, [Z] Filiżanka pełna śmierci (fandom: Herkules Poirot) ďťż

[Z] Filiżanka pełna śmierci (fandom: Herkules Poirot)

Kto tam jest w środku?
Miałam zamiar się właśnie poskarżyć, że mój Wen głoduje, bo ma tasiemca, ale przypomniało mi to o innym Tasiemcu. Tym napisanym na WWL Tasiemiec. A jako że akcja skończyła się już jakiś czas temu, wklejam go także tutaj - może będzie wam łatwiej go skomentować tu niż na mirriel. Tu można przeczytać wszelkie żale i podziękowania odautorskie. ;)

Filiżanka pełna śmierci

1.

Na schodach minąłem się z wysokim, elegancko ubranym młodym człowiekiem, który zbiegał w dół, przeskakując po dwa stopnie na raz. Nie zastanawiałem się jednak nad przyczyną tego pośpiechu ani obecności młodzieńca, bo zbyt pochłonięty byłem usiłowaniem jak najszybszego dokuśtykania na górę. Kiedy w końcu dotarłem do mieszkania, zastałem Poirota pochylonego nad walizką.

– Wybierasz się gdzieś? – zapytałem, rzucając się na fotel i opierając obolałą nogę na pufie. Mój przyjaciel nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.

– Tak! – potwierdził, nie przerywając pakowania. – I to zaraz. Sądziłem, że będę musiał jechać bez ciebie, ale skoro już jesteś… – Odwrócił się w końcu w moją stronę i urwał gwałtownie. Zacmokał, widząc opatrunek na mojej stopie.

– Jak widzę, aktywność fizyczna nie wyszła ci na zdrowie, mon ami? – zagadnął z nutką kpiny w głosie. Machnąłem ręką z mieszaniną zirytowania i zażenowania.

– Szkoda słów! – burknąłem.

Poprzedniego dnia wpadłem przypadkiem na starego przyjaciela. Porozmawialiśmy chwilę i w końcu dałem się namówić, by nazajutrz spotkać się z nim i kilkoma innymi znajomymi na kortach. Z początku odniosłem się do tego pomysłu z odrobiną rezerwy, ale okazało się, że nie ja jedyny w tym towarzystwie nie grywałem zbyt często w tenisa, a za to wszyscy odnosili się z entuzjazmem do zdrowej rywalizacji w myśl zasady fair play. Zapowiadał się w sumie dość miło spędzony czas. Nie zdążyłem jednak rozegrać nawet jednego seta, gdy jakoś niefortunnie postawiłem stopę i poczułem bardzo nieprzyjemne chrupnięcie w kostce. Obecny wśród nas lekarz zdiagnozował skręcenie. Usztywnił mi uszkodzony staw grubą warstwą bandaża i, przykazawszy surowo, żebym przez parę dni chodził jak najmniej i oszczędzał nogę, zapakował mnie w taksówkę, po czym popędził z powrotem na korty, żeby nie oddać meczu walkowerem.

– Powiedz lepiej, dokąd tak ci spieszno – zasugerowałem. Poirot skinął głową i podjął opowieść, powracając jednocześnie do pedantycznego układania rzeczy w walizce.

– Niedługo przed twoim przyjściem odwiedził mnie młody człowiek przedstawiający się jako Dominic Rogers. Jak poinformował na wstępie, przybył do mnie w imieniu swoich przyjaciół, którzy poprosili go o wynajęcie najlepszego prywatnego detektywa, jakiego zdoła znaleźć w Londynie, a on, całkiem zresztą słusznie, uznał, że nikt nie poradzi sobie lepiej z tym zadaniem niż Herkules Poirot! – relacjonował mój przyjaciel, z zadowoleniem przygładzając swoje pokaźne wąsy. Westchnąłem w duchu. Poirot rzeczywiście obdarzony był niebywałym talentem do rozwiązywania zagadek kryminalnych, ale jego próżność przekraczała czasem ludzkie pojęcie!

– Nie wątpię – rzuciłem z lekkim przekąsem. – Ale może powiesz mi w końcu, o jaką sprawę chodzi?

– Cierpliwości, mon ami – poprosił mnie przyjaciel. – Zaraz się wszystkiego dowiesz. Otóż, przyjaciele mojego gościa, panna Harriet i pan David Spencerowie, gotowi są, jak się wyraził monsieur Rogers, zapłacić wszelkie pieniądze, bylebym tylko niezwłocznie przyjechał do ich rezydencji w Suictown i pomógł w wyjaśnieniu tajemniczej i wyjątkowo dramatycznej historii, która rozegrała się tam wczorajszego wieczora. A trzeba przyznać, że sprawa wydaje się bardzo interesująca, więc…

– Powiesz mi w końcu, o co chodzi, czy nie? – zawołałem zirytowany, bo Poirot najwyraźniej doskonale bawił się moim kosztem.

– O morderstwo! – oświadczył, teatralnym gestem wyrzucając ręce w górę. Poczułem dreszczyk emocji przebiegający mi po karku. Choć oczywiście morderstwa same w sobie są rzeczą przykrą i odrażającą, to wszystkie śledztwa w ich sprawie, w których miałem dotychczas okazję towarzyszyć Poirotowi, były bardzo ciekawe i obfitujące w emocjonujące wydarzenia.

– Więc na co czekamy? Jeśli się pospieszymy, zdążymy jeszcze dojechać na miejsce przed wieczorem! – wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi. Niemal natychmiast jednak poczułem przeszywający ból w kostce i z jękiem opadłem z powrotem na fotel. Poirot rzucił mi spojrzenie będące jakby połączeniem troski i sceptycyzmu.

– Ty raczej nigdzie dziś nie pojedziesz, mon ami – zauważył, a ja niechętnie musiałem przyznać mu rację.

Wkrótce później Poirot opuścił w pośpiechu mieszkanie, by zdążyć na pociąg odjeżdżający o czternastej pięćdziesiąt cztery z dworca Paddington, a ja pozostałem sam na sam ze swoim rozczarowaniem.

2.

Herkules Poirot wysiadł z pociągu na maleńkim dworcu w Suictown o szesnastej trzydzieści dwie i ruszył w stronę oczekującej na niego taksówki, która wkrótce dowiozła go do posiadłości rodziny Spencerów. Oczom małego Belga ukazała się niewysoka, ale zajmująca sporą powierzchnię rezydencja zbudowana nie niewielkim wzgórzu. Jej prosta, oszczędnie ozdobiona fasada, zupełnie niepodobna do tych przeładowanych chaotycznie rozmieszczonymi dekoracjami, które widywało się w wielu nowomodnych budynkach, od razu zyskała aprobatę detektywa. Otaczał ją rozległy i, jak się na pierwszy rzut oka zdawało, dobrze utrzymany ogród, z pewnością starszy niż cały dom, ogrodzony zdobnym metalowym płotem.

Poirot stał przed bramą, kontemplując właśnie ten widok, gdy za jego plecami rozległy się czyjeś kroki i zasapany oddech sugerujący, że zbliżająca się osoba próbuje dotrzeć na szczyt wzniesienia znacznie szybciej niż zazwyczaj.
– Co pan tu robi? – spytał przybysz, zrównując się z Poirotem. Okazał się około pięćdziesięcioletnim, mocno zbudowanym mężczyzną ze szpakowatymi, schludnie uczesanymi włosami. Na nosie miał okulary w cienkich, drucianych oprawkach, a w ręku dzierżył torbę lekarską.

– Nazywam się Hercules Poirot – przedstawił się mały Belg przekonany, że to wystarczy za wyjaśnienia. I rzeczywiście – lekarz zawahał się przez moment, ale po krótkiej chwili na jego twarzy zagościł wyraz zrozumienia.

– Ach, już wiem! Pan jest detektywem, prawda? Słyszałem, oczywiście słyszałem – zapewnił jowialnie. – David pana wynajął, tak? Cóż, może i słusznie. Policja pewnie nieprędko upora się z tą sprawą. Nazywam się Patrick Carriger. Jestem lekarzem i przyjacielem rodziny. Chodźmy – dodał, wskazując dłonią furtkę. – Proszę nie mieć Spencerom za złe, że nikt nie zauważył pańskiego przybycia. Ale sam pan rozumie – wszyscy mają teraz tyle na głowie, nie zdążyli się zresztą otrząsnąć jeszcze po tych traumatycznych wydarzeniach – monologował dalej, prowadząc Poirota w górę żwirową ścieżką. Po chwili stanęli przed solidnymi drzwiami z mosiężną, rzeźbioną klamką. Na stołku tuż obok wejścia siedział młodziutki policjant, który zerwał się natychmiast na widok zbliżających się mężczyzn.

– Przykro mi, ale ze względu na prowadzone śledztwo… – zaczął recytować jednym tchem, ale doktor Carriger zbył go niedbałym machnięciem ręki.

– Dajże spokój, chłopcze – żachnął się. – Nic mi do waszego śledztwa. Przyszedłem tylko sprawdzić, czy moja pomoc nie przyda się na coś domownikom.

– A ten pan? – zapytał młody człowiek, przyglądając się podejrzliwie Poirotowi.

– Ten pan nazywa się Hercules Poirot i jest prywatnym detektywem – odpowiedział lekarz, starannie akcentując każde słowo. – Panna Harriet pragnie zasięgnąć jego porady, więc dobrze ci radzę, żebyś przestał zadawać głupie pytania, a zajął się lepiej czymś pożytecznym – powiedział oschłym tonem. Policjant łypał na niego spode łba, ale bez słowa zszedł im z drogi i wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne.

Zapukali do drzwi i po chwili otworzył im podstarzały kamerdyner. Zapytał, kogo ma zaanonsować, ale jego również doktor Carriger obcesowo odprawił i sam poprowadził Poirota w stronę znajdującej się po prawej stronie hollu biblioteki.

Był to obszerny, gustownie urządzony pokój. Ściany aż pod sam sufit zajmowały uginające się od książek regały. Okna były do połowy przesłonięte muślinowymi zasłonami, a po środku na wzorzystym dywanie stał elegancki stolik wraz z kilkoma fotelami. Na jednym z nich siedziała sztywno śliczna, około dwudziestojednoletnia dziewczyna z bladą cerą i kasztanowymi lokami opadającymi miękko na ramiona. Ubrana była w żałobną czerń, a mimo to jej strój zdawał się szykowny i modny – sięgająca do połowy łydek spódnica podkreślała talię, a spod dopasowanej marynarki wychylał się kołnierzyk białej bluzki.

– Witaj, Harriet – rzucił doktor Carriger pogodnym tonem, wkraczając do biblioteki. – Przyprowadziłem ci detektywa, po którego posłaliście – dodał. Dziewczyna obrzuciła małego Belga uważnym spojrzeniem.

– Monsieur Poirot, prawda? – upewniła się. – Dużo o panu słyszałam. Cieszę się… Cieszę się, że Dominic zdołał się z panem skontaktować – stwierdziła nieco rozkojarzonym tonem. Detektyw skłonił się kurtuazyjnie.

– Do usług, mademoiselle – zapewnił. Doktor Carriger bez skrępowania przerwał uprzejmą wymianę zdań.

– Czujesz się dziś już lepiej, Harriet? Może jednak przepisałbym ci coś na uspokojenie? – zaproponował z troską w głosie. Panna Spencer pokręciła powoli głową.

– Dziękuję, doktorze. Wydaje mi się… Wydaje mi się, że już sobie poradzę – odparła zdecydowanym tonem. Lekarz rzucił jej podejrzliwe spojrzenie, ale w końcu wzruszył lekko ramionami.

– Jak wolisz – zgodził się. – A David jak się trzyma? Jest w domu?

– Wyszedł – odpowiedziała lakonicznie Harriet. – Dziękuję za troskę, doktorze, ale chciałabym…

– A tak – mruknął nieco zmieszany lekarz, zerkając na Poirota. – Przepraszam. Po prostu… Dobrze, dobrze, już się uciszam – obiecał i bez zaproszenia rozsiadł się na jednym z wolnych foteli.

– Może i pan usiądzie, monsieur Poirot? – zaproponowała grzecznie Harriet, a kiedy gość już to uczynił, dodała – A teraz proszę pytać, o co tylko pan potrzebuje się dowiedzieć.

– Cóż, na razie nie wiem prawie nic. Monsieur Rogers był bardzo oszczędny w słowach. Tak więc najlepiej by było, gdyby pani opisała po prostu wszystkie wydarzenia, mademoiselle – odrzekł detektyw. Dziewczyna kiwnęła głową.

– Oczywiście, rozumiem – zgodziła się. Zamilkła na moment, porządkując w głowie, to, co powinna powiedzieć, aż w końcu podjęła opowieść:

– Jak z pewnością Dominic pana poinformował, chodzi o to, że… – głos jej lekko zadrżał. – Że mój ojciec został wczoraj zamordowany. Chcielibyśmy z Davidem, z moim bratem, żeby pomógł pan odkryć, kto dopuścił się tego okropnego czynu – stwierdziła, po czym znowu się zawahała, szukając odpowiednich słów. Poirot wykorzystał tę chwilę ciszy.

– A policja, mademoiselle? – zapytał. Harriet wydawała się nieco zakłopotana.

– Och, policja… Oczywiście podjęli śledztwo, ale widzi pan, monsieur Poirot, mam wrażenie, że są zupełnie bezradni. To spokojna okolica, więc nie mieli dotąd zbyt często okazji zetknąć się z równie dziwną sprawą. Inspektor Madderick mówił, że poprosili o przysłanie im do pomocy kogoś bardziej doświadczonego. Ale kiedy przybędzie i czy poradzi sobie lepiej, to… – zawiesiła znacząco głos. Detektyw skinął głową.

– Rozumiem, mademoiselle – uspokoił ją. – Proszę mówić dalej.

– Hm, właściwie nie mam za wiele do powiedzenia, bo to naprawdę bardzo tajemnicza historia – rzekła dziewczyna z namysłem. – Byliśmy w domu tylko we troje – ja, mój brat i ojciec. Ach, i jeszcze Willkinson, nasz kamerdyner, ale on tuż po kolacji zdrzemnął się przy stole kuchennym i tak spędził większość wieczoru. To chyba pogoda tak działała, bo ja też czułam się bardzo senna i postanowiłam się wcześniej położyć. Około dziewiątej zajrzałam do gabinetu ojca, żeby życzyć mu dobrej nocy, i wtedy… – głos załamał jej się ponownie, ale szybko się opanowała. – Zastałam ojca w bardzo złym stanie. Natychmiast posłałam po doktora Carrigera, ale…

– Nie dało się nic już zrobić – wtrącił się lekarz, po części zapewne nie chcąc narażać na szwank swojej reputacji, a po części nie mogąc usiedzieć dłużej w milczeniu. Harriet kiwnęła głową.

– Wiem, doktorze – zapewniła, po czym zwróciła się ponownie do Poirota. – To nie potrwało długo. Po kilku godzinach ojciec odszedł. Dowiedziałam się, że został otruty. Celowo…

– Co to była za trucizna? – spytał szybko mały Belg, korzystając z chwili, gdy dziewczyna przerwała opowieść, by zaczerpnąć tchu.

– Atropina! – wyrwał się znowu doktor Carriger i prawie natychmiast przywołał na twarz skruszoną minę. – Przepraszam, już się nie odzywam…

– Rozumiem. – Poirot skinął głową. – Proszę mówić dalej, mademoiselle Harriet.

– Tyle że właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia – odparła dziewczyna przepraszającym tonem. – Po kolacji ojciec udał się do swojego gabinetu, a ja i David spędziliśmy cały wieczór tutaj. Jestem też pewna, że nikt nie wchodził do domu, a przynajmniej nie zwyczajną drogą, jeśli wie pan, co mam na myśli. Ta cała historia wydaje się naprawdę dziwna… – Rozłożyła bezradnie ręce.
W tym momencie drzwi biblioteki otworzyły się z rozmachem i do środka wkroczył młody, może dwudziestotrzyletni, mężczyzna. Miał na sobie dobrze skrojony, choć dość niedbale założony czarny garnitur w delikatne prążki. Spod nonszalancko przekrzywionego kapelusza sterczały mu zmierzwione rudobrązowe włosy.

– Czołem, Harriet! – rzucił młodzieniec ciepłym tonem, przekraczając próg. – Widziałem przed chwilą kręcącego się obok domu Maddericka. Zdaje się, że przysłali mu już posiłki ze Scotland Yardu… O, mamy gości? – zdziwił się uprzejmie, spostrzegłszy Poirota. W tym samym momencie swoje zdumienie na widok detektywa wyraził także drugi mężczyzna, który właśnie wsunął się przez uchylone drzwi do biblioteki.

– Poirot! Pan już tutaj?! – wykrzyknął, przystając wpół kroku.

– A to właśnie, panie Spencer, jest inspektor Japp ze Scotland Yardu, który pomoże nam w wyjaśnieniu tej okropnej historii – poinformował niemal jednocześnie policjant, który wpakował się do pokoju tuż za nim.

Na chwilę w bibliotece zapanował zupełny rozgardiasz, kiedy wszyscy na raz próbowali omówić najistotniejsze dla nich kwestie – Harriet usiłowała przedstawić Poirota Davidowi i nowoprzybyłemu policjantowi, doktor Carriger nieznoszącym sprzeciwu tonem domagał się natychmiastowej informacji na temat kondycji psychicznej młodego Spencera, a mały Belg i Japp starali się porozumieć pomimo otaczającego ich chaosu. W końcu ci ostatni zdecydowali się wyjść z zatłoczonego pokoju.

– Czyżby jak zawsze znalazł się pan miejscu zbrodni, zanim jeszcze się ona zdarzyła, panie Poirot? Zawsze o krok przed mordercą, co? – zagadnął inspektor Japp, gdy odeszli kawałek od drzwi biblioteki. Mały Belg pokręcił głową.

– Nie tym razem – odparł. – Przybyłem tu na prośbę monsieur i mademoiselle Spencerów, którzy najwyraźniej chcą mieć pewność, że zagadka śmierci ich ojca zostanie wyjaśniona.

– Może to i dobrze – stwierdził z namysłem Japp. – W końcu co dwie głowy, to nie jedna. Nawet jeśli jedna z nich pełna jest małych szarych komórek, ha, ha! – roześmiał się rozbawiony własnym żartem. Poirotowi ta uwaga wyraźnie nie przypadła do gustu, ale puścił ją mimo uszu.

– A jaka jest przyczyna pana obecności tutaj, mon ami? Dlaczego Scotland Yard zainteresował się tą sprawą? – spytał, zmieniając temat. Inspektor Japp spoważniał momentalnie.

– Cóż – odpowiedział z lekkim ociąganiem. – Charles Spencer był dość popularnym ostatnio pisarzem i pewne wysoko postawione persony delikatnie zasugerowały, że ta tragedia powinna zostać możliwie szybko wyjaśniona, a sprawca ukarany. Poza tym trzeba przyznać, że sprawa naprawdę wydaje się paskudnie pogmatwana – dodał, a w jego głosie można było wyczuć nutkę frustracji. – Z tego, co zdążył mi przekazać Madderick z miejscowej policji, w chwili, kiedy został otruty Spencer, oprócz niego w domu były jeszcze tylko trzy osoby – i każda z nich ma alibi opierające się na słowach pozostałych dwóch, a żadna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie miała najmniejszego powodu, by dokonać morderstwa. Jednak jest coś jeszcze dziwniejszego! Na biurku Spencera znaleziono filiżankę po kawie, a obok niej pustą buteleczkę apteczną. W obu znaleziono ślady atropiny, co potwierdziło diagnozę lekarza, ale też zdecydowanie skomplikowało sprawę. Bo wygląda to, jakby morderca dodał truciznę do kawy, wcale się z tym nie kryjąc, wręcz na oczach ofiary! Słowo daję – gdyby nie to, że z tego, co słyszałem, Spencer wygrażał jeszcze przed śmiercią temu łotrowi, który doprowadził go do tego stanu (szkoda tylko, że nie powiedział, o kogo chodzi…), gotów byłbym pomyśleć, że to było samobójstwo! Choć z drugiej strony – kto przy zdrowych zmysłach wybrałby dobrowolnie tak nieprzyjemny rodzaj śmierci? – rozważał głośno. – W każdym razie trzeba się dowiedzieć, kto i jak dokonał tej zbrodni. Ma pan ochotę towarzyszyć mi w przesłuchaniach, panie Poirot? – zaproponował.

– Oczywiście, mon cher Japp – odrzekł detektyw. W tej samej chwili drzwi biblioteki uchyliły się i do hollu wsunął się płowowłosy, dość młody mężczyzna w policyjnym mundurze.

– Sugerowałbym, żeby wstrzymać się z przesłuchaniami do jutra – odezwał się, zbliżając się w ich stronę. – Dochodzi szósta, dzisiaj i tak nie zdążylibyśmy porozmawiać ze zbyt wieloma osobami. Może lepiej pokażę panom miejsce zbrodni? – zaofiarował się, a potem przedstawił się, zwracając się do małego Belga. – Inspektor Philip Madderick. Cieszę się, że mogę pana poznać, panie Poirot.

– Zgoda, zacznijmy od oględzin miejsca zbrodni. Chodźmy! – ponaglił ich Japp, nie pozwalając prywatnemu detektywowi nawet się odezwać. Miejscowy policjant przytaknął potulnie i poprowadził ich w głąb rezydencji. Wkrótce stanęli przed ciemnymi, mahoniowymi drzwiami, niepodobnymi do innych, które wcześniej mijali.

– Były zamknięte, ale nie na klucz, kiedy przyszła panna Harriet. Z tego, co zrozumiałem, zwykle tak właśnie było – wyjaśnił inspektor Madderick, naciskając klamkę.

Gabinet Charlesa Spencera był pokojem sporym, ale tak zagraconym, że sprawiał wrażenie znacznie mniejszego. Na półkach, stolikach i taboretach porozstawiane były rozmaite bibeloty i pamiątki z różnych zakątków świata, a na trzech ścianach – bo jedna, nie licząc ogromnego, otwartego na oścież okna z zielonymi zasłonami i wąskiego regału z książkami, pozostawała pusta – rozwieszone były gęsto niewielkie obrazki i oprawione w ramki fotografie. Wszędzie walały się też stosy zapisanych ręcznie lub na maszynie kartek. Jedynie na biurku, przy którym stało eleganckie, obite skórą krzesło, panował porządek. Na skraju wypolerowanego blatu stała leciwa już maszyna do pisania, a pozostałą jego część zajmowały dowody tragedii, która rozegrała się tam poprzedniego wieczora – porcelanowa filiżanka po kawie i otwarty pojemniczek po lekach.

– Wszystko po zbadaniu odłożyliśmy na swoje miejsca, więc pokój wygląda właściwie tak, jak w momencie odkrycia zbrodni. Panna Harriet znalazła pana Spencera siedzącego przy biurku. To ona otworzyła okno – zreferował inspektor Madderick posiadane informacje, a z tonu, jakim to mówił, można było wywnioskować, że jest bardzo zakłopotany ich znikomą ilością.

Przez dłuższą chwilę Poirot i Japp w milczeniu rozglądali się po gabinecie. W końcu inspektor Scotland Yardu bez przekonania podszedł do okna i najpierw obejrzał dokładnie jego ramę, a później wyjrzał na zewnątrz. Jednak zgodnie z przewidywaniami wszystkich trzech oględziny te nie przyniosły żadnych rezultatów. Mały Belg tymczasem pochylił się i zaczął badać puchaty dywan po biurkiem.

– Nigdzie nie było przykrywki od ampułki po atropinie? – spytał wreszcie, prostując się. Inspektor Madderick nie zastanawiał się chyba wcześniej nad tą kwestią, bo na jego twarzy zagościł wyraz zdziwienia.

– Nie – odpowiedział z lekkim wahaniem. – Nie znaleźliśmy jej.

– To teraz pozostaje nam tylko dowiedzieć się, w czyjej kieszeni została ukryta – parsknął inspektor Japp, nawet nie starając się zamaskować sarkazmu w głosie.

3.

Następnego dnia rano natrafiłem w The Times na lakoniczną notatkę dotyczącą sprawy, której wyjaśnienia podjął się Poirot. Przeleciałem ją szybko wzrokiem, ale nie dowiedziałem się niczego szczególnie ciekawego. Najwyraźniej dziennikarze nie zdążyli jeszcze wywęszyć zbyt wiele na temat popełnionej zbrodni, bo zamieścili w gazecie jedynie oszczędną informację, że trzynastego maja w wyniku zatrucia atropiną w swojej rezydencji w Suictown zmarł znany pisarz Charles Spencer. Poniżej umieszczono krótką biografię ofiary.

Sam nigdy nie czytałem żadnej książki Spencera, ale, jako że był w tym czasie bardzo popularnym autorem, jego nazwisko obiło mi się oczywiście o uszy. Jak słyszałem już wcześniej, a potwierdził to życiorys wydrukowany w gazecie, pisarz w młodości sporo jeździł po świecie, finansując swoje wyprawy z majątku odziedziczonego po ojcu, a po powrocie zaczął opisywać je w swoich książkach. Ze zdziwieniem dowiedziałem się jednak, że oprócz dzieł podróżniczych Spencer wydał w swojej karierze także kilka dość poczytnych kryminałów. Wydało mi się to dość przykrym zrządzeniem losu, że autor powieści detektywistycznych sam stał się ofiarą morderstwa.

Przez resztę czasu, aż mniej więcej do pory lunchu, nudziłem się jak mops, nie mogąc nawet się ruszyć fotela. Jedynym moim zajęciem było odprawianie z kwitkiem przychodzących w poszukiwaniu Poirota interesantów i monotonne tłumaczenie im, że nie, mojego przyjaciela nie ma w domu i nie, nie wiem, kiedy wróci, i nie, na pewno nie zajmie się tego dnia ani sprawą skradzionej biżuterii rodowej, ani znikającymi w tajemniczych okolicznościach mężami. Rozmowy te szybko zaczęły mnie nużyć, ale George, służący Poirota, okazał się dość odporny na wszelkie moje sugestie i z uporem wpuszczał natrętnych gości do mieszkania. Pozostało mi się tylko modlić, by panna Lemon prędko wróciła z urlopu – który, jak na złość, wzięła akurat wtedy, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, by pomóc siostrze unieruchomionej chwilowo w łóżku przez złamaną nogę (można by pomyśleć, że to jakaś epidemia!) – i uwolniła mnie od tego przykrego obowiązku.

Mniej więcej o czternastej, kiedy już właściwie straciłem nadzieję na jakąkolwiek miłą odmianę w monotonii dnia, drzwi mieszkania trzasnęły po raz kolejny. Po chwili do pokoju wpadła niedbale ubrana kobieta w średnim wieku z burzą siwych włosów zaplecionych na głowie w dziwaczną fryzurę. Pokrzykiwała coś od samego wejścia i zdawała się bardzo poruszona, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to kolejna klientka, którą będę musiał rozczarować wiadomością, iż nie zastała sławnego detektywa w domu. Nagle jednak kobieta stanęła jak wryta i obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem.

– A co pan tu robi? – spytała oskarżycielskim tonem, który ani trochę nie pasował do okradzionej posiadaczki cennych brylantów ani do żony zatroskanej o zaginionego męża.

– To raczej ja powinienem zapytać, co pani tu robi – zauważyłem z oburzeniem, niezgrabnie podnosząc się z fotela i usiłując osiągnąć kompromis pomiędzy nieforsowaniem nogi a niewyglądaniem głupio. Kobieta dumnym gestem poprawiła fantazyjną fryzurę, co jednak nieszczególnie poprawiło sytuację, i odpowiedziała:

– Szukam pana Herculesa Poirota. Nazywam się Ariadna Oliver i jestem jego przyjaciółką – poinformowała. Nadal przyglądała mi się nieufnie, jakby podejrzewała, że jestem tam intruzem.

Jej nazwisko nie było mi obce i zdawało mi się, że rzeczywiście Poirot kiedyś o niej wspominał. Nieco uspokojony opadłem więc z powrotem na fotel.

– Arthur Hastings – przedstawiłem się i po minie kobiety wywnioskowałem, że i ona kiedyś o mnie słyszała. – Poirot wyjechał – dodałem, widząc jej wyczekujące spojrzenie. Strapiła się wyraźnie.

– A kiedy wróci? – spytała z nadzieją w głosie. Koniec końców, okazało się, że choć pani Oliver nie przyszła, by wynająć mojego przyjaciela do rozwiązania zagadki kryminalnej, i tak muszę udzielić jej tych samych informacji, co wszystkim wcześniejszym petentom.

– Nie wiem, ale chyba nie prędko. Prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa – odparłem, odruchowo wskazując na leżącą na stoliku gazetę. Kobieta rzuciła na nią okiem i zasępiła się jeszcze bardziej, choć chyba bardziej z powodu braku informacji o rychłym zakończeniu dochodzenia niż z powodu wiadomości o śmierci Spencera.

– Fatalnie – stwierdziła z westchnieniem. – Mogę usiąść?

– Oczywiście! – zapewniłem, karcąc się w duchu za to, że wcześniej jej tego nie zaproponowałem. Zajęła fotel naprzeciw mnie i zamyśliła się na moment.

– Fatalnie – powtórzyła w końcu. – W takim razie pan będzie musiał mi pomóc!

– Ja? – zdumiałem się. – Ale w czym?

– W rozwiązaniu zagadki kryminalnej oczywiście – oświadczyła. – Widzi pan, piszę kryminały, więc trochę się na tym znam, ale chyba tej tajemnicy nie zdołam sama rozwikłać…

– Jakiej tajemnicy? – zapytałem lekko zaintrygowany.

– Tajemnicy skradzionych diamentów – odrzekła i już myślałem, że na tym zakończy swoją opowieść, ale w końcu pociągnęła ją dalej – Wyszłam dziś rano na przechadzkę, bo szkoda mi było marnować taki piękny dzień. Szłam właśnie przez park, kiedy doleciała do mnie przypadkiem rozmowa dwóch młodych ludzi. Jeden z nich, proszę sobie wyobrazić, opowiadał właśnie o tym, jak ukradł drogocenne kamienie i umawiał się, by przekazać je temu drugiemu następnego dnia w kawiarni. Wyraził się, o ile dobrze zrozumiałam, że „sejf wyczyszczony, diamenty przyniosę jutro”. Nie słyszałam wszystkiego, bo przecież nie mogłam tak po prostu stać i się przysłuchiwać, ale należały chyba do jakiejś kobiety, bo wymienił na pewno damskie imię… Caroline? Chyba tak… Później obaj wstali i ruszyli szybko przed siebie, rozmawiając dalej. Próbowałam ich śledzić, ale zgubiłam ich niestety gdzieś na ulicy, więc od razu przybiegłam tutaj! – zakończyła dramatycznie. Rzuciłem jej zdziwione spojrzenie. Mnie samego Poirot oskarżał czasem o to, że daję się ponieść romantycznej naturze i zbyt łatwo oceniam rozgrywające się wokół mnie wydarzenia, ale bujna wyobraźnia pani Oliver zdumiewała nawet mnie!

– Niemożliwe – zaoponowałem grzecznie, starając się ukryć rozbawiony uśmiech. – Może pani coś źle zrozumiała?

– Absolutnie nie! Słuch mam dobry, panie Hastings – obruszyła się. Westchnąłem w duchu. Nie wątpiłem właściwie, że usłyszała mniej więcej to, co chwilę wcześniej mi zrelacjonowała. Sądziłem jednak, że były to słowa całkowicie niewinne, wypowiedziane po prostu w konkretnym kontekście. Bo przecież zdawało się to całkowicie absurdalne! Jaki przestępca chwaliłby się swoimi postępkami na środku ulicy? Podążając tokiem rozumowania pani Oliver, mógłbym uznać, że zasłyszana poprzedniego dnia na kortach wypowiedź pewnego młodzieńca, iż czyjeś „odejście znacznie ułatwiło sprawę”, była przechwałkami mordercy!

Powiedziałem jej to. Obawiałem się, że żachnie się lub oburzy, ale jak się zdaje, nie wyczuła ironii w moim głosie i wzięła sprawę na poważnie.

– Być może – odparła po chwili namysłu. – Trudno mi jest ocenić, nie będąc świadkiem tej sceny.

– Więc potrafi pani na podstawie urywku zdania, który nikomu innemu nic by nie mówił, wyczuć, że ktoś jest przestępcą? – spytałem z przekąsem. Ze wstydem muszę przyznać, że zachowywałem się wobec pani Oliver nieco po grubiańsku. Na swoją obronę mogę powiedzieć jedynie, że już wcześniej byłem mocno rozdrażniony, a ona też działała mi na nerwy swoim chaotycznym zachowaniem.

– Oczywiście. To się nazywa kobieca intuicja – odparła wyraźnie z siebie zadowolona. Postanowiłem się dłużej z nią nie sprzeczać i w milczeniu czekałem, aż podejmie swoją paplaninę.

– I co – pomoże mi pan? – spytała po chwili. Skrzywiłem się.

– Pomijając już to, że wciąż mam wątpliwości co do słuszności pani teorii, to niestety – nawet gdybym chciał, nie jestem w stanie wziąć udziału w śledztwie – stwierdziłem, wskazując na swoją skręconą kostkę wspartą na pufie. Pani Oliver prychnęła z irytacją.

– Pieści się pan jak większość mężczyzn – oświadczyła, wstając z fotela. – Sama więc zajmę się dzisiaj rozwikływaniem tej zagadki, a panu dam czas na przemyślenie tej sprawy. Przejdę jutro – zastrzegła na odchodnym.

Kiedy wyszła, odetchnąłem z ulgą. A potem znów wyraziłem w myślach pobożne życzenie, by panna Lemon wróciła z urlopu i pomogła mi także w wytłumaczeniu pani Oliver, jak bardzo niedorzeczny jest jej pomysł.

A chwilę później uświadomiłem sobie, że jedną z osób szukających dziś Poirota była panna Caroline McAdams, która pragnęła odnaleźć skradzione z sejfu diamenty…

4.

Inspektor Japp ulokował się w jednej z dwóch działających w mieście gospód, natomiast Herkules Poirot zdecydował się skorzystać z gościny Spencerów. Dlatego też z samego rana, gdy tylko oficer Scotland Yardu nadszedł w towarzystwie Philipa Maddericka, mogli zacząć przesłuchania.

Zastanawiali się właśnie, z kim porozmawiać na początek, gdy stróżujący przy drzwiach młody policjant zjawił się z wiadomością, że do rezydencji przyszedł ponownie doktor Carriger. Zdecydowali zatem przesłuchać go w pierwszej kolejności, zanim zdąży się oddalić.

Lekarz był pełen dobrych chęci i już od progu zapewnił, że dołoży wszelkich starań, by pomóc w wyjaśnieniu tej okropnej historii.
– Widzicie panowie, przyjaźniliśmy się z Charlesem od dawna – powiedział, rozsiadając się wygodnie w jednym z bibliotecznych foteli, gdzie zdecydowali się prowadzić przesłuchania. – To dlatego tak często tu teraz bywam – chciałbym chociaż wspomóc jego dzieci w tej trudnej sytuacji, skoro nic więcej nie mogę zrobić…

– Jak rozumiem był pan także lekarzem pana Spencera? – upewnił się inspektor Japp.

– Co? Nie… – odparł doktor Carriger nieco zdziwiony. – Jakiś rok temu, może nieco dawniej, posprzeczaliśmy się trochę o moje metody pracy. Charles stwierdził, że jestem za mało postępowy, nie stosuję najnowszych odkryć naukowych (które, jeśli miałbym być szczerzy, w wielu przypadkach uważam za niewypróbowane do końca szarlataństwo!). Od tamtej pory leczył się u mojego współpracownika, doktora Parkera. Ale to w żaden sposób nie wpłynęło na nasze relacje osobiste, jeśli rozumiecie panowie, co mam na myśli…

– Dlaczego więc to pana, a nie doktora Parkera mademoiselle Harriet wezwała, gdy jej ojciec został otruty? – zapytał Poirot. Doktor Carriger zmarszczył brwi i zawahał się przez chwilę.

– Och, nie zastanawiałem się nad tym… – przyznał szczerze. – W dalszym ciągu leczyłem ją i Davida, więc… Poza tym wydaje się to naturalne, że w tak dramatycznej sytuacji zwróciła się do przyjaciela domu, prawda?

– Oczywiście, rozumiemy to – uspokoił go inspektor Japp. – Proszę nam powiedzieć, jaką sytuację zastał pan po przybyciu na miejsce.

– Hmm… Z Charlesem było źle, to dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Od razu zorientowałem się, że to atropina – powiedział powoli lekarz. – Objawy były wręcz książkowe – sucha, zaczerwieniona skóra, rozszerzone źrenice, pobudzenie i niestety… Ooo, już wiem! – wykrzyknął nagle, najwyraźniej coś sobie przypominając.

– Co takiego? – spytał uprzejmie inspektor Madderick, widząc, że przesłuchiwany mężczyzna bez zachęty z ich strony nie podzieli się swoim spostrzeżeniem.

– Chyba wiem, dlaczego Harriet posłała właśnie po mnie – wyjaśnił doktor Carriger, który najwyraźniej dopiero zreflektował się, że zatrzymał tę myśl dla siebie. – Charles wygrażał podobno, że nie życzy sobie widzieć, jak się wyraził, tego durnia Parkera. Bredził oczywiście, to się zdarza przy zatruciu atropiną, ale zapewne Harriet postanowiła postąpić zgodnie z życzeniem ojca.

– Prawdopodobnie tak – zgodził się inspektor Japp i już chciał zadać kolejne pytanie, ale Poirot okazał się szybszy.

– Co jeszcze mówił przed śmiercią monsieur Spencer? - spytał detektyw. Doktor Carriger zmarszczył brwi.

– O to powinni panowie zapytać raczej Harriet i Davida – odparł z wahaniem. – Kiedy ja przybyłem na miejsce, Charles miał już spore trudności z mówieniem i niewiele można było zrozumieć. Był świadomy tego, że został otruty, to wiem na pewno. Słał obelgi pod adresem truciciela, ale albo sam nie znał jego tożsamości, albo z jakiegoś powodu nie chciał jej wyjawić. Nic w każdym razie nie zdołałem z niego wyciągnąć, zwłaszcza że przez większość czasu majaczył pod wpływem atropiny – opowiadał o jakimś statku, pomstował na Parkera, zaklinał Harriet, żeby za niego nie wychodziła, pytał Davida o narzeczoną (podczas gdy ten narzeczonej wcale nie ma!), oskarżał pokojówkę o podsłuchiwanie, debatował sam ze sobą o ostatnich wyborach… Same brednie! Być może wcześniej powiedział coś, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie, ale to, jak już mówiłem, mogą wiedzieć tylko młodzi Spencerowie.

– Rozumiem. – Japp skinął głową. Umilkł na moment, usiłując sobie przypomnieć pytanie, które miał wcześniej zadać. Chwilę tę wykorzystał Poirot, by dopytać lekarza o kolejną kwestię.

– Wspomniał pan, doktorze, że monsieur Spencer prosił przed śmiercią córkę, by nie brała ślubu z… doktorem Parkerem?

– Aha, właśnie tak – zgodził się z zakłopotaniem Carriger. – Ale to tylko takie gadanie chorego człowieka…

– Miał jakieś powody, by przypuszczać, że córka zamierza to zrobić? – zainteresował się inspektor Japp, odkładając po raz kolejny swoje pytanie na później.

– Nie, mówiłem przecież… Owszem, Jamesowi, to znaczy – doktorowi Parkerowi chyba w pewien sposób zależy na Harriet, ale nie sądzę… – plątał się lekko lekarz. – W każdym razie to nic poważnego. Ale Charles też to zauważył, rozmawialiśmy nawet o tym ostatnio, chyba we wtorek, kiedy wpadłem na herbatę. Żartował, że nigdy w życiu nie dopuści, żeby Harriet wyszła za Parkera, bo ten natychmiast przepuści cały jej posag na badania naukowe i wyciąganie młodszej siostry z kolejnych tarapatów. I pewnie właśnie tę rozmowę skojarzył, a że nie był w pełni władz umysłowych…

– I to we wtorek przy okazji tej rozmowy widział pan przyjaciela po raz ostatni przed tym feralnym wieczorem? – zapytał Japp, zmieniając temat. Doktor Carriger tylko skinął w odpowiedzi głową.

– Jak się zachowywał wtedy pan Spencer? – spytał inspektor Madderick, podchwytując tok rozumowania kolegi ze Scotland Yardu. – Czy był czymś zdenerwowany? Coś go niepokoiło?

– Nie, raczej nie – odparł niepewnie lekarz. – Chociaż teraz już głowy za to nie dam. Wiecie, panowie, jak to jest – człowiek niczego nie zauważył, ale po fakcie wyobraźnia zawsze podsuwa myśli, że jednak wydarzyło się coś niezwykłego. Ale nie, wydaje mi się, Charles zachowywał się zwyczajnie. Mówił trochę o książce, którą właśnie skończył, porozmawialiśmy chwilę o Parkerze, wymieniliśmy parę zdań na temat polityki – i tyle. Nie sądzę, żeby Charles podejrzewał, że ktoś czyha na jego życie, jeśli o to chodzi.

– A kto pańskim zdaniem, doktorze, mógłby źle życzyć panu Spencerowi? Ma pan jakieś przypuszczenia? – zapytał inspektor Japp, wreszcie zadając pytanie, które przygotował już wcześniej.

– Nie mam pojęcia – odparł doktor Carriger, bezradnie rozkładając ręce. – Bardzo chciałbym pomóc, ale naprawdę nie wiem. Zastanawiałem się już nad tym i nikt, absolutnie nikt nie przyszedł mi do głowy. Oczywiście, byli tacy, którzy zazdrościli Charlesowi pieniędzy czy sławy, ale nie mam pojęcia, kto mógłby żywić do niego konkretną urazę. A już na pewno nie taką, by z tego powodu zabić. Charles był niemiłosiernie uparty i potrafił zrobić naprawdę dużo, by dopiąć swego, ale nie słyszałem, żeby kiedykolwiek kogoś skrzywdził – zakończył zdecydowanie. Inspektor Japp skinął głową z ponurą miną, wyraźnie niezadowolony z rezultatów przesłuchania.

Jako że ani żaden z policjantów, ani Poirot nie mieli już więcej pytań, pożegnali doktora Carrigera, który przed wyjściem po raz kolejny zapewnił, że jest gotowy zrobić wszystko, co w jego mocy, by znaleźć zabójcę przyjaciela, i poprosili do siebie pannę Spencer. Dziewczyna przywitała się z nimi uprzejmie i przysiadła na samym brzegu fotela.

– Rozumiemy, że to może być dla pani przykre, ale ta rozmowa jest naprawdę konieczna. Postaramy się uporać z nią jak najszybciej – zapewnił na wstępie inspektor Madderick pełnym współczucia tonem.

– Proszę się nie spieszyć i pytać o wszystko, co muszą panowie wiedzieć. Chcę, żeby ta historia została wyjaśniona – odparła zdecydowanym tonem, choć wyraźnie nie było to dla niej łatwe. Miejscowy policjant posłał jej pokrzepiający uśmiech.

– Dziękujemy – odezwał się inspektor Japp. – Możemy zaczynać? W takim razie proszę nam opowiedzieć o wydarzeniach z tamtego wieczora – poprosił. Panna Spencer zastanawiała się przez chwilę, po czym powtórzyła niemal słowo w słowo to, co poprzedniego dnia opowiadała już Poirotowi, a wcześniej także inspektorowi Madderickowi.

– Doktor Carriger wspomniał nam, że pani ojciec przed śmiercią złorzeczył swojemu mordercy. Czy powiedział coś, co mogłoby pomóc go zidentyfikować? – zapytał Japp, gdy skończyła. Dziewczyna potrząsnęła głową, a loki zafalowały wokół jej głowy.

– Nie wydaje mi się. Ojciec mówił wiele rzeczy, ale większość była zupełnie pozbawiona sensu. Od razu zorientowałam się, że nie był do końca świadomy tego, co mówi. Z każdą chwilą jego słowa stawały się zresztą coraz mniej wyraźne. Tyle że uznawałam to za skutek choroby, gorączki. Do głowy mi nie przyszło, że mógł zostać otruty – powiedziała ze smutkiem. – To znaczy… Tak twierdził, owszem. Ale nie uwierzyłam, wzięłam to za majaczenie. Nie mówił zresztą, kto to zrobił. To były raczej tylko… Ogólne sugestie. Jedyną przemyślaną rzeczą, jaką powiedział, wydała mi się prośba, by wezwać doktora Carrigera – i tak właśnie zrobiłam.

– Ojciec prosił panią o wezwanie doktora Carrigera czy raczej prosił, by nie wzywać doktora Parkera? – spytał inspektor Japp. Panna Spencer wydawała się zaskoczona tym pytaniem.

– Och… Nie jestem pewna. Ale właściwie to na jedno wychodzi, prawda? – zająknęła się i rzuciła pytające spojrzenie Poirotowi. Mały Belg skinął powoli głową.

– Możliwe, mademoiselle – odparł spokojnym tonem. – I nie przychodzi pani do głowy, kto mógłby otruć pani ojca? Czy nikt nie żywił do niego urazy?

– Nie wiem – zaprzeczyła po raz kolejny dziewczyna. – Nie potrafiłabym wskazać nikogo takiego, ale nie znam przecież wszystkich jego znajomych. Chociaż nie wyobrażam sobie, za co ktoś mógłby być aż tak wściekły na ojca. Bo on był wspaniałym człowiekiem. Zawsze bardzo się troszczył o mnie i o Davida, innym ludziom też nigdy nie odmawiał pomocy, gdy się o nią zwracali. Czasem bywał może trochę apodyktyczny, ale chyba tylko wobec nas. A i to wynikało z troski o nas – od śmierci mamy wychowywał nas sam i po prostu chciał dla nas wszystkiego, co najlepsze, uważał, że może nas uchronić przed błędami… – opowiadała drżącym lekko głosem. Inspektor Madderick kiwał ze współczuciem głową, a Poirot przypatrywał jej się z uwagą. Zapadła chwila ciszy. W końcu Japp odchrząknął z lekkim zakłopotaniem.

– A James Parker? Podobno pani ojciec był bardzo przeciwny jego staraniom o pani rękę. Nie było między nimi konfliktu na tym tle? – inspektor Japp uchwycił się pomysłu, który wpadł mu do głowy już podczas poprzedniego przesłuchania.

– Bzdura! – oświadczyła chłodno Harriet. – Doktor Parker nigdy nie starał się o moją rękę. Nigdy nic mnie z nim nie łączyło. Nie wiem, kto naopowiadał panu takich rzeczy.

– Spokojnie, panno Spencer, nie ma powodu do zdenerwowania. Usłyszeliśmy taką sugestię i musieliśmy sprawdzić ten trop. Naprawdę nie ma się czym przejmować – zapewnił inspektor Madderick, próbując załagodzić sytuację. – Dziękujemy bardzo za pomoc. Chyba nie musimy już dłużej pani męczyć, prawda? – Zerknął pytająco na pozostałych mężczyzn. Żaden z nich nie zaoponował, więc dziewczyna opuściła pokój.

Kolejnym przesłuchiwanym miał być jej brat, David Spencer. Młodzieniec wkroczył do biblioteki energicznym krokiem i od razu rozsiadł się wygodnie w fotelu, wyciągając nogi daleko przed siebie. Posłał pozostałym mężczyznom krzywy uśmiech.

– To w czym mogę pomóc? – zapytał bez żadnych wstępów. Wydawał się być w dużo lepszej formie psychicznej niż siostra. Śmierć ojca nie poruszyła go najwyraźniej aż tak bardzo.

– Może niech pan najpierw opisze wydarzenia z tamtego wieczora, gdy zginął pański ojciec – zaproponował inspektor Japp. David przybrał odrobinę poważniejszą minę.

– Za wiele do opisywania nie mam – stwierdził rzeczowo. – Zjedliśmy razem z ojcem kolację. Zachowywał się podczas niej całkiem zwyczajnie, raczej nie był z nikim umówiony ani nic z tych rzeczy. Później on jak zwykle poszedł do swojego gabinetu, a my z Harriet zostaliśmy tutaj. Trochę rozmawialiśmy, później ona czytała książkę, a ja rozważałem pewne kwestie, eee, biznesowe. Jakoś koło dziewiątej stwierdziła, że jest zmęczona i idzie się położyć. Ja jeszcze zostałem. I po chwili usłyszałem jej krzyk. Pobiegłem na górę, gdzieś za mną wlókł się też Willkinson, nasz kamerdyner, którego chyba obudził ten hałas. Wpadłem do gabinetu i zobaczyłem ojca wyraźnie chorego. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić, więc Harriet posłała zaraz po lekarza. Wkrótce przybył Carriger. Ale on też nie wiedział, co robić – dodał z nutką pogardy w głosie. – Nie minęło wiele czasu i ojciec umarł. Zawiadomiliśmy policję, a ja od razu zadzwoniłem też do Dominica, który wynajął w naszym imieniu pana Poirota. – Młodzieniec wskazał ruchem głowy małego Belga.

– Do Dominica? – zdziwił się inspektor Japp. David machnął ręką, uświadamiając sobie, że policjant nie może wiedzieć, o kim mowa.

– Dominica Rogersa, mojego przyjaciela. Był akurat w Londynie – wytłumaczył.

– Rozumiem. – Japp skinął głową. – Jest pan pewien, że tamtego wieczora nie było w domu nikogo oprócz pana, pańskiej siostry i ojca oraz kamerdynera? – spytał, wracając do najważniejszych kwestii. David przejechał w zadumie dłonią po i tak już rozczochranych włosach.

– Absolutnie nie – odparł lekko rozdrażnionym tonem. – Wręcz przeciwnie – wiem, że ktoś tam musiał być! Jakiś drań, który otruł ojca. Tyle że nie mam bladego pojęcia, kto to był i jaki cudem tu się znalazł, a potem zniknął. Przecież nikt nie wchodził, to zupełnie wykluczone, żebyśmy go nie usłyszeli. Więc jak…?

– Też zadajemy sobie to pytanie – przyznał inspektor Madderick. – Proszę sobie w takim razie spróbować przypomnieć, co mówił pański ojciec bezpośrednio przed śmiercią. Może coś, co nasunęło panu podejrzenia co do osoby zabójcy? – spytał. Młody Spencer wzruszył ramionami.

– Nawet jeśli powiedział coś istotnego, ja nie zwróciłem na to uwagi. Byłem zbyt zdenerwowany, by wyławiać pojedyncze sensowne słowa spośród tego potoku bredni, którym nas uraczył. Bo bądźmy szczerzy – atropina zamroczyła go tak bardzo, że prawił w większości zupełne bzdury.

– Na przykład, że ma pan narzeczoną, monsieur Spencer? – zagadnął pogodnym tonem Poirot. David rzucił mu przelotne spojrzenie.

– Na przykład – wymamrotał nieuważnie. Mały Belg przeszedł do kolejnego pytania:

– Jakim człowiekiem był pański ojciec? Jak pan myśli – kto, a przede wszystkim dlaczego mógłby chcieć jego śmierci?

– Żebym ja to wiedział – westchnął David. – Ojciec nie był przecież złym człowiekiem. Faktycznie, miał swoje dziwactwa. A jak się na coś uparł, do brnął do celu choćby po trupach, ale to zwykle były rozsądne rzeczy. I nigdy nie odmawiał pomocy. Pożyczki też wszystkim dawał, chyba że ktoś potrzebował na długi hazardowe lub coś w tym guście – na taki cel nawet mi by nie dał ani pensa, takie już miał zasady. Zawsze trochę zrzędził, że ludzie są zbyt rozrzutni i własnych rodzin nie potrafią utrzymać, ale nie było takiej opcji, by kogoś odesłał z kwitkiem. A dla nas i dla przyjaciół, swoich, naszych, to był po prostu równy gość. I pisał świetne książki – opowiadał z delikatnym uśmiechem błąkającym się po twarzy. – Podejrzewam, że niejednej osobie mógł zaleźć za skórę, ale nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ktoś chciał go zabić. A jednak – stało się!

– Niestety – zgodził się inspektor Madderick. – Dziękujemy panu za pomoc, na razie to tyle.

– Nie ma sprawy. Dajcie znać, gdybym mógł się jeszcze na coś przydać – zaofiarował się, wstając z fotela. – Liczę na pana, panie Poirot – dodał na odchodnym, rzucając detektywowi poważne spojrzenie, i opuścił bibliotekę.

W dalszej kolejności przesłuchana została służba. Spencerowie zatrudniali tylko dwie osoby – kamerdynera i Ann - energiczną, pracowitą dziewczynę, która zajmowała się zarówno sprzątaniem, jak i gotowaniem.

Rozmowa z Willkinsonem była długa i żmudna, bo podstarzały kamerdyner nie dość, że zdecydowanie przygłuchy, przejawiał w dodatku wyjątkową skłonność do dygresji, a gdy już dopuściło się go do głosu, przerwanie mu stanowiło nie lada wyzwanie. Nie dowiedzieli się jednak od niego niczego istotnego. Zgodnie ze słowami młodych Spencerów mężczyzna przespał większość wieczoru przy kuchennym stole i ani nikogo nie widział, ani tym bardziej nie słyszał. Obudził go dopiero krzyk Harriet („Mrożący krew w żyłach! I tak przenikliwy, że nawet ja go usłyszałem…”), powędrował więc na górę, gdzie zastał umierającego pana. Na temat jego wrogów nic nie wiedział, był za to gotowy do opisania setek epizodów z jego życia, których związku ze zbrodnią nawet Herkules Poirot nie potrafił odgadnąć.

W przeciwieństwie do niego Ann, bystra i chętna do pomocy, byłaby zapewne idealnym świadkiem, gdyby nie jeden zasadniczy szkopuł – tamtego dnia około południa pojechała odwiedzić chorą ciotkę i wróciła dopiero następnego ranka.

Ledwie drzwi zdążyły zamknąć się za służącą, gdy do biblioteki wetknął głowę młody policjant stróżujący poprzedniego dnia przed rezydencją.

– Przyjechał pan Dominic Rogers i pyta, czy może się na coś przydać – poinformował. Po chwili namysłu inspektor Japp stwierdził, że nie zaszkodzi zamienić paru słów z przyjacielem Spencerów, więc młodzieniec został poproszony do pokoju.

– Niestety nie wiem właściwie nic istotnego o tej tragedii – zastrzegł, uprzednio przywitawszy się grzecznie z policjantami i detektywem. – Po prostu pomyślałem, że może mógłbym w czymś panom pomóc, by oszczędzić Harriet i Davidowi chociaż części pytań…

– To miło z pańskiej strony – rzucił uprzejmie inspektor Madderick. – Nie było pana tutaj tamtego wieczora, gdy zamordowany został pan Spencer, prawda?

– Nie. Jestem tu częstym gościem, ale akurat wtedy byłem w swoim mieszkaniu w Londynie – odpowiedział Dominic, odruchowo poprawiając mankiet nienagannie wyprasowanej koszuli. – Nad ranem zadzwonił do mnie roztrzęsiony David i powiedział mi, co się stało. Poprosił też, żebym skontaktował się z najlepszym prywatnym detektywem, jakiego znajdę, bo sprawa jest na tyle niezwykła, że policja, jak się wyraził, może potrzebować pomocy. Dlatego zwróciłem się do monsieur Poirota – dodał. Mały Belg uśmiechnął się pod wąsem, ale nie skomentował w żaden sposób jego słów.

– Wobec tego proszę nam powiedzieć coś o panu Spencerze. Czy wiadomo panu, by miał jakiś wrogów? – zapytał inspektor Japp. Dominic zastanawiał się przez chwilę.

– Nie, nie przypominam sobie nikogo takiego – odrzekł w końcu. – Pan Spencer był raczej powszechnie lubianym i szanowanym człowiekiem. Nigdy nie słyszałem, by popadł z kimkolwiek w jakiś konflikt. Chyba najbardziej działał czasem na nerwy własnej rodzinie. Wiecznie próbował wtrącać się w sprawy Harriet i Davida, bo uważał, że wie, co będzie dla nich najlepsze. Chociaż nie powiem – wiele z jego rad było naprawdę rozsądnych. Kiedyś na przykład wpadł na pomysł, by wyswatać Harriet ze mną – powiedział nieco żartobliwym tonem, uśmiechając się bezwiednie. – Tylko postawmy sprawę jasno – to absolutnie wykluczone, żeby któreś z nich miało coś wspólnego z morderstwem, Mimo wszystko kochali ojca, a przede wszystkim po prostu nie byliby zdolni do czegoś takiego.

– Oczywiście – zgodził się ugodowo inspektor Madderick. Po chwili, jako że żaden z mężczyzn nie kwapił się do zadania kolejnego pytania, Dominic podniósł się z fotela.

– Jeśli to już wszystko, pójdę sprawdzić, czy nie przydam się na coś Harriet i Davidowi – zaproponował nieśmiało, a nie usłyszawszy głosu sprzeciwu, opuścił bibliotekę.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. I policjanci, i Poirot zbyt zajęci byli własnymi myślami, by rozmawiać o efektach przesłuchań.

– Za wiele się dziś nie dowiedzieliśmy, co? – westchnął w końcu ponuro inspektor Japp. Madderick tylko skinął głową w odpowiedzi, a prywatny detektyw w ogóle nie zareagował, bo, jak podejrzewał oficer Scotland Yardu, był zbyt skoncentrowany na swoich małych szarych komórkach, by cokolwiek usłyszeć.

– Wiecie, co myślę? – zapytał Japp, gdy upłynęła kolejna chwila ciszy. – Że powinniśmy porozmawiać sobie z tym Parkerem.

– Być może. Ale to dopiero jutro – stwierdził jego kolega z miejscowej policji, wskazując wymownie na wiszący na ścianie zegar.

5.

Następnego dnia rano do rezydencji Spencerów po raz kolejny zawitał doktor Carriger. Swoim zwyczajem narobił sporo zamieszania, natarczywie dopytując się o samopoczucie dzieci zmarłego przyjaciela, a także o postępy w śledztwie. Nie zabawił tam jednak zbyt wiele czasu, bo spieszył się na umówione wizyty do pacjentów. Zgodnie ze złożoną jeszcze poprzedniego dnia obietnicą zaprowadził najpierw Herkulesa Poirata do przychodni, gdzie dyżur pełnił doktor Parker, i popędził do pracy.

Pozostawiony sam sobie mały Belg obrzucił budynek, mieszczący w sobie przychodnię i malutkie mieszkanko zajmowane przez Jamesa Parkera i jego siostrę, uważnym spojrzeniem i wszedł do środka. Ledwo przekroczył próg, gdy przypadła do niego pielęgniarka – koścista kobieta w średnim wieku o małych świdrujących oczkach – która władczym tonem zażądała informacji, kim jest i czy był umówiony. Poznawszy cel jego wizyty, trochę złagodniała i poprowadziła go w stronę gabinetu lekarskiego. Zawahała się przez chwilę pod drzwiami, zza których dobiegały nieco podniesione głosy, ale w końcu zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź. Poirot wślizgną się za nią.

– Przepraszam, że przeszkadzam, doktorze – odezwała się pielęgniarka. – Ale przyszedł pan Herkules Poirot, prywatny detektyw, i chciałby porozmawiać z panem o śmierci pana Spencera – poinformowała. Doktor Parker okazał się młodym jeszcze człowiekiem o ciemnych włosach i zmęczonym spojrzeniu.

– Ach tak – odrzekł głucho, przyglądając się gościowi. Milczał przez chwilę, a potem jakby otrząsnął się z otępienia.

– Przepraszam. Nazywam się James Parker – przedstawił się, wyciągając rękę w stronę detektywa. – A to moja siostra, Catherine. – Wskazał na drobną, czarnowłosą dziewczynę stojącą na uboczu ze skwaszoną miną.

– Katie – syknęła natychmiast panna Parker, jakby poprawiając brata. Lekarz westchnął z irytacją.

– Dajże spokój. Idź teraz z panną Clarkson, dokończymy tę rozmowę później – ofuknął ją, patrząc jednocześnie błagalnie na pielęgniarkę. Ta skinęła głową i wyprowadziła dziewczynę na korytarz. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, doktor Parker zwrócił się ponownie do małego Belga.

– Przepraszam, monsieur Poirot – powtórzył. – Mam trochę... kłopotów z siostrą. Zaczęła zadawać się z nieodpowiednimi osobami, a że nie ma nikogo innego oprócz mnie, muszę jej nieustannie pilnować. Nieważne zresztą. W czym mogę panu służyć?

– Zostałem poproszony przez mademoiselle Harriet i monsieur Davida Spencerów o pomoc w wyjaśnieniu śmierci ich ojca – poinformował Poirot. – Pomyślałem, że pan, jako jego lekarz, mógłby udzielić mi odpowiedzi na kilka istotnych pytań.

– Oczywiście, zrobię to, jeśli tylko będę umiał. Może pan usiądzie? – zaproponował lekarz. Sam usiadł za biurkiem i spojrzał wyczekująco na gościa.

– Czy mógłby mi pan opowiedzieć, jak układały się pańskie relacje z monsieur Spencerem? – poprosił Poirot, zająwszy miejsce naprzeciwko. Doktor Parker zamyślił się.

– Cóż… Pan Spencer chyba nie bardzo mnie lubił – przyznał w końcu szczerze. – Wydaje mi się, że trochę właśnie ze względu na Katie. Raczył się podobno kiedyś wyrazić, że jestem kompletnie nieasertywny i nie potrafię zerwać kontaktów z szurniętą rodzinką – rzucił niby od niechcenia, ale w jego głosie pobrzmiewała gorycz. – Niemniej jednak doceniał mnie chyba jako lekarza. Musiało tak być, skoro zdecydował się leczyć u mnie, a nie u swojego przyjaciela, doktora Carrigera. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że był… – urwał, bo drzwi gabinetu otworzyły się po raz kolejny. Do środka zajrzała wyraźnie zakłopotana pielęgniarka.

– Przepraszam, doktorze, ale mamy mały problem. Panna Catherine zniknęła – oświadczyła. Doktor Parker zakrył twarz dłońmi.

– Na miłość boską! Jak to – zniknęła? – wymamrotał znużonym głosem. Panna Clarkson wzruszyła ramionami.

– Wyszłam tylko na chwilę, by sprawdzić, kto wszedł do przychodni. A panna Catherine tymczasem, hmm, skorzystała z okna – wyjaśniła. Lekarz trwał jeszcze przez moment w bezruchu, aż w końcu podniósł się sztywno z krzesła.

– Przepraszam, monsieur Poirot – westchnął. – Ale sam pan rozumie…

6.

Pani Oliver zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią odwiedziła mnie również następnego ranka. Z wyraźną satysfakcją przyjęła fakt, że uwierzyłem w końcu w jej teorię. Nie traciła jednak czasu na robienie mi wymówek, a od razu przeszła do tematu przestępstwa, które zamierzaliśmy wykryć lub nawet udaremnić. Po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że to ja powinienem udać się do kawiarni o wyznaczonej przez złodziei godzinie, bo panią Oliver widzieli już poprzedniego dnia i jej ponowne pojawienie się mogłoby ich przepłoszyć.

Koło południa ruszyłem więc (powoli i ostrożnie, wciąż bojąc się o stan swojej obolałej kostki) w miejsce, które opisała mi pisarka. Jak się okazało, kawiarnia, w której miało nastąpić przekazanie łupu, znajdowała się nieopodal kortów, na których grałem dwa dni wcześniej. Uznałem to za dobry omen, bo przecież ileż może przytrafiać się nieszczęść w jednej okolicy?

Usiadłem przy stoliku w rogu sali, skąd miałem dość dobry widok na wszystkich klientów, jednocześnie nie rzucając się im w oczy. Zamówiłem filiżankę herbaty i uzbroiłem się w cierpliwość.

Mijały jednak kolejne minuty, a drzwi kawiarni nie otworzyły się ani razu. Nie było żadnych klientów oprócz mnie i młodego człowieka notującego coś pracowicie w rozłożonym na stoliku notesie.

Odczekałem jeszcze kwadrans i zdecydowałem się zasięgnąć informacji u kelnera. Niestety nie kojarzył on żadnego z mężczyzn, których mu opisałem.

– Nie przypominam sobie, żebym widział dziś kogoś takiego. Ale głowy nie dam, nie mogę przecież zapamiętywać wszystkich klientów. Niech pan lepiej zapyta tamtego chłopaka. On wie wszystko o każdym człowieku, który choć raz pojawił się w okolicy – poradził, wskazując ruchem podbródka stolik przy drzwiach. Zerknąłem na siedzącego tam chudego młodzieńca. Nadal pisał coś zapamiętale, co jakiś czas odgarniając kosmyki czarnych włosów opadających na blade czoło.

W innych okolicznościach nie zdecydowałbym się zapewne na ten świadczący o braku taktu krok, ale tym razem bardzo zależało mi na rozwiązaniu zagadki. W dodatku młody człowiek zdawał się dość ekscentryczny, co pozwalało przypuszczać, że nie poczuje się szczególnie urażony moim zachowaniem. Tak więc, choć nie byłem zachwycony swoim działaniem, podszedłem do jego stolika.

– Mogę się przysiąść? – zapytałem nieco skrępowany. Młodzieniec rzucił mi roztargnione spojrzenie i skinął głową. Usiadłem więc naprzeciw niego i odchrząknąłem z zakłopotaniem.

– Nazywam się Arthur Hastings – zacząłem. Młody człowiek po raz kolejny kiwnął głową.

– Wiem. Znam pana – poinformował. – Grał pan dwa dni temu w tenisa na tutejszych kortach i skręcił pan kostkę – dodał. Zagapiłem się na niego oniemiały, nie mając pojęcia, skąd to wiedział.

– Benedict Cuthbert – przedstawił się, nie zważając na moje zdumienie. – Chce się pan czegoś dowiedzieć?

– Właściwie tak – przyznałem i zawahałem się. Właśnie dał mi dowód swojej niewiarygodnej wręcz wiedzy o otaczających go ludziach, ale wciąż nie chciało mi się wierzyć, że zna naprawdę każdego. Postanowiłem poddać go najpierw małemu testowi. Wyłowiłem z pamięci pierwszą lepszą osobę.

– Tamtego dnia, kiedy byłem na kortach, widziałem tam pewnego człowieka. Rudawe włosy, ubrany w garnitur i kapelusz. Rozmawiał z jakimś znajomym o czyimś odejściu skądś. Jego też pan zna? – zagadnąłem. Cuthbert zastanawiał się przez moment, po czym pokiwał głową.

– Spotyka się tu często z różnymi znajomymi. Ostatnio kilkakrotnie w stanie lekkiego wzburzenia opuszczał pobliskie kasyno. Nazwisko znam, ale nazwisk nie zwykłem wyjawiać za darmo – oświadczył. Powstrzymałem się od oburzonego parsknięcia. Jego zachowanie wydało mi się wyjątkowo bezczelne, ale jako że jego pomoc mogła się okazać istotna, postanowiłem to przemilczeć.

– Mniejsza z tym – mruknąłem. – Proszę mi lepiej powiedzieć, czy kojarzy pan dwóch młodych ludzi, którzy mieli się tu dzisiaj spotkać – poprosiłem, po czym powtórzyłem mu, jak opisała ich pani Oliver. Kiedy skończyłem, młodzieniec milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając mi się z uwagą.

– Za pomoc w bawieniu się w detektywa należy się specjalne wynagrodzenie – poinformował od niechcenia. Zapytałem go o cenę, dochodząc do wniosku, że być może warto ulec temu małemu szantażowi, ale kiedy wymienił cenę, prawie zakrztusiłem się swoją herbatą. Za tyle pieniędzy Poirot rozwiązałby pewnie z pięć dużo bardziej zawiłych spraw! Niestety, zdecydowanie nie było mnie stać. dnia Nie 20:43, 18 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz


7.

Inspektor Japp właśnie zapewniał młodych Spencerów i ich przyjaciela, że śledztwo z pewnością wkrótce ruszy z miejsca, kiedy do biblioteki wszedł niepewnie doktor Parker w towarzystwie młodego policjanta. Lekarz wydawał się nieco zaniepokojony, nerwowo zaciskał palce na rączce swojej torby z przyborami medycznymi.

– Podobno chcieli mnie panowie widzieć? – spytał, zerkając to na Jappa, to na Maddericka. Policjant ze Scotland Yardu skinął energicznie głową i wskazał mu fotel.

– Zgadza się. Musimy zadać panu kilka pytań. Przede wszystkim o pańską znajomość z panną Spencer, a także o to, jak reagował na nią pan Spencer – stwierdził, od razu przechodząc do sedna sprawy. Doktor Parker zmarszczył zdziwiony brwi.

– Jeśli chodzi o Harriet i o mnie… – zaczął z namysłem, ale dziewczyna przerwała mu wzburzonym tonem.

– Nic mnie nie łączyło z doktorem Parkerem. Już to panu mówiłam! – przypomniała inspektorowi Jappowi. – Przepraszam pana, doktorze, za te insynuacje. Doprawdy, nie rozumiem, kto rozsiewa takie plotki.

– Nie szkodzi – wyjąkał lekarz. Zdawał się odrobinę zaskoczony. Inspektor Japp nie dał się jednak tak łatwo zbyć.

– Owszem, panno Spencer, mówiła pani. Chciałbym jednak usłyszeć to również od doktora Parkera – odpowiedział spokojnie. Harriet rzuciła mu oburzone spojrzenie.

– Pan jest po prostu bezczelny – oświadczyła ozięble, po czym odwróciła się dumnie na pięcie i szybkim krokiem wyszła z biblioteki, trzaskając drzwiami. Dominic Rogers bez słowa podniósł się ze swojego fotela i podążył za nią, wymieniwszy najpierw porozumiewawcze spojrzenie z Davidem Spencerem.

– A więc? – zagadnął Japp, kiedy drzwi zamknęły się po raz kolejny. Doktor Parker wbił spojrzenie w czubki swoich butów.

– Słyszał pan chyba. Nic mnie nie łączyło z panną Harriet, a więc pan Spencer nie mógł w żaden sposób zareagować na naszą znajomość – odpowiedział opanowanym głosem. – Bywałem tu wyłącznie wtedy, gdy pan Spencer potrzebował pomocy lekarskiej.

– Kiedy zatem odwiedził go pan po raz ostatni? – wtrącił się inspektor Madderick. Doktor Parker otworzył torbę i wyciągnął z niej gruby notes.

– Zaraz to sprawdzę. Zapisuję tu wszystkie wizyty u pacjentów, na które się umawiam – poinformował, otwierając brulion. Zza okładki wysunął jakiś mały przedmiot i z brzdękiem upadł na podłogę. Lekarz schylił się, by go podnieść, ale Japp okazał się szybszy. Przez chwilę przyglądał się zbaraniały swojemu znalezisku.

– Kto by pomyślał! – wykrzyknął zdumiony, podnosząc drobiazg do góry, by wszyscy mogli mu się przyjrzeć.

Na otwartej dłoni inspektora leżała mała pokrywka od aptecznej buteleczki.

– Wydaje mi się, że to trochę zmienia sytuację, prawda? – rzucił policjant w stronę doktora Parkera. Lekarz zerknął na niego ze zdziwieniem.

– Ależ ja zupełnie nie rozumiem, co pan ma na myśli – wymamrotał ze zdenerwowaniem. Inspektor Japp westchnął teatralnie.

– I po co te nerwy, doktorze? Teraz już na to za późno. Dla własnego dobra powinien nam pan wszystko opowiedzieć – poradził. Lekarz zbladł i zamrugał nerwowo powiekami.

– Ja naprawdę nie wiem… Jestem trochę zdenerwowany, ale to chodzi o moją… – zaczął się plątać, czując na sobie uważny wzrok policjanta. – Panie Spencer! – jęknął w końcu, rzucając Davidowi błagalne spojrzenie, jakby w przekonaniu, że tylko ten jeden człowiek może pomóc mu wybrnąć z fatalnej sytuacji.

8.

Gdy stwierdziłem, że chyba jednak nie poradzimy sobie ze sprawą skradzionych kosztowności sami, pani Oliver niechętnie przyznała mi rację. Po przedyskutowaniu wszystkich możliwości postanowiliśmy, że jeszcze tego samego dnia udam się do Suictown, by opowiedzieć o wszystkim Poirotowi. Tymczasem pisarka z pomocą panny Lemon, która na szczęście zapowiedziała, że nazajutrz wróci już do pracy, miała spróbować skontaktować się z panną McAdams.

Kiedy późnym popołudniem stanąłem pod bramą rezydencji Spencerów, czułem, że pomimo całej ostrożności, tego dnia z pewnością przeforsowałem skręconą kostkę. Nie pozostawało mi jednak nic innego, jak zacisnąć zęby i mimo bólu przejść jeszcze kawałek ścieżką prowadzącą ku drzwiom domu. Już miałem ruszyć dalej, gdy usłyszałem za sobą wołanie.

– Moment! Kim pan jest? – zapytał podejrzliwie niosący lekarską torbę mężczyzna, zrównując się ze mną. Kiedy wyjaśniłem mu, kim jestem i po co przyjechałem, trochę się uspokoił.

– To zmienia postać rzeczy – przyznał łaskawie. – Patrick Carriger – przedstawił się. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Przeniosłem spojrzenie z powrotem na bramę rezydencji.

– A więc chodźmy! – ponaglił mnie doktor Carriger, widząc moje niezdecydowanie. Ruszyliśmy pod górę, powoli zbliżając się do budynku. Gdy znaleźliśmy się mniej więcej w połowie żwirowej ścieżki, do naszych uszu zaczęły powoli docierać odgłosy rozmowy prowadzonej przez dwoje młodych ludzi stojących przed drzwiami rezydencji – śliczną, ubraną na czarno dziewczynę i znanego mi już pana Rogersa.

– Naprawdę nie rozumiem, jak oni mogą… Jak oni śmieją… – mówiła zdławionym głosem dziewczyna, trzęsąc się aż ze wzburzenia. Dominic Rogers nieporadnie spróbował objąć ją ramieniem.

– Wiem, że to dla ciebie trudne, Harriet… – zaczął kojącym tonem. Zatrzymałem się wpół kroku, uznając ich rozmowę za na tyle osobistą, że nie wypadało jej przerywać (a przecież nie dało się wejść do rezydencji, nie mijając miejsca, w którym stali). Chciałem nawet cofnąć się o parę kroków, by nie zostać posądzonym o podsłuchiwanie, ale doktor Carriger mi to uniemożliwił.

– Dajże pan spokój! – żachnął się i nie zważając na moje protesty, złapał mnie za łokieć i pociągnął dalej w górę ścieżki. Młodzi ludzie przed nami zdawali się nadal tak zajęci sobą, że chyba nawet nas nie zauważyli.

– Dziękuję ci, Dominicu – powiedziała cicho panna Spencer. – Dziękuję, że zawsze mogę na ciebie liczyć. Wiesz, ja… Zapytaj mnie jeszcze raz o to, co kiedyś, dobrze? – poprosiła. Twarz młodzieńca pojaśniała.

– Ależ, Harriet… Czy ty mówisz…? Naprawdę? – wyjąkał widocznie rozradowany, a gdy dziewczyna skinęła głową, chwycił ją za dłonie. – Wyjdziesz za mnie, Harriet? – zapytał z namaszczeniem.

– Tak – odparła lakonicznie panna Spencer. Nie wyglądała na równie szczęśliwą jak Rogers.

– Wszystko pięknie, gratuluję i tak dalej! Ale teraz już dosyć tego dobrego – wtrącił się bezpardonowo doktor Carriger, docierając na szczyt wzgórza. – Powiedzcie mi lepiej, co tu się w ogóle wyprawia. Panna Clarckson twierdzi, że te matoły z policji aresztowały Parkera. To prawda? – dopytywał się natarczywym tonem. Młodzi ludzie odsunęli się od siebie speszeni.

– Doktor Parker faktycznie jest teraz przesłuchiwany, ale nie wydaje mi się, żeby mieli mu coś konkretnego do zarzucenia – poinformował z rezerwą w głosie Dominic. Panna Spencer tymczasem przyglądała mi się nieufnie. Już chciałem się przedstawić, ale doktor Carriger nie dał mi nawet dojść do słowa.

– To jest, eee, kapitan Hastings. Przyjaciel pana Poirota – wyjaśnił, wskazując mnie niedbałym gestem dłoni. – Chodźmy! – ponaglił mnie po raz kolejny i wszedł do budynku. Posłałem przepraszający uśmiech pannie Spencer i ruszyłem za nim.

Ledwie znalazłem się w hollu, gdy drzwi po prawej stronie otworzyły się z hukiem. Ze znajdującego się za nimi pomieszczenia wyszło trzech mężczyzn. Jeden z nich był bardzo blady na twarzy i wyraźnie zdenerwowany, niemal spanikowany.

– Co do…? Co się dzieje, James? – rzucił rozeźlonym tonem doktor Carriger, kiedy ich zobaczył. Zdenerwowany młodzieniec poderwał spuszczoną dotąd głowę.

– Cóż, inspektor Madderick uważa najwyraźniej, że to ja zabiłem pana Spencera – odrzekł głucho. Najstarszy z mężczyzn odchrząknął zakłopotany.

– Właściwie to inspektor Japp tak uznał. Ja nie mam tu zbyt wiele do powiedzenia – sprostował. – A teraz przepraszam, doktorze, ale naprawdę nie powinienem…

– Oczywiście – mruknął zasępiony Carriger i bez słowa poczekał, aż mężczyźni opuszczą rezydencję. – To jakiś absurd! – wybuchnął, gdy zamknęły się za nimi drzwi. Energicznym krokiem ruszył w stronę pokoju po prawej stronie hollu, a ja, nie bardzo wiedząc, co innego mógłbym zrobić, pokuśtykałem za nim.

– Ha! I co pan na to powie, Poirot? Od początku czułem, że coś w tym jest! – usłyszałem z daleka znajomy głos inspektora Jappa. Mój przyjaciel chwilę zwlekał z odpowiedzią, aż w końcu odparł zdawkowo:

– Nie jestem przekonany, mon cher Japp.

– Jak to – nie jest pan przekonany? – zdziwił się policjant. – Przecież to pan pierwszy zwrócił na to uwagę. Zresztą wszystko jest proste jak drut – a ta pokrywka całkiem przesądziła sprawę!

– To się jeszcze okaże – ostudził jego zapał Poirot. – Proszę pamiętać, mon ami, że wciąż nie wie pan jeszcze jednego – jak morderca dostał się do domu? – zwrócił uwagę.

– Ale dowiem się tego. To tylko kwestia czasu! – burknął inspektor Japp, wyraźnie niezadowolony, że mój przyjaciel jak zawsze wytknął niedoskonałość w jego teorii.

– A ja myślę, że się pan myli – odezwał się nieznany mi głos. – Nie wyobrażam sobie, żeby doktor Parker mógł otruć mojego ojca. Zresztą, jak zauważył pan Poirot, nie miałby jak. Ale to nie ja tu jestem od wydawania osądów! Więc cóż, na mnie już czas, muszę jeszcze dziś coś załatwić – dodał młodzieniec, wychodząc z pokoju. Skinął głową doktorowi Carrigerowi, na mnie nawet nie zwrócił uwagi i minął nas bez słowa. Ja z kolei prawie podskoczyłem na jego widok. Cóż za zbieg okoliczności!

– Poirot, muszę ci coś opowiedzieć! – wykrzyknąłem prawie, wchodząc do biblioteki. Mój przyjaciel rzucił mi zdziwione spojrzenie.

– A co ty tu robisz, mon ami? – zapytał. Już otwierałem usta, żeby mu wszystko wyjaśnić, ale doktor Carriger swoim zwyczajem wszedł mi w słowo.

– Przecież to jakiś absurd, panie Poirot! – zawołał. – Pan musi to wszystko wyjaśnić. Muszą jak najszybciej wypuścić Parkera, bo ja nie jestem w stanie leczyć wszystkich pacjentów sam! – oświadczył. – O co w ogóle w tym wszystkim chodzi? Co oni sobie myślą? – dopytywał się natrętnie, prowadząc Poirota ku wyjściu do hollu.

Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, a ja skrzywiłem się lekko. Jak widać, mój przyjaciel radził sobie tu doskonale bez moich rewelacji. Ale jako że uznałem je za ważne, postanowiłem przekazać je komuś, kto chciał słuchać – a w tym przypadku był to inspektor Japp.

9.

Poirotowi zdołałem opowiedzieć całą historię – i o skradzionych diamentach, i to, co wiedziałem o Davidzie Spencerze – dopiero następnego ranka. Nie dowiedziałem się jednak nawet, co mój przyjaciel o tym sądzi, bo do biblioteki, w której ponownie siedzieliśmy, wpakował się po raz kolejny doktor Carriger. Choć znałem go zaledwie od poprzedniego dnia, jego zachowanie działało mi już mocno na nerwy.

– I co, panie Poirot? Wymyślił już pan, jak pomóc Jamesowi? – zagadnął od progu. Mój przyjaciel potrząsnął głową.

– Musi pan pamiętać, mon ami, że ja nie szukam sposobu na uniewinnienie doktora Parkera. Ja szukam prawdy – odrzekł patetycznie. Lekarz machnął ręką.

– Na jedno wychodzi – stwierdził, rozsiadając się w jednym z foteli.

– Możliwe – zgodził się Poirot. – Cieszę się, że pan przyszedł, bo chciałem spytać, czy to może należy do pana? – zapytał, wyciągając w stronę doktora Carrigera pudełeczko z jakimś lekarstwem. Lekarz poprawił okulary na nosie i przyjrzał się uważnie medykamentowi. Zmarszczył brwi.

– To silny lek – stwierdził z namysłem. – Właściwie nie lek, a środek pomagający uśmierzyć ból tym, których wyleczyć się już nie da – jeśli wie pan, co mam na myśli. Nie, to na pewno nie pochodzi z moich zapasów. Żaden z moich pacjentów go nie używa. Być może doktor Parker… Gdzie pan to właściwie znalazł? – zainteresował się.

– W gabinecie pana Spencera – odpowiedział Poirot. Doktor Carriger zamyślił.

– Kiedy byłem tam ostatni raz, we wtorek, nie zauważyłem tam nic takiego. Musiał to ktoś zostawić później – wysnuł w końcu przypuszczenie.

– W czwartek – wtrąciła się rezolutnym tonem służąca, która odkurzała akurat półki. Lekarz rzucił jej roztargnione spojrzenie.

– Co takiego?

– Ostatni raz odwiedził pan pana Spencera w czwartek – wyjaśniła, nie przerywając sprzątania. Po twarzy doktora Carrigera przemknął grymas zdziwienia.

– To był czwartek? Naprawdę? Ależ te wszystkie dni są do siebie podobne – westchnął. Służąca chciała jeszcze coś dodać, ale zamiast tego tylko kichnęła.

– Przeziębiłaś się, dziecko? – zapytał odruchowo lekarz. Służąca skinęła głową.

– Chyba tak. Czy mógłby pan doktorze…? – poprosiła.

– Oczywiście, dziecko. Nie mam swojej torby z lekami, ale gdzieś tu chyba została ta należąca do doktora Parkera, prawda? Przynieś ją – przykazał dziewczynie. Kiedy wyszła, pokręcił w zadumie głową.

– Ależ bystra dziewczyna, słowo daję! Na pana miejscu porozmawiałbym z nią jeszcze raz, panie Poirot. Jeśli ktokolwiek wie, kto otruł Charlesa, to właśnie ona! – wyraził opinię i również opuścił bibliotekę. W drzwiach minął się z młodymi Spencerami i Jappem.

– Tłumaczę panu, że to niedorzeczne! – przekonywał policjanta nieco zdenerwowany David. – Nie mam z tym nic wspólnego. Nie potrzebny mi spadek, mogłem poprosić ojca o dowolną sumę pieniędzy i dostałbym ją!

– Jak pan sam powiedział – nie jeśli potrzebna by była na pokrycie długów hazardowych. A widziano pana kilkakrotnie wychodzącego z kasyna. I nadal nie wyjaśnił pan swojej obecności w Londynie dzień po śmierci pańskiego ojca – stwierdził Japp, który najwyraźniej wyrobił sobie nową opinię o tożsamości mordercy.

– A co – nie wolno mi bywać w kasynach? To jeszcze niczego nie dowodzi. A w Londynie tamtego dnia nie byłem, pański świadek musiał się pomylić! – upierał się młody Spencer. – Zresztą nawet gdybym potrzebował gotówki, a ojciec nie chciałby mi jej dać, prędzej bym gwizdnął biżuterię, którą Harriet dostała po mamie. A twoje cacka leżą bezpiecznie na swoim miejscu, prawda? – zwrócił się do siostry. Dziewczyna odwróciła wzrok i zagryzła wargę.

– Proszę odpowiedzieć, panno Spencer – zażądał inspektor Japp.

– Prawdę mówiąc, ktoś rzeczywiście próbował dostać się do mojej szkatułki z biżuterią – przyznała. – Ale to nie mógł być David. On dobrze wie, że nie musiałby uciekać się do złodziejstwa. Gdyby poprosił, oddałabym mu wszystkie kosztowności – dodała hardym tonem. Japp uśmiechnął się sceptycznie.

– Nie wątpię. Ale chyba i tak będziemy musieli porozmawiać jeszcze raz, panie Spencer.

10.

Gdy Ariadna Oliver opuszczała mieszkanie Caroline McAdams, po raz kolejny przyszło jej do głowy, że panna Lemon jest niezwykłą osobą. W ciągu zaledwie kilku godzin udało jej się odnaleźć okradzioną dziewczynę i przekonać, by zechciała spotkać się z pisarką. Dalej pani Oliver poradziła sobie już sama bez najmniejszego problemu. Jak lubiła wierzyć – kobieta zawsze drugą kobietę zrozumie. Dość szybko udało jej się wyciągnąć od nieufnej początkowo dziewczyny informację o tożsamości domniemanego sprawcy kradzieży.

Znalazłszy się przed budynkiem, zaczęła zastanawiać się, co robić dalej. Nadal miała zbyt mało informacji, by rozprawić się ze złodziejem. Do głowy przyszedł jej jednak pewien – jak jej się zdawało – całkiem niezły pomysł.

Udała się do kawiarni, w której poprzedniego dnia mieli spotkać się przestępcy. Weszła do środka i rozejrzała się z zainteresowaniem. Przy stoliku tuż obok drzwi siedział chłopak przypominający tego, którego opisał jej poprzedniego dnia kapitan Hastings. Pani Oliver wzięła głęboki oddech i zaczęła rozmowę.

– Pan Benedict Cuthbert, prawda? – zagadnęła. – Nazywam się Ariadna Oliver. Chciałabym…

– Znam panią – przerwał jej młodzieniec. – Pani pisze kryminały. Przedwczoraj spacerowała pani po tamtym parku. – Wskazał ruchem podbródka skwer za oknem. Pani Oliver spojrzała na niego zdziwiona, a potem posłała mu promienny uśmiech. Rzeczywiście był niesamowity.

– Chciałabym zapytać pana…

11.

Inspektor Japp nie miał nic przeciwko temu, żebym został przy przesłuchaniu młodego Spencera, ale ja sam wolałem tego uniknąć. Czułem się trochę nieswojo ze świadomością, że to moja obserwacja skierowała na Davida podejrzenia.

Udałem się więc do pokoju gościnnego, w którym ulokowała mnie miła panna Spencer, ale ciekawość nie pozwalała usiedzieć mi w miejscu. Zacząłem kręcić się bez celu po korytarzach rezydencji, co, szczerze mówiąc, też nie okazało się najlepszym rozwiązaniem, bo czułem się jak intruz naruszający cudzą prywatność. Lecz lepszego pomysłu, co ze sobą zrobić, nie miałem.

Gdy przechodziłem obok znajdującego się na piętrze saloniku, usłyszałem dolatującą zza drzwi rozmowę panny Spencer i doktora Carrigera, który zjawił się ponownie koło południa po bardzo krótkiej nieobecności.

– Naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak oni mogą podejrzewać Davida – poskarżyła się dziewczyna pełnym niepokoju tonem.

– To kompletna bzdura – zgodził się lekarz. – Ten cały inspektor Japp nie ma zielonego pojęcia, co naprawdę się wydarzyło. Miota się tylko w bezsilności i najchętniej chyba oskarżyłby wszystkich nas jednocześnie. Nie przejmuj się, Harriet. Pan Poirot na pewno wszystko wyjaśni – w końcu za to mu płacicie! – dotarło jeszcze do moich uszu. Więcej nie usłyszałem, bo przecież nie byłem na tyle bezczelny, żeby zatrzymywać się i podsłuchiwać.

Skręciłem za załom korytarza i ujrzałem otwarte na oścież drzwi pokoju panny Spencer. Wydało mi się to wyjątkowo podejrzane i to przeczucie stanowi jedyne usprawiedliwienie tego, że zajrzałem do pomieszczenia.

Intuicja mnie nie zawiodła – w pokoju panował nieporządek, a na ziemi leżała otwarta, pusta szkatułka. Natychmiast zorientowałem się (Poirot zdecydowanie nie docenia moich zdolności wyciągania wniosków!), że w normalnych okolicznościach złodziej nie pozostawiłby po sobie takiego bałaganu – zapewne uciekł, słysząc moje kroki w korytarzu.

Wycofałem się z pokoju i tak szybko, na ile pozwalała mi kontuzjowana noga, ruszyłem w stronę schodów. W hollu, ujrzałem sylwetkę odwróconego do mnie tyłem mężczyzny. Skradał się w kierunku drzwi.

Zawołałem za nim i pobiegłem schodami w dół. Złodziej nawet nie obejrzał się za siebie. Byłem już prawie na parterze, gdy rozległy się dwa głośne łomoty. Jeden był odgłosem zamykających się drzwi rezydencji, a drugi – jak zorientowałem się dopiero ułamek sekundy później – mnie samego potykającego się i spadającego z kilku ostatnich stopni. Skręcona kostka najwyraźniej ostatecznie odmówiła mi posłuszeństwa.

Hałas zwabił wszystkich domowników i gości (łącznie z przygłuchym kamerdynerem, który choć dużo później niż inni, to jednak dotarł do hollu). Pierwsi zjawili się doktor Carriger i panna Spencer.

– Przepraszam, wymknął mi się – jęknąłem ze skruchą. Dziewczyna chyba zdążyła po drodze zajrzeć do swojego pokoju, bo jak się zdawało, doskonale wiedziała o skradzionej biżuterii.

– Nie szkodzi – powiedziała, przyklękając obok mnie. – I tak zrobił pan dla mnie bardzo wiele – dzięki panu mam dowód na to, że David jest niewinny. Dziękuję, monsieur le capitaine – dodała i posłała mi uśmiech tak piękny, że zapewne gdyby nie świadomość, iż w domu, za oceanem, czeka na mnie moja ukochana Kopciuszek, moje serce zabiłoby mocniej.

– Bardzo pan mądry, nie ma co – zrzędził tymczasem doktor Carriger. – Kto to widział? Uganiać się za złodziejami ze skręconą kostką! Teraz to pan nie da rady stanąć na tej nodze przez ładnych parę dni – zagroził. I czyniłby mi zapewne wymówki dalej, gdyby nie nadejście Poirota, Jappa, inspektora Maddericka i Davida Spencera, którzy – każdy na swój sposób – domagać się zaczęli wyjaśnienia sytuacji.

Ale oni także umilkli po krótkiej chwili. Uwaga wszystkich skupiła się na służącej, która – jak sobie uświadomiliśmy – nie przyszła wcale zwabiona hałasem. Wątpię, żeby biedna dziewczyna cokolwiek w ogóle usłyszała. Była blada jak płótno i słaniała się wprost na nogach.

– Rany boskie! – wykrzyknął doktor Carriger na jej widok. – Co ci jest, dziecko? Niech ktoś przyniesie moją torbę! – zażądał.

Wybuchło niemałe zamieszanie. Część osób próbowała jakoś pomóc, część jedynie dowiedzieć się, co się dzieje. Ja, nie mogąc się i tak na nic przydać, z pomocą Davida Spencera dotarłem do biblioteki, usiadłem w fotelu i oparłem obolałą nogę na drugim siedzisku.

Wkrótce inni także zaczęli się po kolei schodzić do pełnego książek pokoju. Wszyscy milczeli ponuro, pogrążeni w swoich myślach i podejrzeniach. Ostatni, prawie godzinę później, nadszedł doktor Carriger. Z głośnym westchnięciem opadł na fotel.

– Porządnie się podtruła, biedactwo, ale sytuacja jest już opanowana – poinformował. Wszyscy rozluźnili się odrobinę.

– Co to było, doktorze? Zatruła się jakimś jedzeniem? – zapytał z nadzieją w głosie Japp. Lekarz niechętnie pokręcił głową.

– Jestem pewien, że to było coś chemicznego – odpowiedział z lekkim ociąganiem.

– Próbowała się zabić? – zdziwił się inspektor Madderick. Doktor Carriger wziął głęboki oddech.

– Nie wydaje mi się – stwierdził po chwili wahania i wbił zaniepokojone spojrzenie w stojącą na stoliku torbę lekarską Jamesa Parkera.

12.

Pani Oliver zdołała wmówić Benedictowi Cuthbertowi na tyle zgrabną historyjkę, że pomógł jej w ustaleniu dokładnych danych złodzieja bez wnoszenia opłaty. Pisarka natychmiast udała się pod wskazany adres, ale nie zastała nikogo w mieszkaniu. Po chwili namysłu uznała to za dość szczęśliwą okoliczność – z perspektywy próba samodzielnego rozwiązania sprawy wydała jej się, delikatnie mówiąc, niezbyt rozsądna.

Drugą myślą, która wpadła jej do głowy, było zgłoszenie sprawy na policję. Ale i z tego pomysłu zrezygnowała równie szybko, jak na niego wpadła. Doskonale wiedziała, że w Scotland Yardzie nikt nie wziąłby jej słów na poważnie. Nie miała żadnych konkretnych dowodów, a Caroline McAdams zastrzegała, że żadnych zeznań składać nie chce.

Co innego, gdyby na czele Scotland Yardu stała kobieta… Pani Oliver była przekonana, że zdołałaby ją wtedy przekonać o słuszności swoich podejrzeń. Ona doceniłaby z pewnością wagę kobiecej intuicji!

Niestety, podobne gdybanie nie mogło przynieść jej większej korzyści. Pani Oliver zastanawiała się tylko przez krótką chwilę, po czym stwierdziła, że w rzeczywistości tylko jeden człowiek może jej pomóc – Herkules Poirot, oczywiście.

Udała się więc do panny Lemon, by dowiedzieć się, gdzie dokładnie przebywa jej przyjaciel.

– Co tam się właściwie wydarzyło? – zagadnęła, wynotowując adres z karteczki podsuniętej jej przez sekretarkę detektywa.

– Został otruty znany pisarz, Charles Spencer – odpowiedziała rzeczowo panna Lemon. Pani Oliver skinęła w zadumie głową.

– Kojarzę go – przyznała. – Pisywał ciekawe książki. Choć zakończenia jego kryminałów były przewidywalne – morderstwa zawsze popełniano tylko po to, by kogoś wrobić – dodała, stawiając ostatnią kropkę.

13.

Przez cały wieczór Poirot był niespokojny i zamyślony. Wciąż powtarzał, że jedna rzecz w tym wszystkim nie pasuje („Nie, nie, mon ami! Tak być nie może! Nawet jeśli to nieistotny szczegół, muszę to wiedzieć!”). Znałem go na tyle dobrze, by zorientować się, że wie już, kto zabił pana Spencera. Niestety, nie chciał podzielić się tą wiedzą ze mną, a ja sam nie miałem o tym bladego pojęcia.

Mój przyjaciel uzyskał odpowiedź na dręczące go pytanie dopiero następnego ranka, kiedy do rezydencji Spencerów przybyła bardzo podekscytowana pani Oliver. Przez jakiś czas rozmawiali ściszonymi głosami (o mnie, unieruchomionym przez kontuzjowaną nogę, oczywiście nie pamiętając), aż w końcu Poirot wykrzyknął, że rozumie już wszystko i zażądał, by inspektor Japp zebrał wszystkich zainteresowanych sprawą w bibliotece.

Zjawiło się całkiem sporo osób – David i Harriet Spencerowie, Dominic Rogers (bardziej zainteresowany, jak się zdawało, dbaniem o samopoczucie narzeczonej niż wyjaśnieniem zagadki), doktor Carriger z panną Parker (która z kwaśną miną oświadczyła, że musi dowiedzieć się prawdy, bo żadna z dotychczasowych hipotez jej nie zadowala), przygłuchy kamerdyner, a także oczywiście pani Oliver („Ależ się pan zdziwi!” powtarzała mi wciąż), ja, Poirot i Japp. Inspektor Madderick przyprowadził także doktora Parkera („On jest niezbędny, mon cher Japp! Niezbędny!” tłumaczył mój przyjaciel sprzeciwiającemu się policjantowi). Kiedy wszyscy już usiedli, Poirot nie kryjąc zadowolenia, rozpoczął swój wywód.

– Jak wszyscy państwo wiecie, zebraliśmy się tutaj, by wyjaśnić, jak zginął monsieur Charles Spencer – zaczął. – Odpowiedź na to pytanie jest w gruncie rzeczy bardzo prosta. Wystarczy zastanowić się, kto i jak mógł dostać się tamtego wieczora do domu, w którym się znajdujemy – stwierdził. Zrobił teatralną pauzę, napawając się chyba uwagą, z jaką wszyscy mu się przypatrywali.

– Drzwi były zamknięte na klucz, a żaden z domowników ich nie otwierał. Okna w gabinecie monsieur Spencera również, zresztą mordercy ciężko byłoby dostać się na pierwsze piętro. Więc kto? Odpowiedź jest prosta. Nikt! – poinformował wyraźnie z siebie zadowolony. David wyprostował się w fotelu.

– Co pan sugeruje, panie Poirot? – zapytał rozzłoszczony. – Wynająłem pana, by poznać prawdę, a nie wysłuchiwać idiotycznych oskarżeń pod adresem swoim lub swojej siostry!

– Spokojnie, monsieur Spencer. Jeszcze nikogo nie oskarżyłem – powiedział mój przyjaciel. David posłał mu bojownicze spojrzenie, ale zaplótł ręce na piersi i w milczeniu czekał na dalszy ciąg opowieści.

– Odpowiedź jest prosta. Nikt – powtórzył Poirot. – Pan Spencer sam zażył truciznę! – ogłosił triumfalnie. Zapadła pełna niedowierzania cisza, którą w końcu przerwał nerwowy śmiech panny Harriet.

– Pan żartuje, prawda? – upewniła się. Mój przyjaciel potrząsnął głową.

– Ależ nie, mademoiselle. Mówię szczerą prawdę – odparł. – Podczas przesłuchań każdy mówił o monsieur Spencerze dobrze – bo o zmarłym inaczej nie wypada. Wychwalaliście państwo, mniej lub bardziej entuzjastycznie, jego gotowość do pomocy innym i niekonfliktowość. A jednak wszyscy musieliście przyznać jedno – zawsze próbował postawić na swoim. I właśnie to stało się przyczyną jego śmierci – tłumaczył powoli. – Rok temu okazało się, że pan Spencer jest bardzo chory. Gdyby doktor Carriger odkrył to wcześniej, dałoby się coś zdziałać. Wtedy było już jednak za późno. Mam rację, doktorze? – zapytał, zwracając się nagle do Jamesa Parkera.

– Tak. Właśnie dlatego pan Spencer chciał się od tamtej pory leczyć u mnie. Doktorowi Carrigerowi już nie ufał – odrzekł nieco zaskoczony lekarz. Poirot skinął głową.

– Domyśliłem się tego, gdy znalazłem w gabinecie monsieur Spencera lekarstwo. Mogło albo należeć do zmarłego, albo do doktora Parkera. Tę drugą możliwość wykluczyłem, bo monsieur le docteur jest człowiekiem zbyt uporządkowanym, by beztrosko gubić tak silne środki – stwierdził. – Pan Spencer wiedział, że zbyt wiele czasu mu nie pozostało, więc postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – skrócić swoje cierpienia i nie dopuścić do ślubu córki z nieodpowiednim, jak mu się zdawało, kandydatem na męża – doktorem Parkerem. A pomóc miał mu w tym doktor Carriger. To on dostarczył mu atropinę i on również miał dopilnować, by śledztwo skierowane zostało na odpowiedni tor.

– To nie tak! – zaprotestował lekarz. – Ja wiedziałem, że Charles chce to zrobić, ale byłem temu przeciwny! Ukradł mi atropinę, kiedy odwiedziłem go ostatnio. Bałem się przyznać, bo sądziłem, że nikt mi nie uwierzy – dodał żałosnym tonem.

– I ja nie wierzę – stwierdził Poirot. – Bo zdradziło pana otrucie mademoiselle Ann, doktorze. Przestraszył się pan, że dziewczyna jest zbyt bystra, że może coś wiedzieć. Uświadomił pan sobie, że pański przyjaciel nie bredził, mówiąc o podsłuchującej służącej. Porzucił pan maskaradę i udawanie świętego oburzenia, postanowił pan ostatecznie zrzucić winę na doktora Parkera, sugerując, że ma torbę pełną trucizn.

– Och, niech będzie. Spanikowałem – przyznał doktor Carriger z bezsilną złością w głosie. Wydawał się zupełnie zrezygnowany. Wiedział chyba, że nie ma już szans na uniknięcie kary.

– Pozostała jeszcze sprawa skradzionej biżuterii – kontynuował Poirot. – Nie dawało mi to spokoju, bo choć wiedziałem – kto, nie rozumiałem – dlaczego. Tę sprawę wyjaśniła mi pani Oliver – Dominic Rogers jest po prostu zwyczajnym złodziejem, to nie jest jego jedyny podobny postępek.

– Co? – zdumiał się młodzieniec. – Przecież to absurd! Chyba mu nie wierzycie? – zwrócił się do przyjaciół. Panna Harriet zagryzła wargę.

– Wiesz, Dominicu… Nie chciałabym cię oskarżać, ale nie było cię wtedy z nikim z nas – zauważyła. Jej narzeczony żachnął się.

– To prawda, zabrałem tę biżuterię! Ale tylko po to, by odwrócić uwagę od Davida. Nie jestem seryjnym złodziejem! Nic na mnie nie macie.

– A właśnie, że pan jest – wtrąciła się pogodnym tonem pani Oliver. – Słyszałam, jak chwalił się pan ukradzeniem diamentów panny Caroline McAdams – dodała. Zapadło ponure milczenie.

– Wyjdź, Dominicu – odezwał się w końcu smutnym głosem David Spencer. – Nawet jeśli nie ma dowodów twojej winy, ja wierzę panu Poirotowi.

– Daj spokój, David – jęknął błagalnie Rogers. – Dobrze, przyznaję – trochę się pogubiłem. Ale naprawdę to nie ma nic wspólnego z wami. Kocham Harriet, a za tobą też poszedłbym w ogień…

– Co nie przeszkodziło ci w okradzeniu nas – odrzekł chłodno młody Spencer. – Wyjdź, Dominicu – powtórzył. Młodzieniec wstał i już bez słowa protestu opuścił bibliotekę. Znowu zapadła cisza.

– A co z panem Spencerem i jego szemranymi wizytami w Londynie? – zapytał po chwili Japp. Poirot uśmiechnął się pod wąsem.

– To nie były szemrane wizyty. Wręcz przeciwnie – monsieur Spencer pomagał doktorowi Parkerowi upilnować mademoiselle Catherine przed wpakowaniem się w poważne tarapaty. Także cztery dni temu właśnie po to udał się do Londynu. Ukrywał to, bojąc się reakcji ojca – odrzekł. David odchrząknął zakłopotany.

– Tak właściwie to nie pomagałem. Ja po prostu chciałem chronić Katie. I jeśli nie będzie miała nic przeciwko, chętnie zająłbym się tym na stałe. Co ty na to? – zagadnął dziewczynę. Poderwała zdziwiona głowę, a wyraz wiecznego znudzenia momentalnie zniknął z jej twarzy.

– Pomyślę o tym – obiecała, czerwieniąc się, po chwili konsternacji. Doktor Parker odetchnął z ulgą.

– Cieszę się – przyznał szczerze. – Ale nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy. Jak mogłaś uwierzyć w moją winę, Harriet, i aż tak szybko mnie znienawidzić? – zapytał zbolałym tonem. Panna Spencer wstała ze swojego fotela, podeszła do lekarza i wzięła go za rękę.

– Ty jednak jesteś kompletnym idiotą, James – stwierdziła spokojnym tonem. – Przecież ja to wszystko robiłam po to, by nikomu nie przyszło do głowy jakieś głupie podejrzenie. Tylko ty wszystko zepsułeś! – roześmiała się.

– Och… – wyjąkał tylko doktor Parker i również zaczął się śmiać.

– Niezwykła historia! – powiedział półgłosem Japp do mojego przyjaciela. – Ale musi pan przyznać, że to ja pierwszy zasugerowałem, że to mogło być samobójstwo!

– O nie, mon cher Japp – zaprzeczył Poirot. – Pan tylko pierwszy to wykluczył!

14.

Następnego dnia rano, już w Londynie, po raz kolejny odwiedziła nas pani Oliver. Nieznoszącym sprzeciwu tonem zażądała, by Poirot udał się gdzieś z nią, bo musi mu pokazać coś niesamowitego. Ja, z uwagi na kontuzjowaną nogę, zmuszony byłem pozostać w mieszkaniu.

Wrócili dwie godziny później. Jeszcze zanim przekroczyli próg, usłyszałem panią Oliver:

– To dopiero niesłychana zbrodnia! Czyż nie, panie Poirot?

– Trafiliście na jakąś nową sprawę? – zainteresowałem się. Pisarka potrząsnęła głową.

– Nie. Mam na myśli coś całkiem innego. Przedstawiłam naszemu przyjacielowi pana Cuthberta – poinformowała. Zmarszczyłem zdziwiony brwi.

– Nie całkiem rozumiem – przyznałem. Pani Oliver roześmiała się, a Poirot z zafrasowaną miną pogładził wąsy.

– Bo jakże może twierdzić, mon ami, że nie zna się Herkulesa Poirota? – westchnął żałośnie.

T.L.
Przeczytam Tinuś, obiecuję a to miejsce na komentarz jest MOJE!

Na chwilę w bibliotece zapanował zupełny rozgardiasz, kiedy wszyscy na raz próbowali omówić najistotniejsze dla nich kwestie – Harriet usiłowała przedstawić Poirota Davidowi i nowoprzybyłemu policjantowi, doktor Carriger nieznoszącym sprzeciwu tonem domagał się natychmiastowej informacji na temat kondycji psychicznej młodego Spencera, a mały Belg i Japp starali się porozumieć pomimo otaczającego ich chaosu.
– To raczej ja powinienem zapytać, co pani tu robi – zauważyłem z oburzeniem, niezgrabnie podnosząc się z fotela i usiłując osiągnąć kompromis pomiędzy nieforsowaniem nogi a niewyglądaniem głupio.
– Benedict Cuthbert – przedstawił się, nie zważając na moje zdumienie.
– Niezwykła historia! – powiedział półgłosem Japp do mojego przyjaciela. – Ale musi pan przyznać, że to ja pierwszy zasugerowałem, że to mogło być samobójstwo!

– O nie, mon cher Japp – zaprzeczył Poirot. – Pan tylko pierwszy to wykluczył!


A ten fragment to już po prostu perełka nad perełkami, wiesz?

No i biedny Poirot na końcu, no bo rzeczywiście – jak można twierdzić, że się go nie zna? ;)

Tin, napisałaś bardzo dobre (a momentami nawet świetne) opowiadanie, które naprawdę z przyjemnością przeczytałam i aż byłam rozczarowana, że sprawa tak sprawnie się rozwiązała, bo nie miałabym nic przeciwko większej ilości tekstu. Nie twierdzę, że jest to mój ulubiony z twoich tekstów, albo że nawet za miesiąc wciąż będę pamiętać szczegóły fabuły, ale przecież po to istnieją kryminały, prawda? Żeby się fajnie bawić podczas czytania, a potem z westchnieniem ukontentowania przewrócić ostatnią stronę i odłożyć na półkę ;)

Ale ja ci jednak spokoju nie dam, bo Hastings i panna Ariadna wyszli ci tak perfekcyjnie, że jeśli jeszcze kiedyś zechcesz napisać coś o nich (wiem, czeka na mnie jeszcze lektura twojej miniaturki adwentowej ^^), to masz moje pełne poparcie i pomruki zadowolenia ;)

I naprawdę jeszcze raz przepraszam, że tak się obijam z komentowaniem twoich rzeczy, bo to naprawdę nie fair i głupio się z tym czuję. Ale wiedz, że regularne dopieszczanie twojego Wena dopisałam wczoraj do swoich postanowień noworocznych i postaram się go dotrzymać.