
Don Alejandro zajrzał ostrożnie do pokoju. Diego stał przy oknie, zapewne obserwując odjazd Victorii i w zamyśleniu pocierał dłonią kark. Rozsypane na biurku rysiki i mapy świadczyły, w czym mu tak gwałtownie przerwano.
– Diego?
– Tak, ojcze? – odwrócił się od okna.
– Możesz mi powiedzieć, co się stało? Oczywiście, jeśli możesz – lekkim słowom don Alejandro przeczył ton, jakim były wypowiedziane.
– Uraziłem Victorię – w głosie Diego można było wyczuć bezmierne zdumienie. – Uratowałem dziś z potoku dziewczynę, bratanicę Hernando Escobedo. Woda porwała dyliżans, którym jechała. Wyciągnąłem ją, przywiozłem do miasta… – Wciąż kręcił głową na poły z namysłem, na poły ze zdumieniem. – Naprawdę nie rozumiem…
– Powiedz mi tylko jedną rzecz – don Alejandro oparł się o ścianę koło okna. – Wyciągnąłeś ją ty, czy Zorro?
– Zorro – Diego na moment oderwał wzrok od drzew zasłaniających drogę do Los Angeles. – Tornado potrzebował ruchu, więc uznałem, że będzie lepiej, jak to Zorro pojedzie rozejrzeć się po okolicy.
Don Alejandro przez chwilę miał ochotę się roześmiać z bezradnego zdumienia syna. Diego najwyraźniej zapomniał już, jak boleśnie przeżywał każde swoje niepowodzenie, gdy Victoria dawała mu do zrozumienia, że Zorro jest znacznie bardziej od niego atrakcyjny. A może po prostu uważał, że to, co było pomiędzy nim a senoritą Escalante było jedyne i wyjątkowe? Czasem jego syn był rozbrajająco naiwny, gdy chodziło o relacje pomiędzy mężczyznami i kobietami. Ale nie mógł mu tego powiedzieć, jeszcze nie teraz. Toteż ograniczył się do krótkiej porady.
– Wiesz, synu? – powiedział. – Gdy twoja matka wpadała w złość, nieważne z jakiego powodu, miałem tylko jedno wyjście.
– Jakie?
– Przeprosić ją…
– Ale…
– Nie ma ale. Żadnych ale. Pojedziesz do Los Angeles i przeprosisz Victorię. Za to co zrobiłeś i co, być może, nie zrobiłeś. Tego ona od ciebie oczekuje.

Wieczór nadszedł szybko, ale i tak było to późno dla znękanej senority Victorii. Wreszcie stali bywalcy opuścili gospodę, goście położyli się spać, a ona mogła udać się do swojego pokoju. Rozczesywała właśnie włosy, gdy usłyszała lekki szelest. Coś skrobało w okiennice. Obróciła się do okna. Wiedziała doskonale kto to i, przekornie, nie miała ochoty otwierać. Ktoś za oknem zaskrobał jeszcze raz, a po chwili, ku swemu zdumieniu, Victoria zobaczyła ostrze niewielkiego sztyletu, które gość wsunął w szczelinę i podważył rygiel okiennicy. Skrzywiła się i wstała.
– Witaj, Zorro – oświadczyła zimno, gdy okno się otworzyło. – Przyszedłeś się tłumaczyć?
– Nie – odparł Diego. – Przyszedłem cię przeprosić. Mam nadzieję, że nie będziesz teraz krzyczeć? – zapytał.
– Nie, nie będę.
Dopiero teraz, gdy wskoczył przez okno, zdała sobie sprawę, że przyszedł w stroju Diego, nie w masce. Uśmiechał się jednak do niej w ten jedyny w swoim rodzaju sposób, w jaki uśmiechał się Zorro.
– Przyszedłem cię przeprosić. Nie wiem, co zrobiłem – powiedział. – Nie wiem, czego nie zrobiłem, ani też co takiego powiedziałem. Ale chcę, byś wiedziała, że nie chciałem cię skrzywdzić. Nie wiem też, co one, i jakie one opowiadały, ale daję ci moje słowo, i słowo Zorro, że nie ma nikogo innego niż ty. Jesteś tylko ty.
Victoria potrząsnęła głową. Cała jej złość na Diego jakoś rozmyła się w ciągu dnia. I, musiała to przyznać sama sobie, niepotrzebnie się na niego rozzłościła. Sprowokowało ją tylko to paplanie dziewczyn i rozmarzone oczy tamtej panienki. A to, że Diego wdrapał się do jej pokoju tak, jak zwykle robił to Zorro, miło ogrzało jej serce. Przez chwilę jeszcze się wahała, ale gdy Diego dotknął jej ramienia, uśmiechnęła się nagle i pocałowała go.

Wspomnienie wieczornej wizyty Diego poprawiało nastrój Viktorii następnego ranka, aż do południa. Było jej trudno złościć się na marudnych gości czy obrażonego alcalde, gdy wciąż miała w pamięci niepewną minę Diego, gdy starał się ją przeprosić „za wszystko co zrobił i czego nie zrobił”, jak to ujął.
Jednak w południe przyjechał don Escobedo z córkami i bratanicą. On zjawił się w Los Angeles, by złożyć wizytę alcalde i dowiedzieć się, co Luis Ramone ma zamiar uczynić z pechowym woźnicą dyliżansu, a one chciały dowiedzieć się, czy odnaleziono może kufry donny Dolores i rozejrzeć za krawcową. Kilka kobiet w pueblo parało się dorywczo tym fachem, a choć zazwyczaj szyte przez nie stroje były bardziej praktyczne niż efektowne, zapewne mogły one poradzić sobie z bardziej wyszukaną garderobą. Niestety, całe życie towarzyskie Los Angeles koncentrowało się wokół gospody senority Victorii Escalante, i choć chwilami bardzo tego żałowała, nie mogła zamknąć drzwi przed niektórymi gośćmi.
Tak było i tym razem. Dziewczęta przybyłe z don Escobedo, po wizycie u krawcowych, zasiadły w gospodzie przy kubkach cydru, by omówić poczynione ustalenia. Wkrótce ich rozmowa, z początkowego tematu fasonów, kolorów i krojów sukien noszonych przez damy w Monterey, Kadyksie czy Madrycie, przeszła na fascynujący panienki temat jeźdźca w czarnej masce, Zorro, a zaraz po tym na temat Victorii Escalante i ich wzajemnych powiązań. Temat ten był zawiły, wymagający starannego rozważenia i wzajemnej dyskusji. Niestety, donna Dolores, najwidoczniej pod wpływem senory Chiary, nie miała najlepszego mniemania o mieszkańcach Los Angeles, szczególnie tych, którzy byli mieszanej krwi. Nie uważała też za stosowne nadmiernie ściszać głosu, toteż senorita Victoria, pracując w kuchni, mogła dokładnie usłyszeć, co sądzi o niej młoda donna Escobedo. I niestety, nie były to zbyt pochlebne opinie.
Victoria dowiedziała się więc wiele o swych nazbyt wystających kościach policzkowych i tym, że czynią jej twarz zbyt płaską i szeroką, jak na twarz urodziwej dziewczyny. Dowiedziała się także o niezbyt zdrowym, a z pewnością nieeleganckim kolorze swojej skóry, nieprzyjemnie kontrastującym z białymi bluzkami, jakie tak chętnie nosiła i sugerującym, że jest ona osobą nisko urodzoną i pracująca fizycznie. O nadmiarze fizycznej pracy miały też świadczyć dłonie Victorii, zbyt szerokie i masywne, jak na dłonie kobiety, nie mówiąc już o dziewczynie. W rozmowie dziewcząt dominowało także przekonanie, że Victoria nie tylko jest już osobą u progu starości, lecz dodatkowo się postarza, nie chroniąc się przed słonecznym światłem, a dowodem tego są liczne już zmarszczki na jej twarzy. Także jej zachowanie i charakter, zdaniem donny Dolores pozostawiały wiele do życzenia, choć, jak się wyraziła, można było spodziewać się takich manier po kimś będącym wpół Indianką i prostą oberżystką. Ogólnie została zatem uznana za kogoś nieatrakcyjnego, kto z niewiadomych powodów przyciągnął do swojej osoby uwagę dwu najatrakcyjniejszych kawalerów w Los Angeles – Zorro i don Diego de la Vegi, choć tego ostatniego tłumaczyło poniekąd ekscentryczne usposobienie i upodobanie do dziwactw.
Najgorszym w tej rozmowie był fakt, iż donna Escobedo okazała się całkowicie odporna na milczącą perswazję Victorii, a także na jej bardziej i mniej kąśliwe uwagi. Przyjmowała je jako dowód braku wychowania i niskiego urodzenia senority Escalante. Pozostałe panny Escobedo, zwykle mniej lub bardziej życzliwe dla Victorii, pozostawały pod całkowitym wpływem donny Dolores i idąc za jej przykładem nagle zaczęły niepomiernie zadzierać nosa. Pokusa wyproszenia całego tego rozćwierkanego towarzystwa za drzwi gospody powoli stawała się nie do odparcia, ale sytuację uratowało pojawienie się don Diego. Wkroczył do gospody, z roztargnieniem wymienił kilka pozdrowień ze znajomymi hacjenderos, i bezceremonialnie zabrał ze sobą Victorię, zapraszając ją na wspólną przejażdżkę. Po kilku milach galopu i dłuższej rozmowie, a zwłaszcza celnych i dowcipnych komentarzach Diego, mogła już śmiać się na wspomnienie wpół zdumionych, wpół oburzonych min dziewcząt, gdy zwróciła im raz i drugi uwagę, czy też gdy wtrąciła się do ich komentowania koloru jej skóry, a jeszcze bardziej bawiło Victorię wspomnienie zgorszonego syknięcia donny Dolores, gdy ona całowała się z Diego na powitanie. Ale gdzieś w jej pamięci pozostawały te kąśliwe uwagi panien i raz, i drugi, z niesmakiem przyjrzała się swoim dłoniom, zmęczonym i poznaczonym śladami po kroplach oleju czy przyprawach.
Niestety, panny Escobedo zaczęły pojawiać się codziennie, a spotkania z nimi były coraz bardziej i bardziej drażniące. Powódź zniosła kilka ogrodzeń w okolicy, parę stad bydła się rozproszyło, a niedaleko ruin starej kopalni osunęło się zbocze. Wszystko to sprawiało, że większość hacjenderos i ich rodzin spędzała czas w swoich domach, a raczej na terenie posiadłości, starając się doprowadzić do porządku swoje włości, co za tym zaś idzie, życie towarzyskie Los Angeles prawie całkowicie zamarło. Don Escobedo także miał sporo pracy, więc odsyłał do miasta kłopotliwe zawalidrogi, jakimi stały się panienki. A te nudziły się w hacjendzie i nudziły się w gospodzie. Wyglądało na to, że obmawianie Victorii stało się ich ulubioną rozrywką, a do takiej okrutnej, podszytej lekceważeniem zabawy Victoria nie była przyzwyczajona. Choć Diego robił co mógł i pojawiał się w gospodzie także codziennie, nawet zaniedbując swoje obowiązki w hacjendzie, by dać Victorii chwilę wytchnienia, niewiele to pomagało.
Raz tylko wyjątkowo dobrze odpoczęła na takim wypadzie. Diego zabrał ją wysoko w góry za pueblo, gdzie swego czasu znalazł niewielkie jeziorko. Słońce mocno już przygrzewało, więc Victoria, po chwili namysłu, zażądała od Diego, by się na trochę oddalił, a sama z przyjemnością zanurzyła się w wodzie. Cisza nad jeziorem, głosy ptaków, chłód wody i spokój pozwoliły jej wtedy wypocząć. Zerkając ku brzegowi Victoria była niemal pewna, że wypatrzy tam Diego ukrytego za krzewami, ale młody de la Vega chyba potraktował jej polecenie bardzo sumiennie, bo pojawił się dopiero gdy go zawołała, starannie unikając zerkania na te miejsca, gdzie woda skapująca jej z włosów przemoczyła materiał bluzki.
Wreszcie wezbrana woda w jarach opadła, a drogi stały się znów przejezdne. Jedni podróżni odjechali z Los Angeles, a drudzy przybyli. Głównie handlarze, bo ulewy opóźniły o kilka dni zwyczajowy targ. O tyle wyszło to na dobre, że oczekując na przejazd w Monterey handlarze zebrali się w większą grupę i byli wśród nich tacy, którzy zwykle omijali malutkie pueblo. Tak więc rynek został bardziej niż zwykle wypełniony straganami, sprzedającymi i kupującymi.
Victoria szybko uzupełniła zapasy przypraw kuchennych, zamówiła dostawę wina i cydru i dokupiła kilka pięknych, polewanych garnków do gospody. Teraz mogła zająć się innymi, mniej praktycznymi zakupami.
Stoiska z materiałami były wprost oblężone. Victoria już z daleka słyszała podniesiony głos senory Chiary, z oburzeniem perorującej na temat skandalicznie wysokich cen i kiepskiej jakości oferowanego towaru.
– To wprost oburzające! – wykrzykiwała. – Czy w tym dzikim kraju nie ma nikogo, kto by przywoził bardziej eleganckie materiały?
– Senora, to doskonały aksamit, wprost z wytwórni w San Francisco, gdzie nici na niego zostały przywiezione wprost z Makao.
– To, co nazywacie aksamitem, człowieku, to powycierana szmata, w którą nie wytarłabym nawet butów, a za którą żądacie skandalicznie wysokiej ceny! Coś takiego powinno być karane przez alcalde! Grzywną i aresztem!
– Senora! Proszę mi nie grozić! – handlarz zaczynał tracić cierpliwość.
Senorita Victoria skorzystała z tego, że senora Chiara przez moment zatchnęła się z oburzenia i zręcznie wsunęła się pomiędzy nią, a stragan.
– Buenos dias, senor – przywitała handlarza.
– Buenos dias, senorita Escalante – rozpromienił się. – Jak dobrze znów senoritę zobaczyć!
– Przywieźliście? – Victoria nie traciła czasu. Senora Chiara mogła w każdej chwili dojść do siebie i zaprotestować przeciw tak skandalicznemu, jej zdaniem, traktowaniu.
– Przywiozłem – handlarz uśmiechnął się szeroko i zaprosił Victorię za stół. Tam ostrożnie rozwinął jutowy zawój, do tej pory starannie ukrytą pod blatem. – Proszę, senorita.
W zawoju był jedwab. Biały jedwab, cieniutki i delikatny, wydawał się promieniować własnym blaskiem. Gdy dotknęła go i przesunęła nim po dłoniach, miała wrażenie, że przez ręce przelewa się jej chłodna, źródlana woda. Był idealny.
– O, to już się do czegoś nadaje – usłyszała nagle za uchem i senora Chiara sięgnęła przez stragan, by pomacać trzymany przez Victorię materiał. Odsunęła się szybko. Nie chciała pozwolić, by ta kobieta dotykała czegokolwiek z jej rzeczy. Handlarz wzniósł na moment oczy ku niebu, jakby prosząc je o litość.
– Co to ma znaczyć? – senora Chiara prawidłowo odczytała gest. – Nie mogę sprawdzić, czy ta tkanina do czegokolwiek się nadaje? I dlaczego nie została wyłożona wśród innych towarów?
– Ta tkanina – handlarz odezwał się spokojnie – została sprowadzona na specjalne życzenie senority Escalante. Została także już opłacona, senora.
– Płacę więcej!
– Niestety, senora, nie mogę. Mam umowę z senoritą Escalante. Jeśli sobie życzycie, sprowadzę wam podobną tkaninę, już za dwa tygodnie.
– Dwa tygodnie! – wykrzyknęła senora Chiara. – Wy chyba sobie żartujecie! Potrzebuję tkanin stosownych na suknie dla dobrze urodzonej panny już, teraz, a nie za dwa tygodnie!
– Niestety, nie mogę – upierał się handlarz. – Senorita Escalante, jeśli zechce pani… – zwrócił się do Victorii.
– Nie, ona nie zechce! – senora Chiara nachyliła się nad straganem. Handlarz w ostatniej chwili odsunął zwój jedwabiu sprzed jej rozczapierzonych palców.
– Senora – odezwała się Victoria. Do tej pory starała się zachować spokój, ale już dłużej nie mogła wytrzymać. – Senora, proszę zostawić moją własność w spokoju. Ten materiał kupiłam na suknię.
– Na suknię? Na suknię? – oburzyła się senora Chiara. – Od kiedy to karczemna ladacznica ubiera białą suknię!?
Victorii przez moment pociemniało w oczach. Już brała zamach, by uderzyć w twarz i posłać tę obrzydliwą kobietę na ziemię, gdy nagle jej ramiona objęło męskie ramię.
– Mężczyzna za takie słowa o mojej narzeczonej zapłaciłby krwią, senora – odezwał się Diego de la Vega lodowatym tonem. – Kobiety uderzyć nie mogę, ale to nie zmienia faktu, że mogę sprawić, że za to zapłacicie.
– Jak to!?
– Uważajcie. Alcalde wprowadził zakaz. Ktokolwiek sprowokuje zwadę, czy bitkę, zapłaci grzywnę i spędzi noc w areszcie. Więc jeśli nie chcecie zapoznać się z urokami pryczy w garnizonie, uważajcie na słowa. Każde, jakie mówicie.
– Wy… wy…
– Uważajcie.
Senora Chiara odetchnęła głęboko. Nagle wzruszyła ramionami i wyprostowała się.
– Porozmawiam z don Escobedo – pogroziła. – A wy… wy powinniście bardziej uważać, kogo bierzecie za żonę!
Odwróciła się i odeszła, tylko jej staroświecka mantyla kołysała się nad tłumem. Victoria z trudem odetchnęła. Diego ujął ją za rękę i delikatnie rozgiął jej palce, zaciśnięte w pięść tak, że paznokcie wbiły się w ciało.
– Proszę… Nie pozwól, by jej głupota cię dotknęła… – odezwał się cicho.
– Diego… Wiem, ale…
– Postaram się znaleźć sposób, by ją jakoś uciszyć – obiecał. – Ale, ale… – odezwał się nagle weselszym tonem, starając się zmienić temat. – Usłyszałem coś o materiale na suknię. Mogę go zobaczyć?
– Nie! – Victoria wyrwała się z jego objęć i gwałtownie zasłoniła jutę. – Nie wolno! To przynosi pecha!
– Pecha? Chcesz powiedzieć Vi, że zamówiłaś?
– Tak, zamówiłam – uśmiechnęła się, musiała się uśmiechnąć na widok oszołomienia i zachwytu malującego się na twarzy Diego.
– To wspaniale! Ale, ale… Czy mogę za to zapłacić?
– Nie, nie możesz – pokręciła głową. – To będzie moja suknia i ja za nią płacę.
– Victoria…
– Powiedziałam.
Diego westchnął.
– Widzicie, senor – zwrócił się do sprzedawcy – z jak piękną i stanowczą kobietą przyjdzie mi iść przez życie. Victorio, zróbmy tak: wybierz prócz sukni wszystko inne, co będzie jeszcze do niej pasować, a ja za to zapłacę.
– Diego?
– Wiesz – Diego uśmiechnął się na poły łobuzersko, na poły przepraszająco – chcę iść z tobą w pasującym ubraniu, a wypadałoby, by pan młody też za swoje płacił. Więc proszę, wybierz tkaniny, a rachunek ja zapłacę zaraz po południu. Będę krążył jeszcze trochę po placu. Względnie przyślijcie go do hacjendy de la Vegów, jeśli tak będzie dla was wygodniej.
Diego raz jeszcze delikatnie uścisnął ramię Victorii i oddalił się w stronę stołów zastawionych szkłem. Handlarz, ucieszony perspektywą zysku, zaczął otwierać przed Victorią kolejne pakunki. Do jedwabiu miała już wcześniej zamówiony batyst, także biały, ale teraz na ladzie znalazły się przed nią zwoje francuskich koronek klockowych i drugich, brabanckich, przypominających najkruchszą piankę, białą, srebrną i złocistą. Obok nich złożył zwoje jedwabnego aksamitu w kilkunastu odcieniach, płótna londyńskie i grubo tkane sznury na szamerowania, złote i srebrne, takie, jakimi ozdabiali swe stroje hacjenderos. Wybrała kilka rzeczy, tych podstawowych i tych, które chciała wykorzystać jako ozdoby. Na koniec, gdy już wybrane rzeczy były spakowane i Felipe, który zajrzał do nich z polecenia Diego, został odprawiony z zakupami do gospody, sprzedawca wyciągnął jeszcze jedną paczkę.
– Chowałem to na specjalną okazję – powiedział. – A że wkrótce będziecie panną młodą, jak zrozumiałem, wygląda mi na to, że powinno to pójść w wasze ręce.
Otworzył. W paczce było rebozo, szal z śnieżnobiałego jedwabiu i z tak cienkich nici, że wydawało się być niemal mgłą. Ta rzecz była warta fortunę, ale olśniewała.
– Senor… Ja…
– Pozwólcie, że don de la Vega za to zapłaci – odezwał się sprzedawca. – Do pana młodego musi należeć zakupienie welonu. Obiecuję, że nie policzę mu za wiele, by przyniosło wam szczęście.
Victoria Escalante z niedowierzaniem wzięła w dłonie delikatny materiał. To był szal godzien nie senority czy donny, ale księżniczki czy wręcz królowej, a ona miała go ubrać. Przesunęła go delikatnie w dłoniach. Nagły hałas wytrącił ją z zauroczenia. Ponad głowami kupujących, w niewielkiej odległości, kołysała się mantyla senory Chiary. Kobieta najwyraźniej wracała. Victoria raz jeszcze przesunęła szal w dłoniach, nagle dostrzegając, jak silnie biel nici odcina się od smagłej skóry jej dłoni. W myślach ożyły wspomnienia kwaśnych komentarzy donny Dolores.
– Nie – powiedziała szybko. – Nie mogę. To jest zbyt wspaniałe.
Oddała szal, podziękowała i uciekła od stoiska. Nie mogła znieść myśli, że sprzedawca pewnie za chwilę zaprezentuje to śnieżne cudo senorze Chiarze czy młodym panienkom Escobedo.
Nie miała ochoty już wracać do gospody i ryzykować, że natknie się tam na senorę Chiarę czy rozchichotane panienki Escobedo. Wspomnienie słów kobiety, tego powątpiewania, czy przysługuje jej prawo do białej sukni, nadal bolało. Troska Diego tylko trochę je zagłuszyła, ale teraz widok tego cudnego rebozo i to, że się nagle zlękła i zrezygnowała z zakupu, przywołało to w całej okazałości, podobnie jak wszystkie zasłyszane wcześniej słowa o jej niedostatkach urody. Krążyła bez celu pomiędzy straganami, aż jej uwagę przyciągnął stół zastawiony masą mniejszych i większych pudełeczek, naczyniek i koszyczkowych skrzyneczek.
– Piękna pani! Piękna pani! – zagaił sprzedawca. – Kup pani coś u mnie!
– A co sprzedajecie? – zapytała, niemal machinalnie.
– Leki różne, leki niezwykłe! Te dla kobiet, i te dla mężczyzn! Mogą śmierć odpędzić, chorobę odgonić, urodę przywrócić! Dodać pewności siebie! Mogą ze starca uczynić młodzieńca, a siwym włosom nadać znowu blask! Twarz wygładzą, zmarszczek ujmą, liczko rozjaśnią!
– Rozjaśnią? – ściągnęła brwi Victoria, nagle zainteresowana.
– Tak, rozjaśnią. Proszę, spróbujcie tej pomady. Nada każdej skórze, choćby nie wiem jak opalonej, białość alabastru i kości słoniowej. Najpiękniejsze donny na dworze królewskim jej używają, by ich twarze przypominały swą delikatnością różane płatki.
Wspomnienie drwiących słów donny Dolores ożyło w pamięci Victorii, podobnie jak obraz twarzyczki samej donny – delikatnej cery, idealnego owalu twarzy, wielkich, szarych oczu za firankami gęstych rzęs. Dolores była niczym krucha rzeźba z porcelany czy kości słoniowej. Czyżby zawdzięczała to właśnie podobnym pomadom?
– Biorę pudełko – rzuciła szybko.
– Dopłaćcie trochę, a dam wam większe, takie co na długo wystarczy – zaproponował handlarz. – Nieprędko będę tędy przejeżdżał, nie w najbliższych miesiącach, a to trzeba stosować stale…
Dopłaciła i z nabożnym szacunkiem wzięła w dłonie spory słój z rudej, mocno wypalonej gliny, ozdobiony ornamentem z plecionki. Odchodząc od stoiska, zauważyła alcalde, przyglądającego się z namysłem także temu stołowi i usłyszała jeszcze, jak sprzedawca zaczyna swoją litanię.
– Senor, o senor! Niezwykłe są tu rzeczy! Leki różne, leki niezwykłe! Te dla kobiet, i te dla mężczyzn! Mogą śmierć odpędzić, chorobę odgonić, urodę przywrócić! Dodać pewności siebie! Umysł jasnym uczynić! Powodzenie przynieść w planach!
Skręciła pomiędzy stragany i gwar rozmów zatarł dalsze nawoływania handlarza. Nim jednak ruszyła w stronę gospody, zawróciła do stoiska z tkaninami. Było już znacznie uszczuplone, handlarz właśnie nadzorował ładowanie na niewielki wózek kolejnych paczek z materiałami. Ucieszył się jednak na jej widok.
– Senorita Escalante! – zawołał.
– Senor?
– Tak sądziłem, że do mnie wrócicie – oświadczył czymś ucieszony. – Ale muszę wam coś powiedzieć.
– Tak? – Victorii ścisnęło się serce na myśl, że piękne rebozo zostało już sprzedane.
– Właśnie chciałem odesłać rebozo do don Diego.
– Nie! – zaprotestowała Victoria, ucieszona, że szal nie znalazł jeszcze nabywcy. – Ja za nie zapłacę.
– Ależ senorita…
– Powiedziałam! Mam umowę z don Diego, które z nas płaci za co i nie zamierzam jej zmieniać. Jednak – złagodziła ton – jestem wam wdzięczna, że nie sprzedaliście tego rebozo komu innemu.
– To piękny szal, senorita, piękna robota. Wolałem oddać go komuś, kto doceni jego urodę – mina handlarza jasno wskazywała, kogo miał na myśli.
Wieczorem, w swoim pokoju, Victoria długo przypatrywała się wpierw rozłożonym na łóżku tkaninom, a potem odbiciu swojej twarzy w lustrze i temu, jak od jej włosów pięknie odcina się biel plecionki szala. Westchnęła, śledząc palcem delikatne rysy w kącikach oczu. Potem otworzyła słój i dość nieufnie powąchała jego zawartość. Zapach był… dziwny, ale nie nieprzyjemny, raczej znajomy. Kojarzył się jej z wełnianymi chustami. Ale to nie przeszkadzało, a sama pomada była delikatna w dotyku i lśniąco biała. Posmarowała więc nią twarz i szyję, ostrożnie i delikatnie, by nie nałożyć za wiele. Rankiem czuła się, jakby przed pójściem spać ochlapała się ciastem i zapomniała zmyć je z policzków. Skóra zakrzepła w ściągniętą maskę. Jednak gdy się umyła, dostrzegła, że zmarszczki przy oczach nieznacznie zmalały. I była pewna, że jej skóra nabrała delikatności i rozjaśniła się w kolorze.

Mijające dni wypełniała mieszkańcom Los Angeles codzienna krzątanina. Ślady powodzi zostały usunięte, stada zapędzone na pastwiska porosłe świeżą trawą, a sady i ogrody wypełniały się warzywami. Prace gospodarskie wróciły więc do swego zwykłego rytmu, co oznaczało, że w gospodzie senority Victorii Escalante wino lało się z dzbanów, a gwar rozmów nie cichł do późnej nocy.
Ku zadowoleniu samej senority, panny Escobedo prawie nie zaglądały do gospody. Widywała je, a jakże, gdy składały wizytę krawcowym, ale zwykle wpadały do pueblo i natychmiast znów wyjeżdżały. Victoria domyślała się, że póki nie zakończą przymiarek i dopasowywania stroju, nie pojawią się w gospodzie, ale nie martwiło jej to. Podobnie jak nie przejmowała się tym, że żadna ze szwaczek nie miała obecnie czasu na coś innego niż suknie donny Dolores i jej kuzynek. Jej suknia miała być jedyna w swoim rodzaju, dopracowana w każdym szczególe, mogła więc czekać i obmyślać ją bez pośpiechu.
Sprawą, jaka zaprzątała rozmówców w gospodzie, prócz oczekiwań na letnie upały i jesienne burze, była zmiana, jaka zaszła w ostatnich tygodniach w alcalde. Luis Ramone, zwykle na zmianę kąśliwy, wyniosły czy obrażony, stał się nieoczekiwanie otwarty i przyjazny. Chyba każdy mieszkaniec pueblo przeżywał szok, gdy słyszał z jego strony beztroskie powitanie, a z tego szoku rodziło się pytanie, co też takiego znów alcalde wymyślił. Jak do tej pory dobry i przyjazny nastrój Ramone oznaczał jedynie, że właśnie wciela on w życie swój kolejny genialny plan, który kończył się dla niego wielkim „Z” wyciętym na ubraniu, a dla mieszkańców Los Angeles, po przejściowych niedogodnościach, był pożywką do długich dyskusji nad kubkami wina i cydru. Choć więc na razie alcalde niczego nie ogłaszał, zastanawiano się już, co też tym razem to będzie.
Jednak alcalde pozostawał alcalde, niezmiennym niczym pory roku i chociaż dotychczas nic nie mówił o nowych podatkach, czy pomiarach gruntu, to sprowadził do Los Angeles oddziałek żołnierzy. Być może zrobił tak, by poprawić swoje samopoczucie po tym, jak don Hernando wytknął mu w ostrych słowach brak patroli, które mogły ostrzec podróżnych przed zalanymi drogami. A może planował coś znacznie szerzej zakrojonego, do czego będzie mu potrzebna znacznie większa obsada garnizonu. Jak by nie było, obecnie więcej stołów w gospodzie zajmowali żołnierze. Pili najtańsze wino, zamawiali posiłki i plotkowali, niczym gromada starych bab. Victoria, jak i jej pomocnice, miała pełne ręce roboty.
Któregoś wieczoru, gdy nalewała wino, jeden z żołnierzy sięgnął ku niej. Już miała się odwrócić z ostrym słowem, bowiem przez ostatnie dni, z niewiadomych powodów była coraz bardziej rozdrażniona, gdy siedzący obok kapral Rojas ściągnął rękę kolegi na stół.
– Nie radzę – zauważył spokojnie.
– Czemu?
– Bo nikt nie zaczepia senority Victorii, Juan. Nikt przy zdrowych zmysłach.
– A to dlaczego? – Juan najwidoczniej miał ochotę popytać, czy się poupierać.
– Dlatego – prychnął inny z siedzących przy stole żołnierzy, jeden z starej gwardii, jak się w żartach teraz określali.
– Rozejrzyj się dookoła, Checa – Rojas oparł się wygodnie o ścianę i pociągnął spory łyk wina. – Los Angeles to najmilsze miejsce pod słońcem na służbę. Mamy tu wygodną kwaterę, wina są i dobre, i tanie, tak samo jedzenie, a gdy nie masz już żołdu, zawsze dostaniesz coś niecoś na kreskę. Oczywiście, jeśli spłacasz swoje długi, będzie ci łatwiej. A jakby to cię nie przekonywało, to wiedz, że tutejsze senoritas potrafią spojrzeć przyjaznym okiem na samotnego żołnierza.
– Więc czemu nie mogę porozmawiać trochę z tą jedną senoritą?
– Dlatego, Checa, że ten raj ma swoją cenę. Jeśli nie zgodzisz się jej zapłacić, zamieni się on dla ciebie w piekło. Chcesz ją znać?
– No, mów – Juan Checa także rozsiadł się wygodnie.
– Proszę bardzo, oto ta cena: Nie wchodź w drogę Zorro.
– Nie wchodź w drogę? A co to ma znaczyć? – zdziwił się Checa. – I czy przypadkiem na ścianach nie wiszą ogłoszenia z nagrodą za głowę tego… Zorro?
– A wiszą, wiszą – wzruszył ramionami Rojas. – A co to oznacza? Ano, choćby to, że nie zaczepia się senority, do której on uderzał w konkury.
– O!
– Tak, tak. To była jego pani, i nikt nie mógł złego słowa o niej powiedzieć. I nadal nie może, jeśli to cię interesuje. Ani nie powinien jej zaczepiać, bo będzie miał na głowie nie tylko Zorro, ale i jej obecnego narzeczonego, don Diego.
– Widziałem go – prychnął Checa. – Nie zrobił na mnie wrażenia, że jest bardzo groźny…
– Wiesz Juan? Don Diego może i nie wygląda groźnie, ale potrafił odbić Zorro senoritę. A to o czymś świadczy.
– Don Diego całkiem dobrze radzi sobie ze szpadą – wtrącił się przechodzący właśnie obok stołu sierżant Mendoza. Nachylił się do żołnierzy i dodał poufnym tonem. – Uczy się, i to szybko. Ostatnio wytrzymał ze mną całe dwie minuty.
Juan Checa zakrztusił się winem. Kaszlał dłuższą chwilę, nim się opanował i odetchnął.
– To rzeczywiście sporo umie – stwierdził zdławionym głosem. – No dobrze, czyli mam nie umizgiwać się do senority Escalante, bo jest czy też była narzeczoną Zorro.
– I dlatego też, że to ona tu gotuje, więc lepiej bądź dla niej uprzejmy, lub wrócisz do kuchni w garnizonie – zauważył Mendoza. Pozostali przytaknęli.
– No to i dlatego – zgodził się Checa. – A są jeszcze jakieś inne sytuacje, gdy nie należy wchodzić w drogę Zorro, co? Czy tylko kiedy on zajmuje się senoritami?
– Ech, Juan, jakby ci to powiedzieć… – westchnął Rojas. – No dobra, nachyl się tutaj i słuchaj. Nie wchodzić w drogę Zorro oznacza, że jak złożysz się z nim na szpady, to odpuszczasz po chwili, jak strzelasz, to dziurawisz powietrze, a jak gonisz… to nie popędzaj za bardzo konia. Jednym zdaniem: nie próbujesz go złapać.
– A to niby dlaczego? Nikt nie próbował zgarnąć tej nagrody?
– Po pierwsze – Rojas z determinacją wypił łyk wina – to nagrodę, jeśli będzie, zgarnie alcalde. Komu by się nie udało, to możesz być pewien, że pieniądze wylądują w skrzyni alcalde.
– Zaraz, zaraz… A jak była nagroda za tamtą bandę dezerterów, to czy nie dostaliście pieniędzy?
– Oczywiście, że dostaliśmy, tylko widzisz… Alcalde wiózł sakwę z nimi tak, jakby jej nie było. Wszystko cicho i sza, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, a przy siodle alcalde jedna sakwa więcej, i to ciężka. I jak tu wróciliśmy, też się słowem nie zająknął, choć wygłosił wielce porywającą mowę o obronie Los Angeles. Potem alcalde znika do garnizonu i nagle znów zjawia się na placu i znów wygłasza mowę. Tym razem do tego sypie groszem. Ale ja widziałem, jaką on miał krzywą przy tym minę… I nie jestem pewien, ale chyba mi Zorro mignął na dachu garnizonu. Było ciemno, więc nie podnosiłem alarmu, poza tym… to Zorro nas wszystkich zgonił wtedy do roboty i to on tak naprawdę rozwalił tę bandę. Wszyscy potem czekali, czy przyjdzie poświętować, ale się nie zjawił. Może nie chciał nam psuć zabawy, bo by nas alcalde do łapania pogonił, a chyba nikt tego nie chciał. A może i Zorro się zjawił, tylko co innego załatwiał, bo tak sobie myślę, że to on przekonał alcalde, by nam oddał te pieniądze.
Checa przez dłuższą chwilę patrzył z namysłem na Rojasa.
– Twierdzisz, że to Zorro tak naprawdę pozbył się dezerterów? A ja słyszałem, że on okrada ludzi i przeszkadza przy zbieraniu podatków…
– Wiesz? – syknął cicho Rojas. – Jak masz za podatki zabrać ubogiej rodzinie jedyną krowę, to naprawdę nie masz ochoty bić się z kimś, kto ci w tej robocie przeszkadza. Raczej odpuścisz, pogonisz chwilę, gdy będzie zmykał, bo Zorro zawsze potem zmyka, a na koniec posłuchasz sobie cierpliwie, jak się alcalde wydziera. Ale krowa zostanie przy rodzinie i ty będziesz miał spokojniejsze sny.
– Do licha, Rojas, wiem, że to paskudne! Moja rodzina też była farmerami i też mieliśmy jedną krowę, wiesz o tym. Ale prawo jest prawo, jak jest podatek, to muszą go zapłacić…
– Tak, tyle, że muszą płacić i ty musisz tę krowę zabierać, tylko dlatego, że alcalde sobie uwidział ten podatek. Obudź się, Checa! Alcalde traktuje tę mieścinę jak dojną krowę, skoro już o krowach mówimy, i każdy pomysł jest dla niego dobry, by coś z ludzi wyciągnąć. Póki Zorro się nie pojawił, paskudnie tu bywało. Teraz też słyszę, jak się ludzie zastanawiają, czemu was tu ściągnął i co nowego wymyśli. Nie wpadają w panikę tylko dlatego, że Zorro pewnie się w to zaangażuje.
– Więc twierdzisz, ze ten Zorro tak naprawdę nie robi nic złego? Nie mogę w to uwierzyć.
– Im szybciej w to uwierzysz, tym lepiej dla ciebie – stwierdził Rojas.
– A jak nie posłucham twoich rad i spróbuję schwytać Zorro?
– To my sobie siądziemy i popatrzymy… Możesz spróbować, ale wierz mi, że dobrą zabawę będziemy mieli. Zorro może i nie zabija, ale jak mu kto wejdzie w drogę, to szybko ma ochotę umrzeć. Albo przynajmniej zapaść się pod ziemię, by go inni nie oglądali. Już Zorro o to zadba.
Checa jakby stracił zapał do rozmowy. Dopił swoje wino i wyszedł na werandę przed gospodą. Plac Los Angeles był pełen podążających za swoimi sprawami ludzi, przy fontannie kilka dziewcząt nabierało wody do dzbanów, zapewne na wczesną kolację. Kilka innych dziewcząt, elegancko ubranych i w towarzystwie równie eleganckich młodzieńców, przeszło przez rynek kierując się do gospody. Jedna z nich potknęła się na stopniach. Nim którykolwiek z elegantów zareagował, Checa postąpił krok do przodu i podtrzymał panienkę. Ta oparła się na nim, podziękowała z łagodnym uśmiechem i weszła z towarzyszami do gospody, a kapral Checa został na zewnątrz, nieoczekiwanie oszołomiony.
– A mówili, że w Los Angeles są piękne senority – szepnął do siebie.