, [M] Jeszcze dzień do rewolucji (fandom: Les Misérables) ďťż

[M] Jeszcze dzień do rewolucji (fandom: Les Misérables)

Kto tam jest w środku?
Ten tekst jest tak zły, że powinien po pojedynku (niesłusznie wygranym) odejść w zapomnienie. Ale mimo wszystko go wkleję - może jakimś cudem możliwość skomentowania go stanie się dla pewnych opornych osóbek motywacją do obejrzenia Les Mis.
Z dedykacją dla Ottiś. Z podziękowaniem za skrzyżowanie piór, a także za te wszystkie cudowne dyskusje o musicalach.

Jeszcze dzień do rewolucji

Promienie słońca rozświetlały jasne mury i bruki Paryża. Ciepłe, majowe powietrze przepełnione było mieszaniną setek zapachów i dźwięków rozsiewanych przez tętniące życiem miasto.

Éponine wędrowała powoli wzdłuż ściany jednej z kamienic, dotykając dłonią jej chłodnej, ceglanej faktury. Skryta w cieniu budynku przypatrywała się mijającym ją ludziom. Lubiła tak czasem włóczyć się po paryskich ulicach i obserwować piękne damy i wytwornych panów śpieszących w sobie tylko znanym kierunku. I zastanawiać się, jakby to było, gdyby była jedną z nich. Gdyby zamiast wytartych, szarych łachmanów mogła nosić długie do ziemi suknie z koronkami. Gdyby mogła założyć jeden z tych wymyślnych kapeluszy, który ocieniłby jej twarz, bladą jak porcelana niczym twarze tamtych kobiet. Gdyby miała choć wstążkę, którą mogłaby przewiązać włosy…

Może wtedy w końcu Marius by ją dostrzegł? Ale tak naprawdę – nie małą, zabawną cwaniarę, przyjaciółkę, z którą można przemierzać mroczne zakątki francuskiej stolicy, lecz młodą dziewczynę, która przecież…

Och, głupie fantazje! Éponine potrząsnęła głową, zła sama na siebie za to, że znowu dała się ponieść marzeniom. Przecież dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie jedną z tych dam, a wyobrażanie sobie, że jest inaczej, na nic się nie zdawało. A w dodatku od takiego myślenia czmychała tylko później na widok Mariusa, wstydząc się swoich opalonych policzków i zakurzonych, potarganych włosów jeszcze bardziej niż zwykle.

A przecież nie powinna narzekać. Jej życie nie było usłane różami, prawdę powiedziawszy, nawet jedną różę byłoby w nim trudno znaleźć, ale nie zepchnęło jej jeszcze na samo dno. Nigdy nie musiała żebrać – tak zwyczajnie, bezczelnie, pod kościołem, bo te przedstawienia ojca się nie liczyły, prawda? – ani robić tego, co wiele zdesperowanych dziewcząt...

Jakby na potwierdzenie, że niektórych los doświadcza bardziej niż ją, oczom Éponine ukazała się przemykająca ulicą starowinka w podartym ubraniu, chuda i zgarbiona, z dłońmi zdeformowanymi chorobą. Do piersi przyciskała, niczym najcenniejszy skarb, bochenek chleba. Wszystko potoczyło się strasznie szybko – nadjeżdżająca dorożka, tuman kurzu i oddalające się pomstowanie woźnicy – a chwilę później widać było już tylko zapłakaną staruszkę usiłującą podnieść się z klęczek i jej pszenny majątek rozkruszony końskimi kopytami na bruku.

W sercu Éponine współczucie zwyciężyło z twardym, ulicznym przekonaniem, że każdy musi sam sobie radzić ze swoimi problemami, i dziewczyna miała się właśnie odkleić od cienia kamiennicy, ale ktoś ją uprzedził i już pomagał staruszce pozbierać się z ziemi. ‘Ponine otaksowała postać wzrokiem – znajoma wysoka sylwetka, ciemna czupryna i oczy pełne żaru. A tak, oczywiście. Pan rewolucjonista, studencki ideolog. Enjolras.

Przez głowę Éponine przemknęła złośliwa uwaga, że będzie miał pretekst na najbliższy miesiąc, by głosić, iż czas wznosić barykady, bo lud w kraju cierpi. Ale to tylko głupia myśl, zwykła przekora, bo tak naprawdę dziewczyna lubiła go i podziwiała, za to, co mówił i co dostrzegał wokoło. I być może, bo nie na pewno, przecież trudno powiedzieć, ale być może, że poszłaby za nim, jeśli kiedyś udałoby mu się poprowadzić ludzi na rewolucję. Bo przecież miał rację, mało kto wiedział to lepiej niż Éponine…

Dziewczyna przypatrywała się, jak student pomaga rozpaczającej staruszce podnieść się z ziemi i nerwowo przeszukuje kieszenie, by w końcu wydobyć z jednej z nich jakąś drobną monetę i wręczyć ją kobiecie.

– Merci, monsieur – wymamrotała ze łzami w oczach staruszka, chciała całować dłonie swojego dobroczyńcy, ale Enjolras cofnął gwałtownie ręce i, potrząsnąwszy głową, odszedł w swoją stronę. Gdy mijał ukrytą wciąż w cieniu Éponine, dziewczyna oderwała się w końcu od ściany. Skinęła mu głową i uśmiechnęła się trochę bezczelnie, zadziornie. Ale odpowiedziało jej tylko nieprzytomne, chmurne spojrzenie człowieka, który myślami jest gdzieś bardzo daleko.

***
– …Stoję tam jak wryty – opowiadał z rozmarzeniem w głosie Jean Prouvaire – spoglądam za odchodzącym aniołem i myślę, jaki urok na mnie rzuciła. Naglę patrzę, a tam…

– Ciągnie się za nią ogon jak u czarta! – Joly nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Jean rzucił mu tylko pełne wyrzutu spojrzenie i niezrażony ciągnął dalej swoją opowieść.

– …a tam na ulicy leży rękawiczka, jedna z tych, które niosła w dłoniach – kontynuował, na potwierdzenie swoich słów wyciągając w stronę przyjaciół wyjętą z kieszeni damską rękawiczkę. – Chwytam ją więc w te pędy i gonię anioła, wołając, że coś chyba zgubiła. A ona się odwraca, uśmiecha czarująco i mówi: „Dziękuję, monsieur. Choć szkoda, że spostrzegł pan ją tak szybko. W innym razie musielibyśmy widzieć się raz jeszcze… A może moglibyśmy udać, że nie dosłyszałam wołania?”…

– Piękna bajka, Prouvaire – przerwał mu kpiącym tonem Marius. – Chyba nie myślisz jednak, że ci w nią uwierzymy? Możliwości są trzy… Albo znalazłeś tę rękawiczkę zupełnym przypadkiem gdzieś na ulicy, a cała opowieść o aniele to jedna wielka bujda – to raz. Alboś rzeczywiście właścicielkę widział, ale nie odważył się ruszyć z miejsca i zguby oddać – to dwa. A trzecia opcja, nie mniej prawdopodobna, jest taka, że twój anioł, widząc, kto i jak go goni, po prostu uciekł gdzie pieprz rośnie!

– A niech cię diabli, Pontmercy! – warknął zirytowany Jean. – Czekam tylko dnia, aż wreszcie i ciebie coś trafi. Może w końcu przestaniesz drwić z każdego, kto… – urwał wpół zdania, gdy drzwi kawiarni otworzyły się z rozmachem.

Do środka wszedł Enjolras. Wydawał się czymś bardzo poruszony, a minę miał tak rozdrażnioną, że wesoły nastrój pozostałych studentów prysł w jednej chwili. Combeferre odruchowo zerwał się z krzesła.

– Wszyscy już są? – rzucił w jego stronę Enjolras lekko rozkojarzonym tonem. Usiadł przy stole, nawet nie rozglądając się wokoło. Combeferre przyjrzał mu się z uwagą. Zaczynał się ostatnio trochę niepokoić o Enjolrasa – rewolucja, o której dawniej tylko wspominał z mniejszą lub większą częstotliwością, teraz nie schodziła mu praktycznie z ust. I Combeferre miewał czasem wrażenie, że myśl o niej doprowadza przyjaciela na skraj obłędu.

– Nie, brakuje jeszcze Grantaire’a, Feuilly’ego i Lesglesa. Ale mają jeszcze przecież czas. Jeszcze kwadrans do piątej – usprawiedliwił nieobecnych. – Co się…? – zaczął, ale przerwało mu ponowne trzaśnięcie drzwi. W progu stanęli, jak na zawołanie, dwaj ostatni spośród wymienionych przez niego młodzieńców. Miny mieli, delikatnie mówiąc, nietęgie.

– Chyba mamy mały problem – oznajmił z zakłopotaniem Feuilly. Enjolras westchnął głucho.

– Grantaire – mruknął, bardziej stwierdzając oczywisty fakt niż pytając. Wstał od stołu i z chmurną miną wyszedł z kawiarni, a pozostali studenci – w skrajnie różnych nastrojach, wahających się od głębokiego zniesmaczenia po pełne rozbawienia zainteresowanie – ruszyli za nim.

Na zewnątrz ich oczom ukazał się kompletnie pijany Grantaire bezskutecznie usiłujący podnieść się z klęczek.

– Kiedy go spotkaliśmy, zaczął się awanturować, krzyczeć, żebyśmy ci powiedzieli, że ma lepsze zajęcia niż tu przychodzić. Chcieliśmy go mimo wszystko przyprowadzić, ale zaraz tak go ścięło z nóg, że musieliśmy go prawie wlec. A tu się całkiem przewrócił i sami już nie wiedzieliśmy, co z nim najlepiej zrobić… – tłumaczył nerwowo Lesgles Enjolrasowi, który z nieprzeniknioną miną przypatrywał się Grantaire’owi.

– To już po nim – zawyrokował wesoło Prouvaire za plecami Combeferre’a. – Enjolras zmiecie go z powierzchni ziemi.

– A gdzie tam – zaprotestował Joly. – To żadna satysfakcja wściekać się na kogoś, do kogo i tak nic w tym momencie nie dotrze. Dziś mu odpuści, a później będzie się wyzłośliwiał przez następny tydzień – zaopiniował, chichocząc. Combeferre obejrzał się przez ramię, posyłając im wymowne spojrzenie – jeśli nie ściszą głosów, sami zaraz zostaną zmiecieni z powierzchni ziemi. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak ściskają sobie dłonie, przypieczętowując w milczeniu zakład.

– Zostawcie go, mamy ważniejsze sprawy na głowie – zdecydował w końcu Enjolras, a choć w jego głosie rozbrzmiewała nutka źle skrywanego gniewu, nie słychać już w nim było wyczuwalnego wcześniej rozgorączkowania, co Combeferre przyjął za dobrą monetę. – Przecież za dzień, za dwa może nam przyjść wznosić barykady! – rzucił jeszcze, po czym odwrócił się na pięcie i energicznym krokiem wszedł z powrotem do kawiarni.

– A do tego czasu ten-tu narobi zamieszania większego niż sama rewolucja. – Courfeyrac przewrócił wymownie oczami, razem z Joly’m podnosząc Grantaire’a z ziemi i podtrzymując go w pozycji pionowej. – Odprowadzimy go i zaraz będziemy z powrotem. Wytłumacz nas jakoś – poprosił Combeferre’a, a ten skinął z roztargnieniem głową, zastanawiając się, czemu cała sytuacja, choć w pewnym sensie niezaprzeczalnie komiczna, wcale go nie bawi.

***
Skąpana w strugach deszczu katedra Notre Dame wyglądała jeszcze piękniej i dostojniej niż zwykle. Patrząc na jej wieże, odcinające się ostrymi kątami od posępnego, stalowoszarego nieba, Éponine bezwiednie przypominała sobie wszystkie strzępy informacji o świątyni, o jej historii, o tym, jak bardzo ważny jest niemal każdy jej kamień, które zasłyszała kiedykolwiek od ludzi mądrzejszych od siebie.

Gdy nad Paryżem padało, ‘Ponine nigdy nie marzyła o wstążkach i koronkach. Jej myśli uciekały wtedy dużo dalej, wysoko do nieba, i pytały chmury, czemu topią miasto ciężkimi kroplami.

Chciałaby wiedzieć, jak działał świat wokół niej. Nie ze zwykłej, młodzieńczej ciekawości, nie ze wścibskości właściwej dzieciom ulicy, o nie. W jej marzeniach ta wiedza była kluczem do drzwi, za którymi czekało lepsze jutro, wytrychem, który pozwoliłby jej wyrwać się z życia, które wiodła, wziąć los we własne dłonie.

W takich momentach Éponine bardziej niż kiedykolwiek uświadamiała sobie, że nie włóczy się za studentami tylko ze względu na Mariusa. Tak naprawdę chciałaby być taka jak oni, chciałaby być jedną z nich. Jak dobrze byłoby móc wybiegać myślami do przodu i w tył, zastanawiać się, co przyniesie następny dzień, albo rozpamiętywać dni minione, a nie kombinować tylko, jak przetrwać tu i teraz. Jak dobrze byłoby chodzić czasem głodnym nie dlatego, że nie miało się pieniędzy na jedzenie, lecz dlatego, że ostatnie oddało się komuś, kto nigdy ich nie miał. Jak dobrze byłoby móc zastanawiać się, jak wziąć w swoje ręce los kraju, a nie swój własny…

Lecz Éponine nigdy nie stanie się jedną z nich, wiedziała to dobrze. Tak już to wszystko było urządzone i żadne jej marzenia nie mogły tego zmienić. I chyba tego najbardziej nie lubiła w swoim życiu – że zawsze pozostanie w tym samym jego punkcie.

Nawet niebo zdawało się w tamtej chwili płakać nad jej bezlitosnym losem, choć przez głowę przemknęło jej, że spływające po włosach i twarzy krople były zbyt zimne i ostre, by być znakiem współczucia. To raczej kamienne anioły i gargulce ukryte na wieżach katedry śmiały się z niej złośliwie i roniły z rozbawienia łzy, które strącały płatki z kwiatów tkwiących w dłoniach Éponine.

– Och, dajże spokój, ‘Ponine! – skarciła sama siebie. – To tylko pada deszcz… – mruknęła i cisnęła zniszczony bukiecik pod nogi. Odwróciła się powoli i powędrowała dalej, zostawiając gotyckie mury daleko za sobą.

***
Przypatrując się ulewie za oknem i próbując pozbierać myśli pomimo dokuczliwego, ćmiącego bólu głowy, Grantaire był skłonny przyznać, że być może poprzedniego dnia odrobinę przesadził. Właściwie zamierzał wypić tylko kieliszek czy dwa, żeby przegnać prześladujące go wyjątkowo ponure myśli. Tyle że zupełnym przypadkiem znalazł w kieszeniach kamizelki o kilka monet więcej, niż się spodziewał, i dwa kieliszki szybko przemieniły się w cztery. Co najmniej cztery, bo właściwie nie pamiętał tego zbyt dokładnie. W każdym razie dość szybko stracił kontrolę nad własnymi poczynaniami i nabawił się śmiesznego wrażenia, że obserwuje wszystko jedynie z zewnątrz. Zresztą nawet ten obraz stopniowo stawał się coraz bardziej nieostry. Pamiętał jeszcze drzwi kawiarni, szare oczy Enjolrasa i Courfeyraca mówiącego coś, przeciwko czemu Grantaire chciał zaprotestować, ale nie zdołał… A później wspomnienia się urywały i zaczynały znowu dopiero rano, wraz z jeszcze podlejszym nastrojem i pulsującymi bólem skrońmi.

Choć rano nie było chyba najtrafniejszym określeniem, bo kościelne dzwony zaczynały już wybijać południe. Było więc zdecydowanie zbyt późno, by myśleć o skierowaniu kroków na uniwersytet. Zresztą w tym stanie Grantaire i tak nie miał tam czego szukać.

Szczerze mówiąc, niespecjalnie go to martwiło. I tak nikt nawet nie zauważy jego nieobecności, a już na pewno nie troskliwi przyjaciele. Cała ta zgraja miłośników literatury, historii i filozoficznego bełkotu nie miała nawet bladego pojęcia, kiedy i czym powinni zajmować się ludzie studiujący nauki w ich mniemaniu przyziemne, nudne i niezrozumiałe. Właściwie więc Grantaire mógł im wmówić, co tylko by chciał.

Inna sprawa, że faktycznie powinien się wreszcie wziąć w garść. Bo jeśli podobne wpadki będą mu się dalej zdarzały tak często jak ostatnimi czasy, w końcu ktoś na uniwersytecie na pewno się zorientuje i wyrzucą go na zbity pysk. A to nie była miła perspektywa. Mimo wszystko.

Gdy w końcu przestało padać, a zza chmur wyjrzały niepewne promienie słońca, Grantaire postanowił wyjść ze swojego ciasnego, dusznego lokum i odetchnąć świeżym powietrzem. Po przejściu kilku kroków stwierdził z zadowoleniem, że ból głowy zaczyna powolutku ustępować. A jakieś pół godziny później, gdy konsekwencje poprzedniego popołudnia stały się już przeszłością, uznał ostrożnie, że świat nie prezentuje się wcale najgorzej.

Oczywiście, miał swoje wady i wiele należałoby w nim poprawić. Grantaire dobrze o tym wiedział. Widział przecież bezzębną żebraczkę skuloną na rogu ulicy i brudne, obdarte dzieci usiłujące gwizdnąć jakiś drobiazg ze straganu. Był też boleśnie świadom, jak bardzo puste były w tym momencie jego własne kieszenie.

Tak, dostrzegał to wszystko. I właśnie dlatego, niezależnie od tego, jak wiele wątpliwości i zastrzeżeń miał do idei głoszonych przez Enjolrasa, w głębi duszy dobrze wiedział, że gdy w końcu wybuchnie rewolucja, pójdzie za nim.

Ale dziś, tu i teraz, życie naprawdę jawiło się w jasnych barwach. I tkwiąca w tyle głowy świadomość, że nie wszystko jest takie, jak być powinno, nie mogła tego zmienić.

Grantaire tak bardzo pogrążył się w rozmyślaniach, że nawet nie zauważył, kiedy odruchowo zaczął zmierzać w stronę Dzielnicy Łacińskiej. Zorientował się dopiero, gdy przed sobą, na drugim krańcu mostu, ujrzał dwie znajome sylwetki – to Marius i Enjolras wracali z uniwersytetu. Ten drugi opowiadał coś, żywo gestykulując, przez co co chwilę niemal gubił niesione pod pachą książki. Grantaire nie musiał go słyszeć, żeby wiedzieć, jakie słowa najczęściej padają w jego monologu – wolność, lud, rewolucja… Pontmercy najpóźniej dołączył do studenckiego obozu republikanów, więc Enjolras czuł się oczywiście w obowiązku wytłumaczyć mu dokładnie całą ideę. I tłumaczył mu to dzień w dzień, ciągle z tym samym żarem w głosie i oczach, wyraźnie zadowolony, że wreszcie znalazł słuchacza, który nie zna jeszcze jego mów na pamięć i nie próbuje mu wchodzić w słowo. A Marius słuchał go zafascynowany, nie mając jeszcze najmniejszych wątpliwości. Jak wszyscy inni zresztą. Nawet teraz - niemal spijał słowa z ust Enjolrasa.

Grantaire zatrzymał się wpół kroku, niezdecydowany, jak się zachować. Co prawda nie uważał, żeby zrobił wczoraj coś wyjątkowo nagannego, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że, niezależnie od jego osobistej opinii, wchodzenie Enjolrasowi w drogę nie było najlepszym pomysłem.

Już chciał wybrać jedyną możliwą, jak mu się zdawało, drogę ucieczki, czyli po prostu zawrócić, gdy ktoś złapał go za łokieć i pociągnął do tyłu. Okazało się, że w jego stanie był to już nadmiar akrobacji. Świat przed jego oczami stracił na chwilę ostrość, a kiedy udało mu się ponownie zogniskować spojrzenie, stwierdził, że stoi na ukrytym za filarem kamiennym wypustku mostu, którego istnienia chwilę wcześniej nawet nie podejrzewał.

Gdy w końcu odrobinę przyzwyczaił się do widoku płynącej wiele metrów pod jego stopami rzeki, zaryzykował zerknięcie w bok. Ujrzał drobną dziewczynę z mokrymi włosami oblepiającymi twarz. Twarz nie całkiem zresztą mu obcą, bo należącą do zabiegającej często o towarzystwo studentów przyjaciółki Mariusa. Jakże jej tam było? A tak, Éponine. Uśmiechnęła się do niego tym swoim bezczelnym uśmiechem, a Grantaire stwierdził, że z dwojga złego woli patrzyć na nią niż na przepaść pod sobą.

Gdy tylko głos Enjolrasa ucichł w oddali, Grantaire przedostał się na bezpieczny ląd, starając się nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby omsknęła mu się noga. Éponine zwinnie podążyła za nim.

– Wydawało mi się, że nie masz ochoty go spotkać, więc stwierdziłam, że ci pomogę – oświadczyła zadziornie. Grantaire uśmiechnął się pod nosem. Lubił tą małą. Czuł, że ich myśli chodzą czasem podobnymi drogami.

– Słusznie – przyznał, siląc się na obojętny ton. – A ty co? Obserwujesz z ukrycia Pontmercy’ego?

– Wcale nie – oburzyła się dziewczyna. – Ja… Ja po prostu nie miałam ochoty z nim teraz rozmawiać, jasne? – rzuciła groźnym tonem. Grantaire rozłożył ręce w obronnym geście.

– A czy ja coś mówiłem? – roześmiał się. Éponine odwzajemniła jego uśmiech, a po chwili odeszła w swoją stronę. W tę samą zresztą, w którą zmierzał przed chwilą Marius.

Grantaire po raz kolejny tego dnia zaryzykował stwierdzenie, że świat nie jest taki zły. Wystarczyło nie pokazywać się na razie Enjolrasowi na oczy. Do jutra zapomni, wybaczy. A od jutra Grantaire postara się nie dawać mu powodów do złości.

Ale mimo to świt znów zastaje Grantaire’a nad butelką.

Bo Grantaire jedyny wie, co tak naprawdę przyniesie jutro.

T.L. dnia Sob 12:22, 23 Lut 2013, w całości zmieniany 3 razy


(TAKI szantaż zawsze skutkuje. XD)

Będzie jeszcze bardziej bełkotliwie, niż zapowiadałam, a to wszystko przez dzisiejszy stan mojej ektoplazmy.

Już chyba przy ocenie pojedynku napisałam, że ten tekst robi wrażenie uciętego i teraz też mnie to uderzyło, a nawet jeszcze mocniej. To opowiadanie stanowczo powinno być dwa razy dłuższe niż jest, a cierpi na tym przede wszystkim puenta, która choć mocna i świetna, to jednak robi wrażenie przeniesionej tu z innego miejsca i przez to nie do końca wybrzmiewa. Naprawdę nie obraziłabym się (a wręcz przeciwnie) gdyby akcję pociągnąć dalej, wędrować za Grantairem i Eponine jeszcze przez dalszą część dnia, obserwować to wszystko ich oczami... Proszęproszęproszę, daj mi znać, że rozważysz jeszcze taką opcję <3

Przy pierwszym czytaniu chyba najbardziej podobał mi się wątek Eponine, z uwagi na jej rozmyślania i brutalną scenę ze staruszką, oraz za pojawiającego się później Enjolrasa, ale teraz doceniłam przede wszystkim studentów - właśnie takich beztroskich, nawet szczeniackich w swoich przekomarzankach. Bo przez to jeszcze bardziej boli to, co się z nimi stało potem... A przecież to byli zaledwie chłopcy, którzy pewnie nie liczyli się nawet z ryzykiem oddania życia za sprawę, tylko po ludzku się buntowali, nakręcali nawzajem, chcieli dokazać, albo zaimponować Enjolrasowi... Przynajmniej ja tak to widzę, nie wiem na ile się to pokrywa z twoją wizją, ale tylko daję znać, że mnie to trafiło w czuły punkt. I chyba o to chodziło, prawda?

Naprawdę nie wiem, co mogłabym jeszcze skomentować, bo wszystko mi się zawiera w słowie NIEDOSYT. Bo to jest tak świetnie, plastycznie napisane, a urywa się tak nagle i zostawia czytelnika na lodzie. Może gdyby to był celowy zabieg to nie miałabym prawa tak zrzędzić, ale tu po prostu domyślam się, że brakło czasu, gonił termin i tak dalej, a zresztą sama mi chyba pisałaś, że ten tekst miał być rozbudowany. Przepraszam więc, że tak jęczę, bo powinnam się zamknąć i czekać na ewentualne rozwinięcie, ale po prostu NIE MOGĘ, bo ja ten tekst kocham, trafił idealnie w swój moment, gdy się zlesmisowałam i nie zniosę myśli, że nie będzie go więcej, o! Wiem, wiem, na horyzoncie majaczy też Projekt, ale póki go nie ma, to będę cierpieć. XD

Cóż jeszcze... Nie chce mi się pisać banałów, ale tobie najwyraźniej banały trzeba pisać, bo inaczej nie uwierzysz, że fik ci się udał. A UDAŁ SIĘ CHOLERNIE. Nie będę twierdzić, że jest to arcydzieło, czy że Hugo mógłby ci ołówki temperować, ale jest to porządne opowiadanie, kanoniczne, z klimatem i oczarowało mnie zupełnie. Może niektóre fragmenty z Eponine zagrały na zbyt wysokim C, jak choćby ten z kroplami deszczu, ale poza tym nie mam się raczej do czego przyczepić. Zgrzytnęło mi gdzieś tylko sformułowanie "studencki ideolog" odnoszące się do Enjolrasa, ale też nie jestem na 100% pewna, czy jest to niepoprawne.

Podsumowując - PRAGNĘ JESZCZE, gratuluję wygranej (ale Ottiś też nie odpuszczę, bo jej Javertowi również się należy bełkotliwy komentarz) i w pm-ce zwrotnej nie chcę widzieć żadnego polemizowania spod znaku "dziękuję, ale nie mogę się zgodzić, to jest beznadziejne", bo mnie szlag trafi

Ale mimo to świt znów zastaje Grantaire’a nad butelką.

Bo Grantaire jedyny wie, co tak naprawdę przyniesie jutro.

odszedł w swoją stroną
Tinuś, nie oczekuj ode mnie konstruktywnego komentarza. Na jako-taki mogłabym się zdobyć, gdybym miała coś krytykować, a w twoim tekście właściwie nie ma czego krytykować. Jeeeeeeeeju, tak się to dobrze czyta! A ja, jak już wspominałam w karczmie, mam teraz bzika na punkcie "Les Miserables", barykad, etc. - więc tym bardziej jestem zachwycona. :> Poza tym uwielbiam twojego Enjorlasa! <3

Co tu dużo mówić? Ta miniaturka jest genialna, podobają mi się twoje opisy, no i, oczywiście - tytuł. W takim rewolucyjnym, barykadowym klimacie (jeśli wiesz, o co mi chodzi xD). :)Podobało mi się. Bardzo.
Czekam na więcej!


Uch, Tina, przestałabyś narzekać w końcu. Jak wygrałaś, to słusznie!

Dzisiaj mam nastrój na marudzenie, więc będę Ci marudzić - to jest za krótkie. Ledwie zdążyłam się zachłysnąć paryskim brukiem, przypomnieć sobie tą duszną atmosferę, wyobrazić katedrę w słońcu i srebrzącą się rzekę, gdzieś pomiędzy wcisnąć Eponine i Grantaire'a, a tu już się skończyło. Twoje opowiadanie aż się prosi, żeby je ciągnąć dalej i dalej, pokazać więcej ich dnia, szerzej pokazać, dlaczego dzisiaj jeszcze warto się cieszyć. Nie daj się prosić, Tinulka :C

I w ogóle, uwielbiam ten Twój klimat. Jest paryski, jest lesmisowy, w tle automatycznie się nuci piosenki z musicalu, i w ogóle. I pisz więcej :C