, [M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz. 2 (fandom Zorro) ďťż

[M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz. 2 (fandom Zorro)

Kto tam jest w środku?
CZęść druga Zatrutego piękna. Jak zawsze, za zgodą autorki

Zatrute piękno cz. 2

Zwykły dzień w pueblu Los Angeles miał swój rytm i melodię. Na rytm składały się spotkania przy studni przed świtem, odprawa wart w garnizonie, południowa sjesta, a wieczorem rozmowy na werandzie gospody senority Victorii Escalante. Melodią było pobrzękiwanie dzbanów i baryłek, poskrzypywanie wózków z warzywami, pianie kogutów, gdakanie kur, od czasu do czasu rżenie konia i hałas jakiejś awantury.
Ostatnio awantury dało się słyszeć codziennie. Raz - senorita Victoria Escalante miała od pewnego czasu niezbyt dobry humor. Z niewiadomego powodu zrobiła się drażliwa, niczym osa, i rzeczy, nad którymi do tej pory przechodziła do porządku dziennego, teraz były powodem do wyrażania oburzenia, trzaskania naczyniami czy garnkami, względnie do wszczęcia kłótni.
Po drugie – zbliżał się termin corocznego rozliczenia podatków z gubernatorem w Monterey, a dokumenty alcalde były w rozpaczliwym stanie, co wprawiało Luisa Ramone w nastrój równie zły, co u senority Escalante. Toteż chwilowo nie było niczym dziwnym, że tych dwoje wymyślało sobie przez całą długość placu, a w dodatku alcalde jeszcze nader często wyładowywał swe złe nastroje obsztorcowując sierżanta Mendozę i wszystkich pozostałych żołnierzy w garnizonie.
Także tego dnia senorita Escalante była w wybitnie złym humorze. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że od świtu, od kiedy się obudziła, dolegał jej ćmiący ból głowy, który powodował, że nie mogła zebrać myśli. Wciąż wydawało się jej, że czegoś zapomniała zrobić i doprowadzało ją to do szału, szczególnie gdy stała na środku kuchni i starała się przypomnieć sobie, co z jedzenia zamówiła u dostawców na rano, a co mają przynieść dopiero po południu. Kręciła się więc to tu, to tam, przekładając rzeczy na stole i półkach, i wysilając pamięć, o czym i z kim rozmawiała. Z Pablo, że dostarczy jajek? Z Manuelem, że będzie miał dla niej kurczaki? A senora Antonia? Czy dziś przyjdzie pomóc jej w gotowaniu? Myśli rozbiegały się i gubiły, brakowało słów, by wyrazić, co jest jej potrzebne, a irytacja narastała.
Metaliczny hałas pogrzebacza padającego na kafle podłogi odbił się bolesnym echem w jej uszach.
- Marisa! – warknęła, obracając się w stronę komina.
- Potrąciłam tylko – zaprotestowała dziewczyna.
- Więc bądź uważniejsza na przyszłość! – senorita Victoria nie miała ochoty odpuścić. Kłótnia, jakakolwiek kłótnia, pozwalała jej wyładować całe to poirytowanie i przenieść na kogoś tak dokuczający jej zły nastrój.
Jakby spełniając jej życzenie, w głównej sali rozległ się głos alcalde.
- Mendoza!
- Si, alcalde…
- Co to jest, Mendoza?! Co! To! Jest?!
- Dokumenty, alcalde…
- A co one tu robią!? Od kiedy to dokumenty nosi się do gospody, Mendoza?!
- Ależ alcalde, ja…
- A od kiedy to zaczyna się dzień od wymyślania komuś? – nie wytrzymała Victoria.
- Senorita Escalante! – oburzył się Ramone. – Nie powinniście się wtrącać w moją rozmowę z podwładnym.
- A wy nie powinniście zrzucać na podwładnych swoich zaniedbań! – Victoria z furią trzepnęła trzymaną w ręku ścierką o najbliższy stół. Mendoza skulił się odruchowo.
- Jak to, zaniedbań? – obruszył się Luis Ramone, dotknięty do żywego tym stwierdzeniem.
- Skoro wasze dokumenty są w takim stanie, że wymagają dopracowania, to czemu zrzucacie to na sierżanta!?
- Od kiedy to właścicielka gospody wie, jak alcalde puebla ma prowadzić dokumenty?
- Od kiedy alcalde nie potrafi poradzić sobie z kilkoma wpisami w księdze?
Pytania bez odpowiedzi śmigały po sali. Marisa zajrzała ostrożnie przez odchyloną zasłonę i zaraz się wycofała z powrotem do kuchni. Mendoza wyprostował się sztywno, zapatrzył na galeryjkę i starał się sprawiać wrażenie, że nie słyszy, nie widzi i w ogóle go w tym miejscu nie ma – jest tylko jakiś mebel, trochę przeszkadzający w burzliwej rozmowie.
- Czy przypadkiem nie przeszkadzam? – wtrącił się Diego de la Vega, korzystając z tego, że obie strony właśnie na moment umilkły.
- Nie! – odpowiedział natychmiast alcalde.
- Tak! – Victoria najwyraźniej miała ochotę mieć odrębne zdanie.
- Zatem proszę o wybaczenie i chwilę rozmowy – Diego chyba miał ochotę zaryzykować burę. Jednak jego pojawienie się odniosło pewien skutek. Alcalde zebrał papiery ze stołu i poganiając przed sobą sierżanta Mendozę ruszył w stronę garnizonu. Victoria z furią zaczęła wycierać blat.
- Jeszcze tu jesteś? – warknęła po chwili, gdy Diego nie ruszył się nawet na krok.
- Powiedziałem, że chcę cię poprosić o chwilę rozmowy – odpowiedział.
- Nie mam czasu!
- Proszę…
- Powiedziałam ci, że nie mam czasu. Zaraz przyjadą dostawcy! Muszę zaplanować dania na dzisiejszy dzień, nie wiem, czy się wywiązali z zamówień, senora Antonia nie dała znaku życia od rana, jutro jest dzień targowy i ja w ogóle nie mam czasu! Na nic, słyszysz? Nic nie mogę zrobić, bo wciąż ktoś coś ode mnie chce! I… mpf..
Gniewna wyliczanka Victorii urwała się nagle. Diego zrobił jeden szybki krok i po prostu zasłonił jej dłonią usta. Drugą ręką otoczył ją w pasie, uniemożliwiając tym samym próby wyrwania.
- Dostawy masz zamówione, senora Antonia przyjdzie i wszystko zostanie zrobione – powiedział spokojnie. Zanim zdecydowała się spróbować wyrwać, czy uchylić spod jego ręki, dorzucił szybko – Nie musisz, ale byłbym bardziej niż szczęśliwy, gdybyś dzisiaj ze mną pojechała.
Victoria sięgnęła do dłoni zasłaniającej jej usta. Przez moment mocowali się ze sobą, ona rozzłoszczona, on niewzruszenie spokojny, aż senorita Escalante zrezygnowała. Opuściła rękę i Diego natychmiast odjął dłoń z jej ust i pozwolił jej odwrócić się do siebie.
- Dlaczego mam z tobą jechać? – zapytała, starając się, by jej głos był spokojny.
- Bo zamęczasz się pracą.
- Tak? Ciekawe… - w głosie Victorii zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie, którego Diego nie zlekceważył. Delikatnie przesunął palcami po jej policzku.
- Nie wiem, czy to od pracy, Vi, ale zmizerniałaś ostatnio – powiedział łagodnie. – Masz sińce pod oczyma. Chciałem, byś trochę odpoczęła…
Victoria gwałtownie wciągnęła powietrze.
- I to ma być powód, dla którego przeszkadzasz mi w pracy?
- Chcę pobyć trochę z tobą, proszę…
Senorita Escalante cofnęła się o krok i trzepnęła ścierką o stół.
- Poczekaj chwilę!
- Już poprosiłem, by ci osiodłali konia! – zawołał za nią Diego, gdy wbiegała na pięterko.
Gdy po dłuższej chwili Victoria wyszła ze swego pokoju, od razu zorientowała się, że w gospodzie przybyło gości. W dodatku zjawili się ci najbardziej dla niej irytujący – donna Dolores Escobedo i jej kuzynki, czyli trójka najbardziej rozplotkowanych, pustych panien, jakie zdaniem senority Escalante widziało pueblo Los Angeles. A w dodatku donna Dolores bezczelnie wdzięczyła się do Diego! Właśnie gdy Victoria schodziła po schodach, panna Escobedo kładła czułym gestem dłoń na jego rękawie!
Jednak zanim Victoria mogła wybuchnąć słusznym oburzeniem, Diego postąpił do przodu, zręcznie unikając dotknięcia, i dłoń Dolores zawisła w powietrzu.
- Moja piękna pani – Diego ukłonił się przed Victorią z uśmiechem. – Cieszę się, że znalazłaś chwilę, by pojechać ze mną na przejażdżkę.
- Diego… - Victoria zawiesiła ostrzegawczo głos, by skończył z tą błazenadą. Czuła, że nie powinna okazywać swego poirytowania w obecności panien Escobedo. Nie wyszłoby to jej na dobre.
- Kochanie… - Diego bez najmniejszego wahania sięgnął, by objąć ją w pasie. Drugą ręką delikatnie odsunął jej z policzka niesforne pasemko włosów i skradł szybkiego całusa w policzek. Wyszli oboje, nie zwracając uwagi na nagle spochmurniałą pannę Dolores.

Przejażdżka pomogła Victorii wrócić do równowagi, a poranna awantura najwyraźniej podziałała ożywczo na Luisa Ramone. Alcalde spędził dwa następne dni nad swoimi dokumentami, wertując je na wszystkie możliwe kierunki i usiłując odtworzyć luki. Problem polegał na tym, że ostatnia choroba alcalde, jeśli można było tak nazwać jego całkowite pogubienie się w rzeczywistości i obowiązkach spowodowane nadużyciem pewnych leków, miała jako skutek uboczny, poza niezmiennym zatargiem z Zorro, kompletny brak prowadzonej w tym czasie dokumentacji wpływów do kasy miejskiej. Właściwej dokumentacji, bo od czasu do czasu zdarzały się zapisy o podatkach poczynione przez obowiązkowego sierżanta Mendozę, a znacznie częściej Luis Ramone natrafiał na spisane swoją ręką epistoły, które nieodmiennie powodowały u niego wściekłe czerwienienie się, zażenowanie, a na koniec desperackie darcie kolejnych pergaminów i papierów. To co tam nawypisywał… Ramone modlił się i bluźnił na przemian, błagając Boga czy przychylny los, by tych elaboratów nie widzieli w swoim czasie Zorro czy don Diego de la Vega. Jeden dlatego, że z pewnością nie omieszkałby przy jakiejś okazji przypomnieć o tym alcalde i bezlitośnie go przy tym wydrwić, a drugi… Luis Ramone nie miał pojęcia, jak zazwyczaj łagodny i przyjazny wobec całego świata don Diego mógłby wykorzystać przeciw niemu tę całą pisaninę, ale czuł, że byłoby lepiej, by nie musiał się o tym przekonywać. Każdy kolejny odnaleziony papier, zabazgrany w pośpiechu ręką alcalde, powodował, że Luis Ramone po raz kolejny zaprzysięgał się, że resztę życia spędzi w całkowitej abstynencji, nie tylko od pewnych specyfików, ale i od zwykłego alkoholu. Ujawnić światu pod wpływem oszołomienia i nadmiernej pewności siebie takie rzeczy! Nie, to nie powinno było się zdarzyć!
Jednak jeden z takich świstków wywołał u Ramone nie atak zawstydzenia i furii, ale chwilę namysłu. Był zapisany wyjątkowo oszczędnie, ledwie dwie czy trzy linijki tekstu, ale to co z nich wynikało… Alcalde nagle stwierdził, że bałagan w papierach może się okazać przydatny.

Don Esteban Oliveira, caballero, hodowca owiec i koni, był przekonany, że po akcji Zorro będzie miał już spokój z Luisem Ramone. W końcu to, że Ramone zażądał od niego horrendalnych kar za wymyślone przewinienia i opłat za korzystanie z wody na miejskim gruncie, było skutkiem choroby, jaka w tamtym czasie dotknęła alcalde. Co prawda don Oliveira podejrzewał, że nazwanie tego chorobą było łagodnym niedomówieniem, a właściwsze byłoby zastanowienie się nad zawartością prywatnej piwniczki Ramone, ale cóż… Alcalde wyzdrowiał i starannie pomijał milczeniem wszystko, co się wtedy wydarzyło. Zdaniem don Estebana obejmowało to także zakazy i nakazy, z jakimi swego czasu zjawił się w jego hacjendzie sierżant Mendoza.
Jakby nie było, don Esteban pogrzebał w pamięci tamtą sprawę, toteż jego zdziwienie nie miało granic, gdy sierżant Mendoza znów złożył mu wizytę. Tym razem znacznie uprzejmiejszą, ledwie z jednym towarzyszącym mu żołnierzem, ale dostarczone przez niego dokumenty nie pozostawiały wątpliwości – on, don Esteban Oliveira, zrzekł się swego prawa do czerpania wody ze źródła na terenie miasta.
To, że to zrzeczenie rujnowało wszystkie jego starania o odbudowę rodzinnego majątku, było jedną sprawą. Drugą, równie istotną był fakt, że don Esteban nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy takie zrzeczenie podpisywał. Co mogło oznaczać tylko jedno – ktoś sfałszował jego podpis.
Rozwścieczony hacjendero pojechał więc do Los Angeles i, jak się mniej więcej spodziewał, niczego nie wskórał. A raczej zyskał tylko tyle, że Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zaproponował mu nową umowę na korzystanie z miejskiej wody, obwarowaną takimi zakazami i kosztami, że czyniła ona niewielką hodowlę don Oliveiry, nie tylko owiec ale i koni, całkowicie nieopłacalną. Nic więc dziwnego, że hacjendero wpadł w furię.
Jednak osiągnął tylko tyle, że został wyproszony z garnizonu. Nadal rozzłoszczony poszedł więc do gospody senority Escalante, by tam ochłonąć nad kubkiem wina i przemyśleć dalsze postępowanie. Podpisanie umowy nie wchodziło w grę, tego był pewien. Po dłuższym odpoczynku i namyśle udał się zatem z powrotem do gabinetu alcalde, zdecydowany, by tym razem wyłożyć swoje racje w sposób spokojny i rzeczowy, z całym dobrodziejstwem znanych mu argumentów, i tak osiągnąć upragnione porozumienie i pozwolenie na korzystanie z wody. Był gotów zapłacić za to prawo, tyle że mniej, niż oczekiwał tego alcalde.
Jak było do przewidzenia, nie powiodło mu się. Alcalde wpadł niemal w furię, gdy don Esteban ostrożnie napomknął w rozmowie, że zrzeczenie się prawa do wody zostało spisane w czasie, gdy Luis Ramone był chory. I tak druga wizyta don Estebana Oliveiry w garnizonie Los Angeles zakończyła się dla niego ponownym wyrzuceniem za bramę. Tym razem dodatkowo alcalde odebrał mu wszystkie przywiezione papiery, także te potwierdzające prawo don Oliveiry do hacjendy.
Tymczasem przed garnizonem na don Estebana i na alcalde oczekiwała niespodzianka.

Gdy rozległy się krzyki, Victoria wybiegła na werandę przed gospodą i zamarła. Przybył Zorro! Uwijał się teraz pomiędzy żołnierzami, tocząc jednocześnie dwa, a może trzy pojedynki i zarazem unikając pościgu pozostałych. Właśnie wpakował sierżanta Mendozę w wózek z sianem i natychmiast wykorzystał ten sam wózek po to, by się zasłonić nim od kaprala Rojasa i dwu innych żołnierzy. Alcalde, wściekły, stał w bramie garnizonu i szarpał się z zamkiem pistoletu, krzycząc kolejne rozkazy, których żołnierze, jak zwykle, nie słuchali.
Jednak, im dłużej patrzyła, tym bardziej coś wydawało się jej nie pasować. Zorro sprawiał wrażenie jakby bardziej… rozzłoszczonego? Zdeterminowanego? Zaciętego w tym, co robi? Nie potrafiła tego określić, czuła jedynie, że gdzieś zniknął jego wdzięk i lekkość, która sprawiała, że wszystkim wydawało się, iż jego pojedynki są bardziej zabawą niż poważną walką. Brakowało jej tego lekkiego przeskakiwania przeszkód, tanecznych ruchów, misternych fint szpadą… Ale przecież to był Zorro! Nie mógł być ktokolwiek inny…
Ale te myśli Victorii prysnęły, gdy Zorro przewrócił ostatniego z żołnierzy i zręcznie zamknął bramę garnizonu tuż przed nosem Ramone. Jednym płynnym ruchem pozbierał porzucone przez alcalde papiery, podał je don Estebanowi , a potem… Potem z wdziękiem ucałował dłoń donny Dolores Escobedo, mówiąc cicho do niej coś, co spowodowało, że dziewczyna niemal osunęła się na ziemię z wrażenia. I za chwilę zniknął. Wskoczył na swojego czarnego wierzchowca i pognał do wyjazdu z miasta.
Victoria też niemal osunęła się na ziemię. Niemal, bo piekąca złość, poczucie zdrady i duma kazały jej ustać pewnie, z wysoko uniesioną głową. Ona przecież zerwała z Zorro! Co z tego, że szuka on pocieszenia w ramionach innej? Choćby to była panna Escobedo? Ona, Victoria Escalante, nie okaże z tego powodu żalu czy smutku, ani tego, jak bardzo ją to dotknęło.
Ale z Diego to ona już sobie porozmawia…

Don Alejandro uniósł głowę, słysząc trzask drzwi wejściowych. Victoria jak burza wpadła do hacjendy.
- Gdzie on jest! – krzyknęła.
- Kto?
- Diego! Gdzie on jest?
- W gabinecie, przy mapach – zdziwił się don Alejandro. Diego usiadł nad mapami już wczesnym rankiem i pracował tam, według wiedzy ojca, do tej pory. Zależało mu, by skończyć przed jesiennymi burzami opracowanie możliwych podtopień, które pozwoliłoby bezpiecznie przeprowadzić stada poza zalewane tereny, szybko i bez niepotrzebnego tłoczenia się zwierząt.
Victoria szarpnęła drzwi gabinetu. Diego spojrzał na nią zdumiony zza biurka. Wyglądało na to, że nie ruszył się stamtąd już od kilku godzin, bo na blacie i dookoła fotela leżały dziesiątki szkiców, karteczek czy zwojów map, ale Victoria doskonale pamiętała, jak dawniej zdarzało się jej zastać Diego przy fortepianie czy malowaniu, gdy jeszcze kilka minut wcześniej podbijał oczy żołnierzom, czy łapał koniokrada. Wiedziała więc, że Diego do perfekcji doprowadził udawanie bardzo zajętego, gdy tymczasem zajmował się czymś zupełnie innym. Cały ten bałagan zatem nie wywarł na niej najmniejszego wrażenia, tak samo jak nieprzytomny wzrok Diego, najwyraźniej usiłującego zrozumieć, co może być powodem takiego wtargnięcia.
- To tak cenisz swoje słowo? – zaczęła niebezpiecznie cichym głosem.
- Co? O co ci chodzi?
- O twoje słowo. O to, co mi powiedziałeś jeszcze nie tak dawno!
- Ale...
Trzask! Diego odchylił się w tył. Podniósł dłoń do policzka, jakby sam nie wierząc, że został uderzony. A Victoria nie zwlekała z dalszym atakiem.
- Ty dwulicowy draniu! Ty łajdaku! Oszuście! To przychodzisz do mnie, przepraszasz, prawisz słodkie słówka, a potem co? Szukasz sobie nowej panienki? Nowej zabawki może? To może i ja byłam też dla ciebie tylko zabawką? Taką atrakcją? Pojechać, pogonić się z żołnierzami i podkraść pocałunek, co? Wielki mi obrońca sprawiedliwości! Chłoptaś szukający zabawek i kolegów! Jak mogłeś! Ty... – Victoria zamierzyła się do drugiego policzka i urwała.
Diego złapał ją za nadgarstek i wstał. Spróbowała uderzyć go drugą ręką, ale i tą schwytał. Spróbowała kopnąć, ale wywinął się w bok i po chwili tak nią zakręcił, że znalazła się unieruchomiona w jego ramionach. Szarpnęła się, ale bezskutecznie i nagle poczuła lęk. Diego dotykał ją zwykle z ogromną delikatnością i łagodnością. Zresztą zwykle zachowywał się też w bardzo łagodny, delikatny sposób, jaki odpowiadał jego wrażliwości. Zbyt łatwo więc można było zapomnieć, że Diego to także Zorro, obchodzący się dość bezceremonialnie z przeciwnikami, niekiedy balansujący na granicy zabójstwa, ktoś szybki, naprawdę silny i zaskakująco gwałtowny. Teraz jej o tym przypomniał i miała wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna rozgniewał się. Ale jego głos pozostał spokojny.
- Co? Się? Stało? – spytał jej nad uchem.
Victoria się rozpłakała.
Trzymał ją w ramionach, kołysząc, aż trochę się uspokoiła i wtedy znów zapytał.
- Co się stało?
- Przyjechałeś do pueblo – chlipnęła.
- Nie przyjechałem.
- Byłeś tam – Victoria znów się szarpnęła. Tym razem Diego pozwolił jej obrócić się tak, by stała z nim twarzą w twarz.
- Nie ruszałem się z hacjendy od rana – powiedział spokojnie.
- Ale cię widziałam! – prawie krzyknęła.
- Nie mogłaś mnie widzieć...
- Więc teraz ty twierdzisz, że kłamię? Że coś sobie umyśliłam?
- Nie. Nic takiego nie twierdzę – wciąż trzymał ręce na jej ramionach i chyba ten dotyk przypominał Victorii, jak szybko może ją znów unieruchomić. – Chcę tylko, być mi opowiedziała, co się naprawdę zdarzyło. Co widziałaś. Nie to, co sądzisz, że się wydarzyło.
Victoria zacisnęła zęby. Diego ze swoim spokojem mógł doprowadzić do szału.
- Zorro przyjechał do pueblo – powiedziała spokojnie. – Alcalde pokłócił się z don Estebanem o prawo do czerpania wody. Kazał go wyrzucić z garnizonu. Pewnie by i aresztował, gdyby Zorro się nie zjawił. Przegonił żołnierzy, odebrał alcalde papiery don Oliveiry, oddał mu je i potem, potem... – głos Victorii załamał się – potem rozmawiał z Dolores Escobedo. Pocałował ją! W rękę!
- To nie byłem ja... – głos Diego był dziwnie nieobecny, jakby uwagę młodego de la Vegę zaprzątało coś innego niż rozmowa.
- A kto? – krzyknęła Victoria.
Don Alejandro, który bez większych wyrzutów sumienia podsłuchiwał za drzwiami, miał ochotę zadać podobne pytanie. Był zasadniczo pewien, że Diego nie opuścił gabinetu, ale jednak... Ojciec bał się w tej chwili wniosków, jakie mu się nasuwały. Skoro Diego zwykle mówił o Zorro jak o drugiej osobie, czy mogło być tak, że Zorro działał bez wiedzy Diego?
Tymczasem w gabinecie kłótnia rozgorzała na nowo.
- Jeśli to nie ty wytarłeś Mendozą pół rynku, to kto? Kto zamknął bramę prawie na twarzy alcalde? Nie śmiej się! – krzyknęła Victoria, widząc, że Diego nie potrafi opanować uśmiechu. – Ty draniu!
- Vi... to naprawdę nie byłem ja, uwierz!
- Nie wierzę! Słyszysz? Nie wierzę ci! Raz już mnie okłamałeś! Powiedziałeś, że dajesz słowo, że jestem tylko ja! I co? Czarujesz tę małą Escobedo, Zorro! Znowu!
- Nie okłamałem! – Diego zaczynał tracić cierpliwość. – To nie byłem ja, rozumiesz? Cały czas siedziałem tutaj! W gabinecie!
- Nie wierzę! Rozumiesz! Nie wierzę! Wiem, co widziałam na własne oczy!
- Więc się przekonaj na własne oczy! – Diego szarpnął Victorię za ramię. – Chodź!
Pociągnął ją do drzwi. Don Alejandro ledwie zdołał cofnąć się w bok, za filar, gdy przemknęli koło niego i ruszyli do biblioteki. Domyślał się, dokąd Diego prowadzi Victorię i zgadł, bo gdy wszedł do biblioteki, po skłóconej dwójce nie było śladu.
Victoria drgnęła, gdy Diego pociągnął ją za sobą w kominek. Przejście tędy było ryzykowne, bo łatwo można było zaczepić skrajem spódnicy o wciąż płonące drwa, toteż przez moment na tym skupiła całą swoją uwagę, zapominając o wciąż bolącej głowie.
W jaskini przywitał ją miły chłód i światło świec. Diego pociągnął ją ze sobą dalej, do dalszych części. Gdy poczuła zapach siana, zorientowała się, gdzie ją przyprowadził.
- Możesz mi nie wierzyć – powiedział ze spokojem tym bardziej rażącym, że chwilę wcześniej prawie krzyczał. – Możesz mi nie wierzyć, ale uwierz jemu.
I wyciągnął jej rękę w stronę Tornado. Felipe stojący przy boksie odsunął się z drogi.
Dotknęła sierści konia. Ogier prychnął i za chwilę obwąchał jej dłoń, spodziewając się kawałka chleba czy marchwi. Pogładziła go po chrapach i raz jeszcze przesunęła dłonią po grzbiecie. W półmroku stajni niewiele widziała, ale dotyk jej wystarczał. Koń był spocony po biegu, jednak natrafiała palcami na wplątane w grzywę i sierść na grzbiecie źdźbła słomy i siana, a sama sierść była gładka, nie zmierzwiona siodłem. Tornado właśnie wrócił do stajni po forsownej jeździe, ale mimo tego nie miał na grzbiecie siodła.
Ale przecież sama widziała. Victorii zakręciło się w głowie. Przecież sama widziała, jak Zorro wskakuje na siodło, jak spina konia i gna do bramy pueblo. Miała tę scenę wyrytą w pamięci tak samo jak to, że unosił do ust dłoń Dolores, a wcześniej przewracał żołnierzy. Nie, musi być inne wytłumaczenie. Choćby szczotka w dłoni Felipe.
- Co mam widzieć? – zapytała, pozwalając, by gorycz, jaką czuła, odbiła się pogardą w jej głosie. – Że twój koń jeszcze nie ochłonął po galopie? I to ma być ten twój dowód? Przeliczyłeś się, Zorro. Umiem rozpoznać, czy koń stał w stajni, czy gnał pod jeźdźcem.
- Vi, nie… Nie jeździłem dziś na Tornado…
- I uważasz, że ci uwierzę? Gdy sama to widziałam? – spytała. – Przestań mnie wreszcie okłamywać.
Obróciła się gwałtownie w stronę wyjścia.
Nagle dwie drobne, ale silne dłonie złapały ją za rękę. Obejrzała się z powrotem. Felipe, z twarzą zaczerwienioną z gniewu wpatrywał się w nią bacznie, jakby pytając, o co chodzi. Przez moment zrobiło się jej żal chłopaka.
- Chcesz wiedzieć, co się stało? – Przytaknął. – Zorro pojawił się dziś w pueblo. Pomógł don Estebanowi Oliveirze, a potem zaczął podrywać pannę Dolores!
Felipe spojrzał na nią, a potem na Diego ze zdumieniem.
- Tak – mówiła dalej. – Diego twierdzi, że się nie ruszał z domu. A przecież widzę, że Tornado jest zbiegany!
Felipe drgnął, jakby coś go ukłuło. Zaczął gwałtownie wymachiwać rękoma, wyjaśniając coś bardzo zawile, ale Victoria nie miała siły na odgadywanie jego zagadek.
- Widzę Diego – zwróciła się do stojącego obok de la Vegi – że i Felipe kłamie w twojej obronie. Jak ci nie wstyd!
Felipe wpadł w szał. Z furią wymachiwał dalej, a za chwilę, widząc jej nierozumiejące, wrogie spojrzenie, poderwał z ziemi zwój liny i wepchnął go jej w ręce. Spojrzała zdumiona. Linka była dość długa i cienka, poplamiona trawą i… końskim potem i śliną. Victoria popatrzyła na rozzłoszczonego chłopaka, na linkę, na konia… Nagle zdała sobie sprawę, że koń mógł biegać wcale nie pod siodłem, a na uwięzi. Potrzebował ruchu, a Felipe musiał o to zadbać. Ale to nie mogło, po prostu nie mogło być tak proste!
Rzuciła linkę i ruszyła do wyjścia.
Za gwałtownie. Nagle ból głowy uderzył ze zwielokrotnioną siłą, a przed oczyma zatańczyły jej roje iskier. Poczuła że leci gdzieś w przepaść.
Oprzytomniała chwilę później, z twarzą przemywaną przez Diego zimną wodą. Felipe ze zmartwioną miną zaglądał mu przez ramię.
- Co się stało? – spytała.
- Zasłabłaś – wyjaśnił krótko Diego. – Chyba za dużo się działo jak dla ciebie.
Poczuła się urażona tym niewypowiedzianym stwierdzeniem, że źle znosi zamieszanie i kłótnie.
- To nie z tego powodu! – prychnęła unosząc wysoko głowę i spróbowała wstać. Nim się podniosła, Diego już podtrzymywał ją pod ramię.
Posadził ją przy stole w jaskini i zaczął zapalać kolejne lampki. Robiło się coraz jaśniej. Obserwowała jego zręczne, płynne ruchy i nagle przypomniało się jej, jak patrzyła na tamtego Zorro, który, jak twierdził Diego, nie był nim. Przypomniała sobie to dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, niż być powinno, ale zaraz zagłuszyło je poczucie krzywdy. Chciała, tak bardzo chciała mu uwierzyć, ale wciąż nie mogła. Wciąż miała przed oczyma tamtą rozmowę Zorro z Dolores. Wprawdzie Tornado sprawiał wrażenie, jakby mimo wszystko nie nosił dziś siodła, no i ta linka, i złość Felipe… Wstała. Wolniej i ostrożniej niż zwykle, by uniknąć zawrotów głowy. Nie miała ochoty zostać tu i rozmawiać, czy nawet pozwolić, by Diego się o nią troszczył.
- Odwieź mnie do pueblo – oznajmiła.
- Dobrze – znów podtrzymał ją pod rękę. Odtrąciła ją. Jej wściekłość zmalała, ale wciąż czuła się boleśnie urażona.
W bibliotece oczekiwał na nich don Alejandro. Victoria uniosła dumnie głowę na jego widok. Wiedziała, że postępuje może trochę głupio, ale nie miała ochoty widzieć współczującego, rozumiejącego spojrzenia starszego de la Vegi.
- Chcę wracać do pueblo – oświadczyła. – Czy Pablo mógłby mnie odwieźć wozem?
- Pablo? – zapytał Diego. – Myślałem…
- Źle myślałeś. Nie chcę z tobą rozmawiać.
Ruszyła do drzwi.
– I jeszcze jedno – odwróciła się w progu. – Jeśli wieczorem spróbujesz wejść do mojego pokoju, wylecisz przez okno. Nieważne, czy to będziesz ty, czy Zorro. Nie chcę słuchać przeprosin.
Wyszła.
Don Alejandro patrzył na drzwi tak, jakby po raz pierwszy w życiu widział senoritę Escalante.
- Diego, co się stało? – zapytał w końcu.
– Ktoś podszył się pod Zorro. Pomógł don Estebanowi w sporze z alcalde. Szybko załatwił sprawę, ja pewnie bym musiał się wybrać do garnizonu po zmierzchu, gdybym wiedział…
- To nie powód, by tak rozwścieczyć Victorię.
- Ten ktoś – powiedział Diego nagle zachrypniętym głosem – zaczął zalecać się do donny Dolores Escobedo.
Don Alejandro przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
- Rozumiem, że próbowałeś ją przekonać…
- Tak!
- Jest tylko nadal zła, czy…
- Nie wiem, czy mi uwierzyła – Diego pokręcił głową. – Pech chciał, że Felipe zabrał akurat Tornado do wybiegania.
- Tornado? – przez moment don Alejandro nie rozumiał, co syn ma na myśli.
- Moje umiejętności maskowania tym razem obróciły się przeciw mnie. Za często Diego zjawiał się zaraz po Zorro, zajęty czymś zupełnie nieważnym. Nie mogła mi uwierzyć. A ja pomyślałem, że jak zobaczy, że koń niezbiegany, to mi uwierzy…
- Ale…
- Widziałeś, ojcze. Może uwierzyła Felipe. Może nie. Ale już nie mogę jej teraz przeprosić.
- To co zrobisz?
- Wybieram się do pueblo. Może wpuści mnie do gospody, bo muszę porozmawiać z paroma osobami, jak chociażby z Mendozą – wyjaśnił Diego. – Skoro, jak mówi Victoria, wytarłem nim rynek, chętnie posłucham jak tego dokonałem.

Rozmowa z sierżantem niewiele jednak dała Diego. Siedzieli na werandzie, bo gdy Diego ostrożnie zajrzał do gospody, Victoria prawie złapała za miotłę. Prawie, bo czy to złość jej trochę przeszła, czy nie chciała robić sceny na oczach mieszkańców i gości, dość że wysłała Marisę z krótkim pytaniem, co Diego sobie życzy. Otrzymał zatem dzbanek cydru, wino i tortille dla sierżanta i ostrożnie ulokował się w rogu werandy, gdzie nie musiał być widziany przez każdego, kto stanął w drzwiach.
Mendoza jednak niewiele miał do opowiedzenia. Ot, przyjechał don Esteban Oliveira, zaprotestować przeciwko odebraniu mu dostępu do wody na miejskiej ziemi. Pokłócił się z alcalde o nową umowę, wyjątkowo dla niego niekorzystną, potem próbował jeszcze się dogadać z Ramone na spokojnie, ale alcalde nie był w nastroju do negocjacji i spróbował odebrać mu wszystkie papiery, także tytuły własności hacjendy. A wtedy wtrącił się Zorro i sierżant resztę czasu spędził leżąc w miarę wygodnie w stercie siana i obserwując, jak pozostali jego koledzy zbierają krótkie, a skuteczne lanie. A potem Zorro oddał papiery i zamienił kilka słów z donną Dolores, co niezmiernie zdziwiło sierżanta.
- Nie sądziłem, że Zorro jeszcze kiedyś popatrzy na inną senoritę – dziwił się, zerkając na wejście do gospody, gdzie właśnie na chwilę stanęła senorita Escalante. – Czy to dlatego jest taka niezadowolona?
Diego nie odpowiedział. Mendoza może i sprawiał wrażenie trochę głupawego, czasem był wręcz rozczulająco niezgrabny, ale czasem… Czasem trafiały mu się wyjątkowo celne obserwacje, z których najczęściej nie zdawał sobie sprawy. Tak, jak teraz. Nie było powodu, by go wprowadzić w błąd, choć Diego zdawał sobie sprawę, że może to stać się powodem pewnych niewygodnych dla niego dociekań. Już chciał się zgodzić z sierżantem, gdy zauważył nowe zagrożenie.
Przez plac, w stronę gospody, szły panny Escobedo z donną Dolores na czele i nieodłączną senorą Chiarą w tylnej straży. Na razie jeszcze nie zauważyły go w rogu werandy, ale wiedział, że gdy się spostrzegą, nie ominie go dyplomatyczna pogawędka. A tego Victoria mogła już nie wytrzymać i zrujnowałoby to jego wątłe szanse na powrót do normalności. Już dawno Diego zauważył, że senorita Escalante jest na punkcie panny Escobedo wyjątkowo czuła i, w zasadzie, nie dziwił się temu. Gdyby senora Chiara była mężczyzną, Zorro, albo i sam Diego, przegnaliby go z pueblo na cztery wiatry, jeśli nawet nie zabili w pojedynku za wszystkie obraźliwe obrzydlistwa, jakie wypowiadała. A śliczna donna Dolores, poza paplaniną o kolejnych sukienkach, miała podobne do swej opiekunki poglądy…
- Myślę sierżancie, że… – urwał szybko. – Myślę, że dokończymy naszą rozmowę w innym miejscu, sierżancie.
- Ale don Diego… - Mendoza mówił już w pustkę. Diego właśnie zniknął za rogiem gospody.

Przez następne dni dla mieszkańców Los Angeles stało się jasne, że senorita Victoria Escalante i don Diego de la Vega przeżywają mały kryzys w swoim związku. Senorita Escalante stała się jeszcze bardziej drażliwa, tak że samo przebywanie w kuchni w jej towarzystwie bywało dla pracowników ciężkim przeżyciem, a don Diego… No cóż, don Diego postępował jak to on miał we zwyczaju. Pojawiał się codziennie w pueblo, zaglądał do gospody, a zgromiony rozwścieczonym, czy dla odmiany lodowatym spojrzeniem, przenosił się na werandę i czekał. Najwidoczniej chciał swoją cierpliwością zmęczyć, czy też zmiękczyć serce narzeczonej i odzyskać utracone z jakiegoś powodu względy. Na razie wskórał tylko tyle, że senorita Victoria nie wyrzucała go już z samego pobliża gospody, a jedynie wyniośle ignorowała.
Tymczasem, choć to umknęło czujnym spojrzeniom miejscowych plotkarzy, Diego czuł się osaczony. Zagadka odkrycia, kto podkradł mu imię i sposób działania, nie dawała się rozwiązać. W poszukiwaniach i ostrożnym śledztwie nie pomagało mu to, że gdy starał się przekonać Victorię, by mu wybaczyła i chociaż zaczęła z nim rozmawiać, to jednocześnie musiał unikać bystrego i natrętnego wroga.
Donna Dolores Escobedo mogła większość czasu spędzać na dyskusjach z kuzynkami o zestawieniach kolorów czy krojach falban, ale w sprawach dotyczących relacji między mężczyznami i kobietami miała oko równie bystre, jak przy doborze nici do h. Oczywiście, pomagało jej to, że miała ucho czułe na każdą ploteczkę, jaka krążyła po Los Angeles. Tak czy inaczej, czy przez tajemniczą kłótnię, czy też z innego, sobie tylko znanego powodu, donna Dolores uznała, że w orszaku jej wielbicieli nie może zabraknąć najbardziej znamienitego z nich – don Diego de la Vegi.
Tak więc Diego, gdy już wyciągał na ploteczki i zwierzenia sierżanta Mendozę lub przysłuchiwał się leniwym dyskusjom pozostałych żołnierzy z garnizonu czy też peonów i hacjenderów, musiał jednocześnie pilnie uważać, by w pobliżu nie pojawiły się panny Escobedo, bowiem donna Dolores nie ruszała się nigdzie bez towarzystwa swoich kuzynek i senory Chiary. Wiedział bowiem, że w razie spotkania nie uniknie choćby chwili pogawędki, a jakiś instynkt, co do którego Diego przypuszczał, że był to odruch wyczuwania niebezpieczeństwa, jaki wyćwiczył Zorro, podpowiadał mu, że po takich pogaduszkach może zapomnieć o jakiejkolwiek rozmowie z Victorią. Gorzej nawet, jeśli donnie Dolores uda się go osaczyć, to nie omieszka się ona pochwalić tym senoricie Escalante. A jakie to mogło mieć skutki, Diego wolał nie myśleć. Odkładał te przewidywania w pamięci tam, gdzie trzymał wspomnienia paru innych, nieprzyjemnych sytuacji, w których krew, ból i strach grały główną rolę. Panna Escobedo jednak tropiła go z zaciętością doświadczonego myśliwego, nic zatem dziwnego, że i Diego stawał się coraz bardziej nerwowy.
- Mam tego dosyć – warknął, chodząc któregoś dnia po bibliotece.
Felipe siedzący z książką na kolanach wzniósł oczy ku niebu.
- Czego masz dosyć, jeśli można wiedzieć? – zainteresował się don Alejandro.
- Donny Dolores Escobedo!
- A to czemu? Ta dziewczynka chyba nie interesuje się niczym poza sukienkami…
- Poza mężczyznami, chciałeś powiedzieć, ojcze. Sukienki to dla niej tylko broń i przynęta. A teraz szczególnie interesuje się mną.
- Czy to poważne?
- Nie wiem, ale ojcze, przysięgam, że gdyby alcalde wpadł na pomysł, by ją wynająć do zapolowania na Zorro, jeszcze dziś uciekłbym z Los Angeles.
- Diego!?
- Jest uparta niczym osioł i dokuczliwa jak cierń z kaktusa. Dziś się ledwie wywinąłem, bo już pędziła, by ze mną porozmawiać. W ostatniej chwili dopadłem konia, by nie wyglądało to na oficjalną ucieczkę.
- To może porozmawiaj z nią, wyjaśnij jakoś łagodnie, że nie jesteś nią zainteresowany…
- Ojcze! – Diego sprawiał wrażenie zszokowanego.
- Co złego w takiej rozmowie? Jeśli tylko na rozmowie poprzestaniesz…
Diego odwrócił się do ściany i oparł się o nią czołem i rękoma, oddychając głęboko, by się uspokoić.
- Ojcze, byłeś przez ostatni tydzień na północy. Nie wiesz, co się dzieje – powiedział wreszcie.
- Chcesz powiedzieć, że Victoria…
- Tak, Victoria. Nadal jestem dla niej tylko kimś na werandzie. Jeżeli zobaczy mnie rozmawiającego z donną Dolores…
Za plecami Diego Felipe odstawił małą pantomimę, niedwuznacznie sugerując don Alejandro, że mieszkańcy Los Angeles mieliby sporo do oglądania, gdyby Victoria zobaczyła Diego rozmawiającego z donną Dolores. Starszy de la Vega stłumił wybuch śmiechu, niestety, Diego to usłyszał.
- To nie jest śmieszne – warknął. Felipe zrobił obrażoną minę. Diego westchnął, jakby prosił niebo o pomoc i wyjaśnił spokojnie. – Donna Dolores nie zadowoli się samą rozmową. A nawet jeśli nie zrobi tego ona, zrobi to jej senora Chiara. Pochwali się Victorii, kim teraz jestem zainteresowany. Wolę nie myśleć, jak to zrani Victorię. I jakie to może mieć skutki.
Felipe podszedł do Diego już bez uśmiechu, gwałtownie czemuś zaprzeczając.
- Wiem Felipe, ona tego by nie zrobiła. Ale jeśli uzna, że ją zdradziłem… Nie, nie chcę jej tak ranić.
Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie odezwał się don Alejandro.
- Skoro już doszliśmy do tego tematu… jak idzie twoje śledztwo?
- Źle – odparł Diego. – Pojawił się tylko raz, zaprowadził porządek w pueblo i zniknął. Nikt nie widział go w pobliżu. Nawet jeśli ktoś mi opowiada, że go zobaczył, to gdy bardziej się dopytuję, okazuje się, że widział mnie.
- Więc to może jednorazowy wyskok?
- Chciałbym… - westchnął Diego. – W takim przypadku miałbym szansę…

Jakakolwiek miała być szansa dla Diego, don Alejandro nie chciał pozostawiać jej przypadkowi. Następnego dnia wybrał się więc do puebla, starannie trzymając się w pewnej odległości za synem. Obserwował, jak Diego krąży dookoła wejścia do gospody, a Victoria mija go z wysoko uniesioną głową. Potknęła się na progu i Diego natychmiast ją podtrzymał. Podziękowała odruchowo, zanim się cofnęła, ale obserwującemu tę scenę don Alejandro wydawało się, że dystans pomiędzy tym dwojgiem nagle zmalał. Rzeczywiście, po chwili Victoria wyszła z gospody i usiadła przy stole naprzeciw Diego. Nim jednak zaczęli rozmawiać, na werandę wtarabanił się sierżant Mendoza i zaczął coś opowiadać. Don Alejandro widział ze swojego punktu obserwacyjnego, że Diego i Victoria wpierw odetchnęli z ulgą, a potem spojrzeli na siebie wyraźnie poirytowani towarzystwem. A więc nie wszystko było stracone.
Jednak po chwili zmienił zdanie. Czy zawinił sierżant Mendoza, rozsiadając się przy stole i zasłaniając Diego i Victorii widok na plac, czy też Diego, skupiony na swojej szansie rozmowy z Victorią przestał być tak czujny jak zwykle, tego don Alejandro nie umiał ocenić. Dosyć, że nim ktokolwiek się spostrzegł, trzy panny Escobedo weszły na werandę, odcinając Diego i Victorii drogę ucieczki. Ze swego miejsca de la Vega mógł doskonale widzieć, jak jego syn odchyla się ku tyłowi, by uniknąć choćby muśnięcia ze strony donny Dolores, a Victoria mnie w rękach krawędź fartucha. Wreszcie Diego odchylił się tak daleko, że ława nie wytrzymała i runęła z trzaskiem. Victoria zerwała się na równe nogi. Młody de la Vega pozbierał się z podłogi, niezbyt zgrabnie, otrzepując się z wydatną pomocą zatroskanego Mendozy, który widocznie nie zdawał sobie sprawy z niezręczności sytuacji. Panna Dolores ruszyła także z pomocą, ale Diego wmanewrował sierżanta pomiędzy nią a siebie. Sądząc z gestów, Diego dość poważnie potłukł sobie ramię i teraz dyskusja sprowadzała się do tego, kto go odprowadzi do lekarza. W tym momencie don Alejandro uznał, że musi się włączyć.
- Diego, na litość boską, co ci się stało? – rzucił zamiast powitania.
- Drobnostka, tylko…
- Senor Diego tylko stracił równowagę – wtrącił się Mendoza. – Chyba ta ława jest trochę kulawa…
- Ta ława jest tak samo nędzna, jak całe urządzenie – wtrąciła się senora Chiara.
- Nic mi nie jest, nic poważnego – Diego wszedł jej w słowo, próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Victorio, kochanie, czy byłabyś tak dobra i pożyczyła mi ręcznika i octu…
Przez moment wydawało się, że mu się udało, jednak Victoria odwróciła się i wpadła do wnętrza gospody. Don Alejandro był pewien, że Diego zaraz zaklnie.
- Don Diego, powinniście pójść do lekarza, ta ręka może być złamana – zaszczebiotała donna Dolores.
- To tylko stłuczenie, senorita – odparł Diego.
Dziewczyna uniosła głowę.
- Proszę mówić do mnie donna! – zażądała.
- Proszę o wybaczenie, donna Dolores, ale pójdę poprosić Victorię o ręcznik i ocet – Diego nie omieszkał skorzystać z ostatniej drogi ucieczki i ruszył do wejścia.
Don Alejandro zawahał się, czy zostać na werandzie, gdzie sierżant Mendoza niezgrabnie czynił honory wobec panien Escobedo, czy też ruszyć za synem i przekonać się, jak mu idzie przekonywanie Victorii. Wybrał to pierwsze, uznając, że powstrzymanie panien Escobedo przed dalszym niesieniem pomocy jego synowi choć trochę ułatwi Diego zadanie, i jak się okazało, wybrał słusznie. Po dłuższej chwili Diego wyłonił się z wnętrza gospody z ręką okręconą ręcznikiem i zawieszoną na prowizorycznym temblaku, a jego pożegnanie z Victorią nie było może zbyt czułe, ale też nie lodowate. Don Alejandro odetchnął. Sprawy miały się ku dobremu, mógł zatem z czystym sumieniem, odpowiedzieć na powitanie znajomego i usiąść w chłodnym wnętrzu gospody nad kubkiem dobrego wina.
Niestety, przekonał się, że Diego nie wyolbrzymiał problemu, jaki stanowiła donna Dolores. Zajęli z don Alfredo miejsce w głębi sali, dosyć blisko kuchennego wejścia, toteż mógł doskonale słyszeć rozmowę, jaka miała miejsce w kuchni.
- Chcę ci coś powiedzieć, senorito Victorio Escalante, właścicielko gospody – odezwała się Dolores.
- Słucham.
- On będzie mój.
- Kto? Zorro?
- Nie, Diego. Będzie mój.
- Nie.
- Przekona się, że nie warto wiązać się z kimś takim jak ty. Dobrze ci radzę, poszukaj sobie raczej kogoś wśród poganiaczy. Bardziej będą ci paso…
Trzask! Don Alfredo chciał się podnieść, ale don Alejandro przytrzymał go za ramię.
Senora Chiara poderwała ze swego miejsca przy stoliku.
- Co się dzieje? Donna Dolores?
Donna Dolores wypadła zza kotary. Poza lekkim wzburzeniem idealnie ułożonej fryzury i zaczerwienionymi policzkami, nie widać na niej było żadnych widocznych śladów.
- Nic się nie stało – oświadczyła zimno. – Wracamy do domu.
Don Alejandro zajrzał do kuchni. Victoria z furią ścierała ze stołu sos z wywróconej miski. Uznał, że lepiej będzie, dla niego i dla Diego, jeśli ostrożnie się wycofa, zanim ona go spostrzeże.

Względne pogodzenie się z Diego na jakiś czas poprawiło nastrój Victorii, ale nie na długo. Świadomość, że piękna panna Dolores uparła się, by zdobyć względy Diego, stale ją dręczyła, szczególnie, że w następnych dniach często widziała, jak donna Escobedo stara się osaczyć Diego i zmusić do rozmowy. Toteż Victoria, po krótkiej poprawie nastroju, znów zaczęła reagować nerwowo na najmniejszy kłopot. Jej bóle głowy nasiliły się, a w dodatku dołączyły do nich bóle żołądka tak dokuczliwe, że jadła coraz mniej.
Któregoś dnia, w parę tygodni po tym, jak Diego tak pechowo potłukł sobie rękę, Victoria weszła do kuchni w chwili, gdy senora Antonia ustawiała na stole gar z gazpacho. Ostra, kwaśna woń zupy zakręciła jej w nosie i przyprawiła o taki skurcz żołądka, że Victoria ledwie zdążyła do zacisznego kącika za stajnią. Gdy wyprostowała się w końcu, marząc o kubku zimnej wody, zobaczyła przyglądającą się jej senorę Antonię.
- Dziewczyno… - odezwała się starsza kobieta. – Czy ty nie masz kłopotów?
- Co? Jak? – wyjąkała Victoria. Nie rozumiała, o czym Antonia mówi.
Starsza kobieta podeszła bliżej i delikatnie pogładziła ją po policzku, potem podniosła jej brodę i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w oczy.
- Córka – zawyrokowała w końcu.
- Co!?
- Córka – wyjaśniła spokojnie senora Antonia. – Córka zawsze zabiera matce urodę, a ty ostatnio zbladłaś i zmizerniałaś.
Victoria poczuła, że nogi się pod nią uginają.
- Nie – zaprzeczyła słabo. – Nie!
- Oj, dziewczyno… - pokręciła głową senora Antonia. – Lepiej zakręć się koło ślubu, nim będzie za późno…

Victoria nie miała pojęcia, kto pierwszy puścił tę plotkę w obieg. Nie podejrzewała senory Antonii. Mimo wszystko starsza kobieta miała dla niej sporo życzliwości, pomijając już sam fakt, że była jej wdzięczna za zatrudnienie w kuchni i raczej usłuchała prośby, by nikomu nie mówić. Ale zakątek za stajniami odwiedzali inni ludzie, więc nie wykluczała, że ktoś usłyszał tę krótką rozmowę. Jakkolwiek to było, zaczęła spostrzegać coraz więcej taksujących spojrzeń skierowanych w swoją stronę i słyszeć, że rozmowy milkną, gdy podchodzi bliżej. Mogła sądzić, że to tylko złudzenie, wywołane przerażającym stwierdzeniem senory Antonii, ale dzień w dzień, coraz częściej, chwytały ją mdłości. Bywały ranki, że w ogóle nie mogła wejść do kuchni, bo zapach polewek, chili con pollo czy sosu do burritos zmuszał ją do pospiesznego opuszczenia pomieszczenia. Było tylko kwestią czasu, gdy kto inny zauważy jej chorobę. Wiedziała, że powinna pójść do madre Rosy, by potwierdzić czy rozwiać wątpliwości, ale nie miała odwagi. Sam fakt, że by się tam udała, byłby potwierdzeniem tego, co zaczynano o niej szeptać.
Przerażała ją też myśl, że będzie musiała porozmawiać z Diego. Całe zamieszanie na razie go ominęło, bo ojciec wysłał go na kontrolę pastwisk, ale wcześniej zjawiał się co rano, by zajrzeć do gospody i spróbować namówić ją na choćby chwilę przejażdżki po okolicy czy wizytę w hacjendzie. Pocieszało ją to, szczególnie po tym, co powiedziała jej donna Dolores, jednak od czasu, gdy Zorro tak bezczelnie zalecał się do panny Escobedo, Victoria wciąż czuła do niego urazę. Mimo zapewnień Diego, mimo świadectwa Felipe, coś przeszkadzało jej traktować młodego de la Vegę tak, jak kiedyś. A teraz, przerażona tym, co jej powiedziano, nie wiedziała, czy zdoła choćby wykrztusić z siebie, o co ją podejrzewano.
Kolejnego poranka, gdy skończyła się krztusić wspomnieniami skąpego śniadania i ruszyła w stronę kuchni, Victoria zobaczyła senorę Chiarę, opartą o mur z uśmieszkiem zadowolenia na twarzy i zrozumiała, że prawdziwa burza jest dopiero przed nią.


Don Alejandro stanął się w przedsionku hacjendy. Diego właśnie wrócił z objazdu pastwisk, a teraz przebierał się w pośpiechu, by pojechać do pueblo. A on musiał go zatrzymać, bo chciał porozmawiać z synem, zanim ten dowie się o pogłoskach, jakie od kilku dni krążyły po Los Angeles.
- Diego?
- Spieszę się, ojcze.
- Diego, musimy porozmawiać. To ważne. Chodź do biblioteki.
Diego z westchnieniem zawrócił od drzwi.
- Tak, ojcze? Co się stało?
- W pueblo są kłopoty.
- Co? Alcalde znów coś wymyślił?
- Nie, tym razem nie alcalde, choć on też ostatnio znów zaczyna być uciążliwy. Ale teraz my mamy kłopoty.
- Jakie?
Don Alejandro zawahał się.
- Długo by mówić… Mogę cię o coś zapytać?
- Tak?
- Na kiedy planowaliście z Victorią ślub?
- Na kiedy… - Diego popatrzył na ojca z niedowierzaniem. – Wiesz – przyznał w końcu – jakoś nie wyznaczyliśmy sobie daty.
- Nie? A przy zaręczynach?
Diego przetarł dłonią czoło.
- Ojcze… Nie było zaręczyn.
Teraz przyszła kolej na don Alejandra, by niedowierzać własnym uszom.
- Jak to nie było? Przecież…
Młody de la Vega usiadł ciężko w fotelu.
- Pamiętasz, co się wtedy działo? Ja zostałem ranny, potem Ramone urządził nam przesłuchanie…
- A Victoria oświadczyła, że wybrała ciebie zamiast Zorro.
- Tak, ale nie powiedziała, że ja się jej oświadczyłem. Bo ja tego nie zrobiłem.
- Nie rozumiem.
- Ojcze… Czy poprosiłem cię o pierścionek mamy? Czy urządziliśmy wielki bal, na którym oznajmiliśmy tę radosną nowinę? Czy poprosiłem cię o pozwolenie i błogosławieństwo?
- Wiesz, że je masz. Oboje je macie, ty i Victoria, nieważne, co się wydarzy. A co do balu, to przecież ledwie uszedłeś z życiem. Jak mogliśmy urządzać fety?
- Zgadza się, ledwie uszedłem z życiem. Ale tamtego wieczoru oboje, Victoria i ja, robiliśmy wszystko, by się uratować. Felipe wymyślił napad, by wytłumaczyć moją ranę, a potem byliśmy tak zajęci zostawianiem śladów, by to wydawało się prawdziwe, że żadne z nas nie pomyślało, jak wytłumaczyć, co robiłem tak późno w nocy w gospodzie. Przypomniałeś nam o tym, pamiętasz?
- Nie…
- Przyszedłeś do Vi, powiedzieć jej o plotkach, jakie o nas krążą. I powiedziałeś, że z radością powitasz ją jako synową, pamiętasz? – przypomniał Diego.
- Tak, teraz tak. Ale ty wtedy spałeś.
- Nie. Znów w pośpiechu wymyślaliśmy plan i wyjaśnienie, że Victoria zdecydowała wybrać pomiędzy mną a Zorro wydało nam się najlepsze. A ty potwierdziłeś to, nazywając ją publicznie synową. Ale oświadczyn, takich formalnych oświadczyn nie było. Nikt nie zwrócił na to uwagi, zapewne wszystkich dość zaskoczyliśmy. To, że byłem ranny, dość dobrze tłumaczyło brak uroczystości, a gdy wyzdrowiałem… No cóż, w oczach mieszkańców Los Angeles byliśmy już uznaną parą. A o pierścionku mamy, przyznam się, zapomniałem na jakiś czas – Diego wzruszył ramionami.
- Więc termin ślubu…
- Nie wyznaczyliśmy – Diego westchnął. – Widzisz, ojcze… Ja mam swoje wątpliwości, czy powinienem się żenić. Prócz tego cała ta historia ze ślubem jest dla Victorii bardzo trudna. Ta gospoda to jej życie. Jej niezależność, jej duma… Wszystko. Ale uważa, że jako dona de la Vega nie będzie mogła jej prowadzić, bo obowiązki doni są inne, bo nie wypada, by stała za kontuarem i tak dalej. Ja jestem na ten temat trochę innego zdania, ale to odrębna sprawa – Diego machnął ręką. Don Alejandro nie przerywał. Jego syn bardzo rzadko decydował się mówić, co sądzi o czymś osobistym, czy co czuje. – W dodatku Vi zauważyła, że spora część caballeros nie odnosi się dobrze do myśli, że ona zostanie doną de la Vega i jest pewna, że gdy już nią będzie, będzie bardzo samotna. Victoria się boi i dlatego ja nie nalegam na wyznaczenie jakiejkolwiek daty. Ale chce wyjść za mnie, dlatego zatrudniła senorę Antonię. I jeszcze – uśmiechnął się Diego, a jego ojciec poczuł ukłucie w sercu na widok radości na twarzy syna – Victoria kupiła już materiały na ślubne stroje. Więc prędzej czy później, ślub będzie. Czy to wyjaśnia twoje wątpliwości co do terminu?
- Niezupełnie – spochmurniał don Alejandro.
- Czyli?
Starszy de la Vega westchnął. Plotki, które usłyszał, były paskudne, tak paskudne, że gdyby nie znał swego syna… Najgorsze było to, że mimo wszystko, mimo tego, że wiedział, jak bardzo Diego kieruje się honorem, czuł się niepewnie. Miał wątpliwości, podejrzenia, czy jednak nie była to prawda. Pamiętał przecież tamten poranek, po ucieczce z kopalni, gdy zastał Diego i Victorię wtulonych w siebie i śpiących na jednym łóżku. Ale cóż, nigdy nie uciekał od odpowiedzialności.
- Diego… Po Los Angeles krążą pogłoski, że byłoby dobrze, żeby wasz ślub odbył się jak najszybciej – powiedział tak delikatnie, jak potrafił. Ale, jak się zaraz okazało, za delikatnie. Diego nie zrozumiał.
- To znaczy? – zapytał. – Dlaczego? Z tego co wiem, Victoria nie uszyła jeszcze swojej sukni…
- Mówią, że Victoria nie może – don Alejandro potrząsnął głową i poprawił się. – Że nie wolno już jej włożyć takiej sukni.
- Co?! – Diego zerwał się z fotela. – To ta Chiara! – wybuchł. – Ta zadufana w sobie, przekonana o swej ważności baba! Już raz jej coś takiego powiedziała! Jadę zaraz do don Escobedo. Może on jakoś okiełzna język tego babska!
- Diego, to nie Chiara…
- Co? – młody de la Vega spojrzał na ojca szeroko otwartymi oczyma. – Jak to, nie Chiara? Więc kto ośmielił się rozpuścić takie pogłoski o Vi?
Zdumienie syna sprawiło, że don Alejandro poczuł się lepiej. Jeśli tylko Diego nie zagrał tego po mistrzowsku…
- Nie wiem. Chiara miała w tym trochę swojego udziału, ale plotki już były, nim ona zaczęła… mówić.
- Plotki, plotki, plotki… - zirytował się Diego. – Powiedz mi wprost, co się tym ludziom ubzdurało o Vi i spróbujmy z tym skończyć. Ona ma dość innych zmartwień.
- Sądzę, że teraz to jest jej największe. Ludzie się od niej odwracają. Jeśli to będzie dłużej trwało, może stracić gospodę.
- Co?
- Niestety tak. Mówią… - don Alejandro się zawahał jeszcze na moment. Jeśli to nieprawda, urazi syna do głębi serca. Jeśli prawda…
- A więc?
- Mówią, że spodziewa się dziecka.
Diego usiadł. Na fotelu, choć przez moment wyglądało to tak, jakby miał siąść wprost na podłodze.
- Nie… - wyszeptał.
- Obawiam się, że to prawda.
- Nie.
Don Alejandro wstał ze swojego miejsca. Przeszedł się po bibliotece kilkakrotnie, nim zdecydował się znów odezwać.
- Diego?
- Tak, ojcze? – głos Diego był całkowicie wyprany z emocji.
- Powinienem cię zapytać…
- Co?! Mnie?! Ojcze!!! – Diego zerwał się na równe nogi i jednym skokiem dopadł ojca, chwytając go za ramiona. – Powiedz to! Powiedz, że nie uwierzyłeś!
- Diego…
Ręce młodego de la Vegi opadły.
- Uwierzyłeś – powiedział gorzko. – Znasz mnie, a jednak uwierzyłeś.
- Nie!
- A więc po co pytasz?
- Miałem wątpliwości…
Diego roześmiał się. Krótko, gorzko. Nagle zwinął się w miejscu i trzasnął pięścią w ścianę. Zmełł w ustach coś, co dla jego ojca zabrzmiało jak coś, co Zorro mógł podsłuchać tropiąc bandytów.
- Mogłem się tego spodziewać – powiedział cicho. – Mogłem się tego spodziewać…
- Diego!
- A nie? – odwrócił się w stronę ojca. – Właśnie zbieram to, na co sobie starannie zapracowałem. Przez te lata, studia, Zorro, tak bardzo oddaliliśmy się od siebie, że jesteś w stanie nawet uwierzyć, że ja… - urwał, jakby nie mogąc wymówić tego słowa – że ja…
- Nie uwierzyłem. Chciałem nie wierzyć!
- Ale zapytałeś…
- Krew nie woda, Diego – westchnął don Alejandro. – Widziałem was oboje po tamtym… po kopalni… Przez moment pomyślałem, że…
- Że twój syn jest tak słaby, że zmęczony zapomni o honorze? – zadrwił Diego.
- Nie! To znaczy… tak…
Diego pochylił się na stołem, kręcąc głową.
- To nie do wiary… - zamruczał w końcu. – Całkowicie nie do wiary… - odwrócił się nagle. – A teraz? – zapytał.
- Teraz wierzę, że to nie ty. Uwierzyłem już wcześniej, podczas rozmowy – don Alejandro starannie przemilczał swoje wcześniejsze wątpliwości co do tego, czy Diego nie odgrywa przed nim komedii. Diego kiwnął głową.
- Jeśli to nie jest jakaś koszmarna potwarz – powiedział z lodowatym spokojem – to zostaje jeszcze jedno wyjaśnienie. Jadę do Los Angeles porozmawiać z Vi.
- O ślubie?
- Nie. O czymś innym…
- O Zorro?
- Może. Ale co do Zorro… lepiej, bym nie spotkał tego przebierańca.

Victoria po raz kolejny próbowała zupy. Senora Antonia była zajęta ciastem, więc to na nią spadło dosmakowanie dania, ale nie potrafiła temu podołać. Jakby nie próbowała, czegoś jej w potrawie brakowało, a smak wydawał się być płaski, niepełny. Starsza kobieta obserwowała ją uważnie.
- Lepiej ja to doprawę, senorita Escalante – powiedziała w końcu.
- Czemu?
- Nie macie smaku, prawda?
- Skąd?
- Mam już wnuki, zapomnieliście? Niektóre kobiety tak mają, że w tym czasie tracą smak. Lepiej, by wtedy nie gotowały.
Victoria oparła się o ścianę. Niektóre kobiety tak mają. Wyglądało na to, że ona też tak miała. Zaczęło się już kilka tygodni temu, ale teraz jej brak smaku i powonienia stał się naprawdę dokuczliwy. Jeśli to potrwa dłużej, jej gospoda straci swoją renomę doskonałej kuchni.
Jeśli to potrwa dłużej, pomyślała, jej gospoda straci jakąkolwiek renomę. Nie miała wątpliwości, komu to będzie zawdzięczać. Senora Chiara prowadziła prawdziwą krucjatę, by udowodnić wszystkim, że dla Victorii Escalante nie ma miejsca w pueblo i powoli przekonywała ludzi do swoich racji. Już teraz część mieszkańców Los Angeles zaczęła omijać ją z daleka i odwracać wzrok, gdy przechodziła w pobliżu, zaś spadek liczby klientów gospody był jak na razie niewielki, ale zauważalny. To, że był akurat dzień targowy, nie poprawiało sytuacji. Więcej ludzi na rynku oznaczało teraz tylko to, że więcej osób zacznie ją omijać. Być może straci także dostawców, a to jeszcze pogorszy sytuację gospody.
- Victoria? – usłyszała nagle.
Diego stał w progu kuchennych drzwi.
W pierwszym odruchu chciała rzucić mu się w ramiona i wypłakać cały swój strach i ból. Ale nim drgnęła, przez myśl przemknęło jej, że on też wie, że być może uwierzył w te pogłoski i być może, gdy ona spróbuje się do niego zbliżyć, on odsunie ją ze wstrętem. Objęła się więc rękoma, by nie zdradzić, jak jej drżą.
- Po co przyjechałeś? – zapytała.
- Porozmawiać.
- Więc już słyszałeś.
- Ojciec mi powiedział. Uznał… - Diego zaczerwienił się lekko – uznał, że musi mi zadać kilka nieprzyjemnych pytań.
- On też w to wierzy.
- Tak. I nie – Diego nadal stał w progu. Za plecami Victorii senora Antonia zaczęła klepnięciami wyrównywać bryłę ciasta.
- A ty uwierzyłeś?
- Nie.
- Wyjdź.
- Co?
- Powiedziałam ci, wyjdź stąd. Nie mam siły na kłótnie, źle się czuję.
- Nie wyjdę.
- Wyjdź. Nie chcę się z tobą kłócić. Nie chcę powiedzieć czegoś, co potem oboje będziemy przeklinali.
Diego przez moment zamknął oczy.
- Zaryzykuję. Ufam ci – odpowiedział.
Victoria usłyszała za swoimi plecami, jak senora Antonia głośno wciąga powietrze.
- A więc? Co masz mi do powiedzenia?
Diego odetchnął głęboko.
- Chcę wiedzieć, czy… - zawahał się. – Chcę ci powiedzieć, że nie widzę powodu, dla którego musimy brać szybciej ślub.
Victoria zbladła. Cofnęła się o krok.
- Chcesz powiedzieć…
Diego jednym szybkim krokiem znalazł się przy niej. Nim się obejrzała, złapał ją za ramiona.
- Chcę powiedzieć, że przecież oboje wiemy, że to są tylko obrzydliwe oszczerstwa tej całej Chiary, prawda?
- Diego…
- Jeśli uważasz, że to konieczne, możemy wziąć ślub tak szybko, jak tylko zdołamy dojść do padre Beniteza. Jeśli sądzisz, że to konieczne, weźmiemy ślub na środku pueblo, ze wszystkimi mieszkańcami jako świadkami. Ale Vi, na miłość boską, nie możemy pozwolić, by to plotkujące babsko zmusiło cię do czegokolwiek!
Victoria rozpłakała się. Diego zaczął ją delikatnie głaskać po włosach i kołysać, uspokajająco mrucząc coś do ucha. Po chwili usadził ją na pierwszym wolnym zydlu i ściągnął z szafki czystą ścierkę. Senora Antonia skończyła z układaniem ciasta i teraz podsunęła mu miskę z zimną wodą.
- Lepiej wytrzeć sobie twarz – poradziła. – To pomoże.
Diego zamoczył róg ścierki w wodzie i delikatnie zaczął zmywać łzy z policzków Victorii. Ta pieszczota załamała ją jeszcze bardziej i dziewczyna rozszlochała się od nowa, aż zaczęły ją męczyć mdłości.
- Diego… - wyjąkała.
- Tak?
- Muszę wyjść…
- Pójdę z tobą.
- Nie! – poderwała się i wypadła z kuchni, zasłaniając dłonią usta. Senora Antonia pokręciła głową na ten widok.
- Źle to wygląda – powiedziała markotnie.
- Co macie na myśli? – zdziwił się Diego.
- Że ona na pewno oczekuje dziecka. I źle to znosi.
- Senora… To jest niemożliwe.
- Jak to?
- Słyszeliście, co przed chwilą powiedziałem mojej narzeczonej. Cokolwiek by o niej opowiadano, są to tylko potwarze i pogłoski. Czy wy także, tak jak senora Chiara, sądzicie – w głosie Diego była stal – że właścicielka gospody nie ma honoru? Ani dziedzic rodu de la Vega?
Senora Antonia cofnęła się o krok, nagle przestraszona.
- Widzę, co widzę, don Diego… Ale…
Nim senora Antonia zdołała na to odpowiedzieć, gdzieś na zewnątrz wszczął się rumor. Spocony chłopak wpadł do kuchni.
- Alcalde aresztuje peonów z hacjendy don Oliveiry! – sapnął. – Oskarża ich o złamanie umowy!
- Czy on oszalał? – spytał Diego. – Pójdę z nim porozmawiać.
- Senor…
- Spokojnie, wszystko da się załatwić… Senora Antonia, proszę, powiedzcie Victorii, gdzie poszedłem.
Parę chwil potem Victoria weszła chwiejnym krokiem do kuchni.
- Gdzie Diego?
- Alcalde skorzystał z dnia targowego, by aresztować ludzi don Oliveiry – wyjaśniła Antonia. – Don Diego poszedł z nim porozmawiać.
W tej samej chwili w hałasie dobiegającym z placu dało się słyszeć śmiechy, brawa i nawoływania. Wyglądało na to, że na rynku pojawił się Zorro. Victoria poderwała się i wybiegła na werandę.
Był tam. Właśnie uwalniał peonów, nie przejmując się tym, że zza bramy garnizonu wybiegają kolejni żołnierze. Przeciął rzemienie na rękach ostatniego więźnia i zasalutował szpadą, ale nie zbliżającym się przeciwnikom, lecz komuś, kto stał gdzieś z boku.
Donna Dolores Escobedo! Stała na werandzie jednego z domów, w otoczeniu swoich nieodłącznych kuzynek i z przejęciem śledziła każdy ruch Zorro.
Victorii zakręciło się w głowie. Więc to tak się sprawy miały? Zapewniał ją o swoim zaufaniu, o tym, że nie zrobi kroku bez jej zgody, o swojej… niewinności w tej sprawie, a teraz… Znów zaleca się do tej dziewczyny! Żal i poczucie zdrady sprawiły, że niemal znów się rozpłakała, ale zaraz poczuła palącą złość. Rzuciła się do wnętrza gospody. Zorro z pewnością straci jeszcze chwilę na rozbrajanie żołnierzy, może nawet sam alcalde go zajmie trochę dłużej, a na pewno będzie jeszcze rozmawiał z tą… tą Dolores. Miała chwilę czasu.
Porwała z kuchennego stołu patelnię i pognała do stajni. Nie, nie miała zamiaru wydać Zorro w ręce alcalde, nie mogła tego zrobić. Ale chciała, by gorzko, naprawdę gorzko pożałował tego flirtu. Poczekanie przy jego skrytce z odzieżą na zmianę wydawało się jej doskonałym pomysłem. Będą tam mogli… Ona będzie tam mogła porozmawiać, co sądzi o tym, co on robi.
Wdrapała się na stryszek i przemknęła, szybko i pewnie pod belkami aż do końca dachu. Niewielka kopka siana leżała tam pozornie nienaruszona.
Wyjrzała przez szczelinę w deskach zasłaniających okienko. Zorro właśnie przewracał ostatniego z żołnierzy. Dobrze, za parę minut powinien tu się zjawić, a zamiast stroju Diego zastanie… ją. I patelnię w jej ręce. Ciekawe, jak długo się utrzyma na nogach, pomyślała ponuro, a potem przyszło jej do głowy, że widok uciekającego przed nią Zorro powinien mocno ostudzić uczucia panienki Escobedo. To mogło być nawet ciekawe…
Machinalnie odsunęła siano, zajrzała do skrytki i zamarła.
Pod przykryciem jej dłoń natrafiła nie na miękki aksamit czy płótno, jakie zwykle nosił Diego, ale na czarny jedwab peleryny Zorro.
- Nie dziwię się, że się pomyliłaś – usłyszała nad głową. – Podobieństwo jest naprawdę ogromne.
Don Diego de la Vega, Zorro, którego znała i kochała, siedział na belce rozporowej krokwi.
Victoria spojrzała na plac. Zorro właśnie wskakiwał na konia, a senora Chiara odciągała za ramię donnę Dolores, ku widocznemu z daleka niezadowoleniu dziewczyny.
- Tak, tak – powtórzył Diego. – Jest prawie identyczny.
- On… Ja… – Victorii nagle zakręciło się w głowie. Szum w uszach narósł, przed oczyma pojawiły się srebrne i czarne iskry i nagle osunęła się w miękką ciemność pachnącą sianem.

Doktor Hernandez przez dłuższy czas nie wychodził z pokoju Victorii. Gdy wreszcie na chwilę się wychylił, to tylko po to, by wezwać do siebie senorę Antonię i wysłać ją z jakimś zadaniem. Jakim, okazało się już wkrótce, gdy po schodach pospieszyła najpierw Marisa z dzbankiem ciepłej wody, a zaraz po niej do gospody wślizgnęła się madre Rosa, stara kobieta, która witała na tym świecie już trzecie pokolenie mieszkańców Los Angeles. Zawinięta w chustę staruszka bez słowa podreptała na piętro i została tam przez czas, który dla Diego był niemal wiecznością.
Wreszcie wyszli oboje i podeszli do stołu, gdzie Diego siedział nad nienaruszonym kubkiem cydru.
- Co z nią? – poderwał się z miejsca, gdy spostrzegł, że do niego podchodzą.
- Senor de la Vega – odezwał się doktor. – Nie mam dobrych wieści.
Diego zacisnął dłonie na krawędzi stołu i gestem poprosił doktora, by usiadł. Zamówił tylko jeszcze kubek wina dla starszej pani, a potem usiadł i czekał na wyjaśnienia lekarza. Doktor Hernandez zwykle starał się być oględny, ale czasem musiał mówić wprost o tym, co wiedział. I tak było tym razem.
- Senorita Victoria umiera – powiedział.
- Co?
- Przyznam się – skłonił głowę lekarz – że początkowo podejrzewałem to, o czym od dłuższego czasu słyszałem w plotkach. Z tego też powodu wezwałem madre Rosę, by pomogła mi przy badaniu i potwierdziła lub zaprzeczyła moim domysłom. Niestety, zaprzeczyła.
- Tak, tak – zaskrzeczała staruszka. – Ona nie zakwitnie, a więdnie, senor de la Vega.
- Tak więc – kontynuował doktor – niestety pozostaje nam tylko jedno wyjaśnienie. Senorita Victoria cierpi na raka. Przyznam, że jej choroba ma dość nietypowy przebieg, zwykle u chorych cierpiących na takie bóle byłem w stanie stwierdzić obecność guzów, ale wszelkie inne objawy, jak wychudzenie, niechęć do jedzenia, drażliwość, te napadowe bóle głowy potwierdzają moją diagnozę.
- To oznacza… - Diego urwał. Konwulsyjnie przełknął i spuścił wzrok na trzymany kubek. Po dłuższej chwili spojrzał na smutną, współczującą twarz doktora. – Ile czasu jej zostało?
- Trudno powiedzieć. Sądząc z tego, od jak dawna dolegały jej bóle, choroba postępuje niezwykle szybko. A widząc, jak jest już wyczerpana… Sądzę, że jej czas należy liczyć w tygodniach, nie w miesiącach.
- Można… można coś zrobić?
- Niewiele. Nie mogę odkryć guza, zoperowanie którego być może spowolniłoby postęp choroby. Jeśli coś możemy zrobić, to jedynie złagodzić ból, jaki cierpi.
- Rozumiem – Diego zamknął oczy. Po dłuższej chwili milczenia lekarz podniósł się od stołu.
- Pójdę już – powiedział. – Zajrzyjcie do mnie za kilka godzin. Przygotuję porcję laudanum i powiem wam, jak to jej dawkować.
- Chwileczkę – zatrzymał go Diego – mogę ją zabrać do hacjendy?
- Oczywiście. Jest osłabiona, ale może jeszcze chodzić i można ją spokojnie i bez szkody dla zdrowia przewieźć. Nawet lepiej, jeśli znajdzie się w hacjendzie, pod opieką. Będzie niedługo potrzebowała troskliwej pielęgnacji… - w głosie lekarza zabrzmiał smutek.
Doktor Hernandez i madre Rosa już dawno wyszli, a Diego wciąż siedział za stołem, obracając w dłoni nietknięty kubek i wydawało się, że całą uwagę poświęca temu, jak kołysze się w nim płyn. Dopiero dotknięcie czyjejś dłoni na ramieniu wyrwało go z zamyślenia.
- A, to ty, Marisa – mruknął.
- Senor de la Vega, ja słyszałam…
- Więc wiesz.
- Tak, senor.
- Dobrze, nie będę więc musiał tłumaczyć – Diego przetarł dłonią twarz. – Dios mio… - jęknął do siebie, ale za chwilę się wyprostował. – Poślij kogoś do hacjendy. Będę potrzebował wóz, by przewieźć tam Victorię. Ja idę do niej, do pokoju. Zawiadom nas, jak przyjadą.
- Dobrze, senor – Marisa odeszła.
Victoria leżała na wysoko spiętrzonych poduszkach, jej blada cera odcinała się żółtawo od bieli materiału. Diego usiadł ciężko na krawędzi łóżka i ujął ją za rękę.
- Więc wiesz – szepnęła cicho. Policzki lśniły jej od łez.
- Wiem.
- Ja…
Diego bez słowa uniósł jej rękę do ust i pocałował wnętrze dłoni, ale Victoria pociągnęła go do siebie i pocałowała w usta. Potem opuściła głowę na jego ramię.
- Wybaczysz mi te wszystkie kłótnie? – zapytała po dłuższym milczeniu. – Że tak cię źle traktowałam?
- Jeszcze się pewnie nie raz pokłócimy – odparł Diego, otaczając ramieniem jej plecy.
Westchnęła.
- Wierzysz w to? – zapytała. – Doktor powiedział mi dość dokładnie, co mnie czeka. I że tylko to może powiedzieć dobrego, że to nie zajmie zbyt wiele czasu.
- Mi też powiedział – odparł Diego. – I dlatego też nie chcę tracić tego czasu. Zabieram cię zaraz do hacjendy.
- Ale…
- Posłałem już po wóz. Powiedz mi tylko, co mam dla ciebie spakować.
- Diego…
- Porywam cię – uśmiechnął się blado. – Zabieram stąd i ani słowa więcej.
Victoria z westchnieniem opadła na poduszki i zaczęła wskazywać Diego, skąd ma wyjąć poszczególne ubrania. Gdy sięgnął po jeden z koszy, zaprotestowała.
- Nie ruszaj!
- Ale…
- Tego miałeś nie widzieć – westchnęła. A potem się znów rozpłakała. – Zbyt zwlekałam z szyciem sukni…
- Jeszcze cię w niej zobaczę – Diego delikatnie podniósł jej podbródek, by otrzeć palcem łzę z policzka. – Jeszcze zdążysz ją uszyć.
- Ale będę chora i brzydka…
- Dla mnie jesteś i będziesz najpiękniejsza. I zostaniesz moją żoną. Choćby jutro. Albo zaraz, jak tylko uszyją tą suknię.
Jednak te słowa zdawały się nie pocieszać Victorii, która szlochała coraz bardziej rozpaczliwie.
- To takie… takie niesprawiedliwe – powiedziała w końcu. – Myślałam, że po tym wszystkim nam się ułoży, że będziemy żyć długo i szczęśliwie…
- Vi… Nie płacz… - Diego sięgnął po chustkę i zaczął wycierać jej policzki. – To jest niesprawiedliwe. Ale boję się, że sprawiedliwie czy nie, my oboje nie możemy mieć siebie razem na długo i szczęśliwie. Że czy zachorowałaś, czy nie, możemy tylko cieszyć się tą chwilą, jaką mamy.
Victoria wyrwała mu chustkę. Przez chwilę wyglądała, jakby chciała czy to wybuchnąć gniewem, czy znów płaczem, ale w końcu z westchnieniem oparła się na poduszce. Diego wrócił do zapełniania kufra jej rzeczami. Gdy skończył z sukniami, wziął do ręki szczotkę leżącą przy zwierciadle.
- Spakuj jeszcze ten słój. Ten, co stoi tam z boku – powiedziała Victoria.
Usłuchał. Gdy odkładał naczynie do kufra, coś go w nim zastanowiło. Obrócił go w dłoniach raz, potem drugi.
- Vi… Skąd masz ten słoik? – zapytał.
- Kupiłam maść na targu – odparła sennie. Płacz zmęczył ją bardziej niż chciała się przyznać.
- Maść? Na co? – zainteresował się Diego.
- Na urodę – odpowiedziała i nagle spojrzała na niego przytomniej. – Nie wypytuj mnie o moje sekrety! – skarciła. Diego więc już bez słowa umieścił słój w kufrze i zatrzasnął wieko.
Kiedy Victoria, zmęczona przeprowadzką, zażyła lek od doktora Hernandeza i zapadła w sen, Diego wrócił do salonu. Oparł czoło o ścianę, a po chwili uderzył w nią pięścią w geście całkowitej bezradności. Uniósł rękę, by uderzyć po raz drugi, ale zatrzymało go dotkniecie. Obok niego stał Felipe, czegoś bardzo podekscytowany.
- Och, Felipe… - westchnął Diego. – Co się stało? Mam iść z tobą?
Chłopak poprowadził go do wnętrza jaskini. Tam na stole, pomiędzy najrozmaitszymi naczyniami i przyrządami, jakich Diego używał do swoich eksperymentów, stały dwa słoje.
- Co to? – spytał. – Przyniosłeś tu słój Victorii?
Diego przypomniał sobie, że Felipe pomagał mu w rozpakowywaniu kufra. Nagle przypomniało mu się coś jeszcze.
- Ty też dostrzegłeś to podobieństwo? – zapytał. Felipe pokiwał głową i wskazał na słoje. Po chwili pokazał na siebie gestami. Diego nie miał wątpliwości, że chłopak przedstawia wpierw Victorię, a zaraz potem alcalde. – Tak, więc ty też to zobaczyłeś… Identyczne słoje… czyżby kupione od tego samego sprzedawcy?
Nagle Diego pospiesznie sięgnął po jedną z ksiąg.
- Jeśli myślisz to co ja, Felipe… - zaczął.

Don Alejandro wrócił do hacjendy przed wieczorem. Los Angeles huczało od plotek o nagłej chorobie senority Victorii Escalante. Doktor Hernandez postawił swoją diagnozę w obecności madre Rosy, a staruszka nie miała oporów przed rozgłoszeniem jej w całym pueblo. Po części zapewne kierowała nią chęć zaprzeczenia wszystkim poprzednim paskudnym plotkom, jakie powtarzano o senoricie Escalante, ale z całą pewnością chciała też podzielić się najnowszą sensacyjną nowiną. Toteż don Alejandro, nim mógł powrócić do domu, musiał porozmawiać co najmniej z kilkunastoma caballeros, którzy zarazem wyrażali współczucie i ciekawość, co w tej sytuacji postanowią Diego i jego ojciec. Szukał więc Diego po pokojach, chcąc z nim o tym porozmawiać, aż wreszcie znalazł go w laboratorium w jaskini.
- Byłem w mieście, rozmawiałem z doktorem Hernandezem – oznajmił don Alejandro.
- On może się mylić – odpowiedział Diego nieobecnym głosem. Pospiesznie ucierał coś w kamiennym moździerzu. Felipe czujnie obserwował jego ruchy, gotów w każdej chwili podać jakieś potrzebne naczynie.
- Tak sądzisz?
- Hernandez może się mylić. Sam powiedział, że objawy są nietypowe, na tyle, że wpierw wezwał położną i dopiero gdy ona zaprzeczyła, postawił diagnozę o chorobie – Diego skończył ucieranie i wlał zawartość moździerza w szklany lejek, wyłożony materiałem.
- Diego… Wiem, że ciężko ci przyjąć prawdę, ale…
Młody de la Vega oderwał się od mieszania zawartości lejka i spojrzał na ojca.
- Victoria miała na stoliku słój z maścią. Na urodę, jak powiedziała. Mówiła, że kupiła go na targu. Taki sam słój, tyle że z ziołami, miał na swym biurku alcalde. Też kupiony na targu. Widzisz zbieżność? Bo ja widzę.
- Jesteś pewien? To może być przypadek – zauważył don Alejandro.
- Może. Ale słoje są identyczne. Felipe też to zauważył. A skoro tamten sprzedawca dał Ramone to świństwo, jako lek na jasność umysłu, to może… - Diego urwał i znów zamieszał w lejku. Do naczynia skapywał z niego mętnawy płyn.
Don Alejandro pokręcił głową. Było dla niego jasne, że Diego chwyci się każdej, choćby najsłabszej nadziei, że jest szansa na ocalenie Victorii. Patrzył więc, jak syn dalej miesza w naczyniach i jak przygotowuje szereg płynów w próbówkach.
- Co robisz? – zapytał w końcu.
Diego oderwał się na chwilę od swoich przygotowań.
- Nie mogę już przepytać tamtego handlarza, ale mogę ustalić, co dał Victorii. To coś w słoju to w głównej mierze tłuszcz z owczej wełny, można poznać po zapachu. Zapewne jest po to, by nadać skórze miękkość; sam widziałeś, jakie dłonie mają postrzygacze. Ale teraz wyługowałem tłuszcz i chcę sprawdzić, co jeszcze tam zostało dodane.
- Możesz to ustalić?
- Tylko część składników, niestety – Diego pospiesznie zdrapał do miseczki osad ze szmatki. Porozkładał go do miseczek i zaczął mieszać z kolejnymi płynami. Niekiedy nic się nie działo, niekiedy maź burzyła się i przybierała dziwne kolory. De la Vega mruczał coś do siebie, już całkowicie nie zwracając uwagi na obecność ojca. – Kwas.. ługi… Wygląda na metal… Jakieś tlenki? Tak, metal… Teraz policzmy… Co ma białą barwę… Jeszcze sprawdźmy to…
Kolejna porcja mazi, zalana jakimś płynem, zapieniła się gwałtownie i niemal wybuchła. Diego zapatrzył się na nią jak urzeczony. Po chwili rzucił się do regału, wyciągnął opasłą księgę i zaczął ją gorączkowo wertować. Szło mu to jednak opornie. Don Alejandro z niepokojem zauważył, że jego synowi zbyt się trzęsą dłonie, by mógł spokojnie przewracać karty. Nim jednak zwrócił na to jego uwagę, Diego zamknął księgę, głęboko odetchnął i znów zaczął przewracać jej strony, wolniej, jakby siłą woli zmuszając się do spokoju.
- Antymon, srebro, alkalia – mruczał do siebie – arsen…
Umilkł, czytając coś pośpiesznie.
- Madre de Dios – jęknął po chwili. – Madre de Dios… Vi… Vi, serce moje, coś ty zrobiła… Coś ty zrobiła!
Porwał księgę i wypadł z jaskini.

Mieszkańcy Los Angeles oglądali się ze zdziwieniem. Don Diego de la Vega wjechał do pueblo tak, jakby pobierał lekcje u samego Zorro. Klacz palomino przemknęła uliczkami niczym burza, przeskakując nad kilkoma wózkami, aż wreszcie stanęła z rozpędu dęba pod drzwiami do domu doktora Hernandeza.
Sędziwy lekarz oderwał wzrok od studiowanej właśnie księgi, gdy don Diego wpadł do jego gabinetu. Pierwsze, co przyszło mu do głowy to to, że stan Victorii Escalante nieoczekiwanie się pogorszył.
- Senor Hernandez!
- Don Diego! Co się stało? Czy coś z senoritą?
- Tak! Nie! – Diego kręcił głową, zbyt zdenerwowany, by mówić składnie. – Proszę! – podał doktorowi księgę. – Proszę, przeczytajcie ten zapis.
Doktor Hernandez bez zdziwienia stwierdził, że książka traktuje o właściwościach pierwiastków chemicznych, a wskazany przez młodego de la Vegę rozdział dotyczy arsenu i jego soli. Przez moment wydało mu się tylko dziwne, czemu Diego jest tak zdenerwowany tą czysto teoretyczną wiedzą, ale już po chwili dostrzegł, że część opisu mówi o wpływie tychże soli na organizm człowieka. Pokręcił głową. Wiedział oczywiście o działaniu arszeniku, ale to…
- Nie bardzo widzę związek – zauważył.
- W rzeczach Victorii znalazłem słój z pomadą. Kupiła go, jak mi sama powiedziała, na targu, a wygląda identycznie jak ten, w którym alcalde trzymał te swoje ziołowe paskudztwa. Sprawdziłem więc, co w nim było…
- I?
- Prócz zwykłego tłuszczu są tam sole arsenu i ołowiu. W słoju było już niewiele maści, więc przypuszczam, że używała go przez miesiące. Doktorze, przez miesiące! Smarowała tym twarz... – głos Diego się załamał.
- Spokojnie, don Diego – lekarz nie stracił panowania nad sobą. – Tylko spokojnie. Skoro, jak powiadacie, senorita Escalante używała maści z solami arsenu, to jest to bardziej niż dobra wiadomość.
- To znaczy? – Diego zrobił dwa szybkie kroki przez gabinet i chwycił lekarza za ramiona.
- To znaczy, że przy odpowiedniej diecie, kilku prostych lekach oraz po dłuższym odpoczynku powinna całkowicie wyzdrowieć… Au! – doktor urwał, gdy dłonie don Diego zacisnęły się na jego ramionach. – Spokojnie, don Diego!
- Przepraszam… - Diego puścił lekarza i opuścił ręce, nagle osłabły.
- W porządku. Rozumiem, że przeżywacie teraz silne wzruszenie – doktor przeszedł przez gabinet i otworzył szafkę. – Proszę, napijcie się wina i odetchnijcie chwilę. Ja przygotuję nowe leki dla senority Escalante i zaraz powiem wam, jak postępować, by szybko wróciła do zdrowia. Muszę się przyznać, że także mnie to ucieszyło.
- Mam prośbę, doktorze – odezwał się Diego, odbierając od lekarza paczuszkę z lekarstwami.
- Tak?
- Proszę, gdy będą was pytać o stan zdrowia Victorii, mówić szczerze o tym zatruciu. Ale też proszę pomijać, że zatruła się maścią i że kupiła tą maść na targu.
- Czemu?
Diego się zmieszał przez moment.
- Handlarza, który sprzedawał trucizny już nie zobaczymy – powiedział powoli. – Chcę jednak, by nie plotkowano o Victorii, w jaką pułapkę wpadła. Sądzę, że byłoby to dla niej bardzo upokarzające, gdyby ktoś… pewne osoby… dowiedziały się, że się zatruła środkiem na urodę. Już i tak kwestionowano jej urodę i honor. Chcę jej tego oszczędzić.

Gdy Victoria się obudziła, słońce było już wysoko na niebie. Poderwała się przestraszona, że zaspała, ale zaraz wróciły wspomnienia poprzedniego dnia. Rozmowa z Diego, który wrócił do puebla, Zorro, który nie był jej Zorro, Diego na strychu stajni, a potem… Potem rozmowa z doktorem Hernandezem i jego wyrok. To dlatego była teraz w hacjendzie de la Vegów. Zacisnęła pięści. Gdy już przez moment wydawało się jej, że wszystko powróci do normy, jej świat się rozsypał. I miał się skończyć.
Ale póki co, nie czuła się najgorzej. Kilkanaście godzin snu pomogło na tyle, że stały ból głowy zmniejszył się do lekkiego ćmienia. Gdy zaś Maria wniosła do pokoju śniadanie, niewielką miseczkę łagodnego kleiku, okazało się, że może zjeść go i nie odczuwać przy tym nadmiernych mdłości czy skurczy żołądka.
- Gdzie jest Diego? – zapytała, gdy służąca zabierała naczynia.
- Nie wiem, senorita. Zniknął gdzieś zaraz rano. Może Felipe wie…
Tak więc Victoria udała się na poszukiwanie Felipe. Zastała chłopaka w bibliotece, pochylającego się nad zabazgraną literami i cyframi kartką. Zapytany o Diego rozejrzał się szybko, czy nikt ich nie widzi i wskazał na kominek, kreśląc w powietrzu szybki znak „Z”. Wyglądało na to, że Diego, a raczej Zorro wybrał się na przejażdżkę. Nim Victoria ruszyła w stronę kominka, by poczekać na niego w jaskini, do biblioteki wszedł don Alejandro.
- Maria powiedziała mi, że wstałaś, Victorio.
- Czuję się dobrze, nie chciałam leżeć.
- Dobrze, ale mam prośbę. Usiądź i poczekaj na Diego na patio… Powinien niedługo wrócić.
Rzeczywiście Diego zjawił się dość szybko. Na tyle szybko, że Victoria zdążyła tylko zjeść kolejną miseczkę kleiku podaną przez uczynną Marię. Dziwnie się czuła, gdy tak jej usługiwano, ale świadomość, że dzieje się tak tylko dlatego, że jej dni są już policzone, budziła w niej złość i niedowierzanie.
Diego prawie wpadł na patio i przyklęknął przy fotelu Victorii.
- Jak się czujesz? – zapytał.
- Lepiej. Mniej… przestraszona – skłamała. – Gdzie byłeś?
- Tornado potrzebuje ruchu, a ja potrzebowałem pomyśleć.
- O czym?
- Muszę ci coś powiedzieć… Jedna rzecz to dobra wiadomość, najlepsza, jaka może być, ale druga… musiałem trochę ją przemyśleć, by nie nakrzyczeć na ciebie, Vi.
- Więc powiedz mi tę dobrą wiadomość – uśmiechnęła się słabo.
- Doktor Hernandez się pomylił.
- Co!? – Victorii zrobiło się słabo.
- Pomylił się. Pomylił objawy zatrucia z objawami choroby. Nie jesteś chora, Vi – Diego złapał ją za ręce. – Nie jesteś chora. Nie umrzesz.
- Nie…
- Nie. Na pewno nie. Wyzdrowiejesz, już niedługo. Zobaczysz.
Victoria się rozpłakała.
- Mówisz tak, bym się poczuła lepiej, Diego – chlipnęła.
- Nie. I proszę, nie płacz.
- Nie wierzę… Jak to pomylił? Nagle doszedł do wniosku, że to nie choroba, a zatrucie? Wymyśliłeś to, Diego…
- Vi… - Diego usiadł na piętach, ujął ją za ręce i złożył je razem. – Posłuchaj mnie. Nie wymyśliłem tego. I to, co ci teraz powiem, powinno rozwiać twoje wątpliwości.
- Co?
- Vi, moja najdroższa pani, moja miłości, moje serce, senorito Victorio Escalante, co sobie myślałaś, używając maści tego przeklętego szarlatana!!! – Diego zaczął mówić cicho, ale gdy kończył, krzyczał już na całe gardło.
- O czym ty… Och, Boże, ten krem… - wyjąkała Victoria.
- Ta pomada była z tłuszczu z owczej wełny, tlenku ołowiu i soli arsenu! – mówił dobitnie Diego. – Przez te całe miesiące smarowałaś sobie twarz arszenikiem! Nic dziwnego, że się strułaś! Jedna łyżeczka tego paskudztwa mogła cię zabić, gdybyś to zjadła, a ty to wcierałaś w skórę!
- Boże, Diego, nie myślałam…
- Czy to, co się stało z Ramone, cię nie ostrzegło? Oboje kupowaliście u tego samego handlarza!
- Zastanawiałam się! – broniła się słabo Victoria. – Ale nie miałam żadnych omamów, nic mi się nie zwidywało… Uznałam, że to tylko maść, że jedynie zioła miał zatrute…
- Zioła dały szybsze efekty – powiedział ponuro Diego. – Maść potrzebowała miesięcy, by zadziałać.
- Boże… - westchnęła Victoria. – Skąd wiedziałeś?
- Pakowałem wczoraj słój z twojej toaletki, pamiętasz? Ramone miał taki sam, z takim samym wzorem z plecionki. Felipe też to zauważył i przypomniał mi. Reszta to była kwestia sprawdzenia, co jest w maści.
- Twoja chemiczna wiedza?
- Tak. Byłem wczoraj u doktora, przywiozłem nowe leki. Za kilkanaście dni powinnaś się poczuć znacznie lepiej. Ale nadal nie rozumiem, czemu to zrobiłaś.
- Czemu co zrobiłam?
- Czemu używałaś tego paskudztwa.
Victoria odwróciła głowę. Nie chciała się przyznawać. Nie do tego, jak źle znosiła uwagi donny Dolores, jej pogardliwe spojrzenia, wrogie słowa senory Chiary. Czuła wstyd, równie przejmujący, jak ten, gdy docierały do niej ostatnie plotki i narastająca niechęć mieszkańców pueblo. Nie, nie mogła tego powiedzieć Diego. Łzy były lepszym wyjściem.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Diego podał Victorii chustkę.
- Już lepiej?
- Naprawdę będzie lepiej? – odpowiedziała mu pytaniem.
- Naprawdę.
- To dobrze – westchnęła opierając się wygodnie w fotelu. Diego usiadł przy jej stopach.
- Wiesz – powiedział po chwili. – To już druga rozmowa, w której muszę wyjaśnić coś w związku z tym przeklętym handlarzem.
- Druga?
- Pierwszy raz rozmawiałem z alcalde, pamiętasz? Mam nadzieję, że ciebie nie będę musiał straszyć… W każdym razie lepiej, że jestem teraz jako Diego – zażartował.
- Chyba nie będziesz mnie straszyć?
- Nie, nie będę… Spróbuję zgadnąć, dobrze?
Victoria nie odpowiedziała.
- Pomyślmy… - zaczął Diego łagodnie. – Tlenek ołowiu jest biały… Tłuszcz z owczej wełny wygładza i wydelikaca skórę… Arszenik ma tylko przyspieszyć działanie… Więc gdy połączymy jedno i drugie, otrzymamy bielidło, jakim można rozjaśnić twarz. Prawda?
- T-tak…
- A jeszcze ty sama mi powiedziałaś, że to jest maść na urodę, czyż nie?
- Tak…
- A znam tylko jeden powód – zamyślony głos Diego nabrał nagle ostrości stali – dla którego ty mogłaś zwątpić w swoją urodę i zacząć nagle stosować takie bielidło. Co ci powiedziała panna Escobedo? Czy to raczej była senora Chiara?
- Obie.
- Ach, więc obie… - głos Diego był przerażająco chłodny. – Więc obie za to zapłacą.
- Diego, co ty?
- Nie zabiję ich – w jego głosie nie było wesołości. – Ale zadbam, by bardzo, ale to bardzo pożałowały, że tak się odnosiły do ciebie. Obiecuję.

Diego mógł obiecywać, ale do pełnej realizacji swoich zamierzeń potrzebował czasu. Tego jednak miał sporo. Po ostatnich, dramatycznych wydarzeniach, pueblo Los Angeles powoli pogrążało się znowu w sennym spokoju. Deszcze znów rozmyły kawałek drogi, trzeba było poprzepędzać stada, alcalde wpadł na pomysł nowego podatku, ale zrezygnował z niego tak szybko, że nawet Zorro nie złożył mu wizyty – słowem codzienność wróciła na swoje miejsce.
Sensacyjne plotki o przypadłości senority Victorii Escalante ucichły, a raczej przycichły. Zgodnie z prośbą Diego, doktor Hernandez nie ukrywał, że przyczyną choroby była trucizna. To nasuwało wszystkim pytanie, kto mógł posunąć się do tak obrzydliwego czynu, ale gdy nikt nikogo nie wskazał palcem, jako winowajcy, temat trucizny zszedł na plan dalszy, za sprawy z codziennego życia.
Victoria wracała do zdrowia. Wszystkie objawy, jakie czyniły jej życie tak nieznośnym, ustępowały powoli i choć wciąż jeszcze przerażająco łatwo się męczyła, doktor Hernandez po każdej wizycie wychodził z bardziej radosną miną. Twierdził, że senorita Escalante wyjątkowo szybko odzyskuje siły i wkrótce zgodził się, by Victoria przyjeżdżała, choć raz na dzień, nadzorować porządek w gospodzie.
Było to dla niej chyba najlepsze lekarstwo. Z każdą wizytą, gdy upewniała się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy spotykała się z życzliwymi pozdrowieniami i szczerymi życzeniami powrotu do zdrowia, Victoria czuła się lepiej i lepiej.
Raz tylko spotkała się z otwartą wrogością.
Panny Escobedo, jak to miały w zwyczaju, nadal przyjeżdżały do gospody, by pobyć tam jakiś czas w towarzystwie młodzieńców. Do tej pory jakoś czas ich wizyt rozmijał się z przyjazdami Victorii, ale wreszcie tak się złożyło, że rozszczebiotane panienki weszły na werandę akurat wtedy, gdy Victoria i Diego wychodzili.
Wdzięczny śmiech Dolores ucichł niemal natychmiast, gdy ich zobaczyła. Nadąsana, przepchnęła się zaraz do wnętrza gospody. Senora Chiara nie miała jednak zamiaru odstąpić bez walki.
- Dziwię się – oświadczyła głośno – że śmiesz się jeszcze pokazywać w pueblo…
- Victorio – Diego wtrącił się, zanim ona zdążyła odpowiedzieć. – Proszę, poczekaj na mnie w powozie.
- Ale…
- Proszę. Obiecałem ci coś – dorzucił cicho.
Gdy senorita Escalante odeszła, Diego zwrócił się do starszej kobiety.
- Życzyłbym sobie, byś się na przyszłość powstrzymywała od takich uwag pod adresem mojej narzeczonej.
- Życzyłabym sobie, byście zachowali więcej szacunku dla starszych od was – odparowała senora Chiara – i więcej szacunku dla swego nazwiska. Nie powinniście go plamić związkiem z tą indiańską…
Cokolwiek chciała powiedzieć senora, uwięzło jej w gardle. Diego schwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany gospody.
- Będziecie milczeć o Victorii – powiedział, groźnie zniżając głos. – Będziecie milczeć.
- A jeśli nie?
- Pół pueblo zastanawia się, kto ją otruł… i dlaczego…
- Nie ośmielicie się!
- Czemu? – Diego uśmiechnął się drwiąco. – To tylko plotki… Takie jak wasze…
- Nie…
- Oczywiście, alcalde może chcieć je sprawdzić… Mieszkańcy Los Angeles mogą na niego nalegać, by to uczynił…
- Nic mi nie zrobi!
- Ależ oczywiście, że nie. Tylko możecie zostać zmuszeni do opuszczenia pueblo. Sami. Bo nie sądzę, by don Escobedo wziął na siebie ciężar zatrzymywania was w hacjendzie. Więc zmieńcie swoje zachowanie, albo jeszcze o sobie usłyszycie.
Odwrócił się i odszedł, zostawiając za sobą oniemiałą senorę Chiarę.