,
[Z] TEKST TICI: Doskonały plan cz.3 (fandom Zorro)Kto tam jest w Ĺrodku?
Kolejna część serii o Zorro. Jak zawsze, za zgodą Autorki.
Doskonały plan cz. III Słoneczne światło załamywało się w fasetkach stojącej na stole kryształowej szklanki i tęczowe odblaski pojawiły się na suficie i ścianach gabinetu. Zieleń, czerwień i błękit, a gdzieniegdzie pojawiała się także żółć, bo na szkle zaschło kilka kropel bursztynowego płynu. Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zapatrzył się na nie nieprzytomnym wzrokiem. Ból głowy pozostały po wczorajszym dniu powodował, że ciężko było mu zebrać myśli i uświadomić sobie choćby tak prosty fakt, jaka właśnie jest godzina. Gdy zdołał dojść do faktu, że już się obudził, w chwili szczerości przyznał, że właściwie nie pamięta, jaki też jest i dzień tygodnia. Liczył tylko nieśmiało, że nie będzie to niedziela, a przynajmniej, że przespał już południe i obowiązkowe dzwony. A może to one go obudziły? Nie miał siły się nad tym zastanawiać. Tak samo odsunął od siebie problem ustalenia pory dnia. To nie miało znaczenia, w tej zapadłej dziurze, jaką było Los Angeles, czas dzielił się na dzień i noc... A może na zimę i lato? Nie potrafił sprecyzować. To było nieistotne. Ważniejsze było co innego – łupiący ból głowy i dręczące pragnienie, które napełniło jego usta piaskiem. Wstał z trudem zza biurka i ruszył na poszukiwania czegoś do wypicia. Sytuację ratowałaby jakaś butelka, ale ta stojąca na biurku była już całkowicie opróżniona, podobnie jak te znajdujące się pod biurkiem. I pod ścianą. I jeszcze w pokoju. Niewielkie, mętne lusterko nad toaletką przez chwilę odbijało słabo rozwichrzone, zlepione potem włosy, nieogoloną twarz i przekrwione, podkrążone oczy, gdy zaglądał do stojącego tam dzbanka. Niestety, dzban był pusty. Ramone szukał, z każdą chwilą czując, że jest mniej otępiały i zesztywniały, ale też coraz bardziej spragniony, zaś jego poszukiwania jednak wciąż pozostawały bezowocne. W siedzibie alcalde nie było niczego do picia, nieważne, z alkoholem, czy bez. Wreszcie musiał się poddać i przyznać, że niczego nie znajdzie. Już wcześniej zrezygnował jednak z wołania sierżanta Mendozy, bo przez szum i mdłości przebijało się przekonanie, że hałas, jaki to wywoła będzie gorszy niż konieczność poszukania czegoś do picia, więc teraz musiał sam wyjść ze swej kwatery. Zmięta koszula miała poszarzałe mankiety, a surdut był nie tylko pognieciony, ale i poplamiony. Winem i czymś innym, czego Ramone nie potrafił sobie przypomnieć, ale nie przejmując się tym, ruszył do gospody. Już pierwszy krok za drzwi przekonał go, że będzie to ciężka przeprawa. Słońce wydawało się wypalać ziemię jadowitym blaskiem, zwielokrotnionym przez biel piasku, od którego oczy łzawiły i ślepły. Przez plac, dzielący garnizon od gospody senority Escalante, przejeżdżał właśnie niewielki wózek, przeraźliwie piszczący nienasmarowanymi osiami, a każda rozmowa toczona gdzieś w pobliżu odbijała się dodatkowym echem w głowie. Jednak po drodze była fontanna, do której Ramone dopadł, odpychając stojące z dzbanami kobiety i wreszcie znalazł odrobinę ochłody. Zajęty gaszeniem pragnienia zignorował pełne oburzenia prychnięcia i szeptane komentarze. Gdy wreszcie wstał, czuł się już na tyle lepiej, że mógł się rozejrzeć dookoła, jakby prowokując, by ktoś wykazał się nieroztropnością i brakiem szacunku. Gdy nikogo takiego nie znalazł, pokuśtykał dalej. W gospodzie nie zastał senority Escalante. Za to senora Antonia śpiewała w kuchni jakąś smętną balladę, która urwała się, gdy tylko Marisa wpadła tam zza baru z wiadomością, że pojawił się alcalde. – Pić! – burknął Ramone, siadając ciężko za najbliższym ze stołów. Marisa bez słowa postawiła przed nim dzbanek i kubek. Zaczął sobie nalewać, ale dłonie tak mu drżały, że dookoła naczynia szybko urosła kałuża. Zaniepokoił go jej kolor, a raczej jego brak. – To woda? – Woda – odpowiedziała dziewczyna. – Chcę wino! – Nie ma. – Jak to nie ma? Skończyło się? – Dla was nie ma – wyjaśniła Marisa. – Polecenie senority Escalante. Ramone zgrzytnął zębami. Miał ochotę zaprotestować, ale myśl o tym, by się spotkać z senoritą budziła w nim taki sam entuzjazm, co widok wody w kubku. Może nawet mniejszy, bo wodę mógł, mimo wszystko, wypić, a póki dręczył go ból głowy, wolałby uniknąć dyskusji, która, z oczywistych przyczyn, byłaby długa i głośna. Nim jednak do końca rozważył tę kwestię, dziewczyna postawiła przed nim talerz żółtawej mazi. – Co to? – Polenta. – Czy...? – Tak, też z polecenia senority Escalante. Tego było za dużo! Ramone poderwał się i... zaraz usiadł, bo ból głowy zaatakował oślepiającymi rozbłyskami. Przytrzymał się za skronie, pojękując, co dało tylko taki efekt, że Marisa postawiła koło jego talerza drugi kubek. – Wypijcie – poradziła. Zawartość kubka była przeraźliwie gorzka, ale Ramone już nie protestował. Wypił, spłukał gorzki smak kilkoma łykami wody, potem zjadł to, co mu podano. Dopiero gdy napar z wierzbowej kory zadziałał na tyle, by zmniejszyć ból głowy, zwrócił uwagę na to, że w gospodzie, jak na południową porę, było zaskakująco mało ludzi. – Gdzie są wszyscy? – spytał. – Przy jeziorze – odparła Marisa. – Jeziorze? – zdziwił się. Ostatnim, co pamiętał i co dotyczyło jeziora, było to, że wysadzono tamę, by powstrzymać pożar. Sam Ramone przypłacił tamte wydarzenia niesprawną nogą i wspomnienia tego, co się wtedy stało, nadal wprawiały go w furię. Tym bardziej zaskoczyły go słowa Marisy. – Jak to, przy jeziorze? Jeziora przecież już nie ma. – Dziś jest zamknięcie nowej tamy – wyjaśniła dziewczyna. – Wszyscy pojechali patrzeć, jak się będzie napełniał wąwóz. Pozornie oczywiste wyjaśnienie wprawiło Luisa Ramone w jeszcze większe zmieszanie. Jak to, nowej tamy? To znaczy, że odbudowano ją? A zaraz potem przyszła zaskakująco trzeźwa myśl: chwileczkę, skąd wzięto środki na odbudowę? I jak to się stało bez wiedzy alcalde, który przecież był za to odpowiedzialny! – Kto zapłacił za budowę? – warknął. Dziewczyna spojrzała na niego spłoszona. – A tego to ja już nie wiem – oświadczyła, podkreślając swe słowa strzepnięciem ścierki o kant stołu. – Porozmawiajcie lepiej z senoritą. Albo z don Diego. No tak, don Diego. Młody don Diego de la Vega był pomysłodawcą budowy poprzedniej tamy i z pewnością nadzorował budowę nowej. Pewnie też miał już ułatwione zadanie z przekonaniem ludzi, by pomogli w tym zadaniu, bowiem przez lata tama i jezioro nie tylko stały się częścią krajobrazu Los Angeles, ale i ostatnio miały swój udział w ocaleniu puebla przed pożogą. Nic więc dziwnego, że chciano je odzyskać. Ale, tak czy inaczej, pozostawała kwestia sfinansowania budowy. Alcalde nagle zaczął się spieszyć. Tak jak podejrzewał, skrzynia zawierająca kasę miejską była podejrzanie pustawa. W oprawnej w skórę księdze finansowej widniały wprawdzie kwoty wpływających podatków, zapisane wielkimi, starannymi kulfonami, charakterystycznymi dla sierżanta Mendozy, ale już na pierwszy rzut oka, zwłaszcza tak doświadczonego w szacowaniu pieniędzy, jak u alcalde, widać było, że nie ma tych pieniędzy w kufrze. Wyjaśnienie tego znalazł kilka stron dalej, gdzie sierżant Mendoza zapisał starannie i kwotę, i cel, na jaki została przeznaczona – materiały budowlane i wynagrodzenie robotników. Nie to jednak zaskoczyło alcalde. Wpisu o wydatku spodziewał się od chwili, gdy Marisa powiedziała mu o tamie. Jednak pod zapisaną kwotą widniała aprobująca parafka, niewątpliwie będąca jego podpisem. Chwiejnym, niezbyt wyraźnym, ale z całą pewnością jego podpisem. On, Luis Ramone, zgodził się na pobranie pieniędzy z kasy miejskiej. Uderzenie kafara wstrząsnęło ziemią. Raz, potem drugi. Wreszcie potężny dębowy bal wsunął się w wycięte prowadnice i zaklinował się tam, blokując odpływ wody. Przez kilkanaście chwil panowała pełna napięcia cisza, aż wreszcie… struga wody pociekła ze znajdującego się wyżej wycięcia. Początkowo żółtawa i mętna, szybko oczyściła się i nabrała przejrzystości. Ludzie zebrani na brzegu zaczęli wiwatować. Kilku peonów porzuciło liny, jakimi jeszcze chwilę wcześniej naprowadzali słup na miejsce i zaczęło tańczyć. Ktoś przyjechał przygotowany na taką okoliczność, bo zaraz rozległy się dźwięki gitary. Z koszyków wypakowywano wino i jedzenie, pojawiły się kubki i talerze. Mieszkańcy Los Angeles świętowali odbudowanie tamy. Diego de la Vega i Victoria Escalante siedzieli wysoko nad tamą, w miejscu, gdzie mogli widzieć nie tylko ludzi tańczących przy tamie, ale i szybko wypełniający się wodą wąwóz, a za nim pustą i szarą dolinę. Oboje wiedzieli, że za kilka, może kilkanaście dni ta poszarzała ziemia zniknie, wypełni się wodą i stanie znów srebrzyście lśniącym jeziorem. Milczeli. Z dołu, z oddali dobiegały dźwięki muzyki i śmiechy. – Wiesz? Nie myślałam, że będzie mi brakowało tej wody, póki nie zobaczyłam, jaka pustka po niej pozostała... – powiedziała wreszcie Victoria. – Spełniła swoje zadanie. Jednak dobrze, że zdecydowaliśmy się znów postawić tamę. Jezioro okazało się przydatne. – Ale tak naprawdę, to nie o tym myślałam, Diego. – A o czym? – O tym, co się wydarzyło od czasu postawienia pierwszej tamy. Co się zmieniło. Diego drgnął i pochylił się lekko, by móc widzieć lepiej twarz Victorii. – To prawda, że wiele się zmieniło, ale... czemu o tym wspominasz? – Pomyślałam, że to okazja dobra jak każda inna, by cię o coś poprosić. – Tak? – Potrzebuję jednego z twoich garniturów, by krawcowa mogła wziąć z niego miarę. – Krawcowa? Miarę? – Diego, zaskoczony tą prośbą, przez chwilę usiłował zrozumieć, co właściwie usłyszał. – Chcesz powiedzieć, że... – Tak – uśmiechnęła się Victoria i zaraz pisnęła głośno, bo Diego poderwał się i wziął ją na ręce. – Vi! Och, Vi! – Puszczaj, wariacie! Oszalałeś?! Zaraz spadniemy tam na dół! – Nie spadniemy! – Diego nie przestawał się kręcić. – Och, Vi, dziękuję! Dziękuję! – Spokojnie! Uspokój się, narwańcze, i postaw mnie! – protestowała. – Jak chcesz! – Diego postawił ją na ziemi tylko po to, by spróbować ukraść pocałunek. Oddała mu go z zapałem, ale oboje potknęli się i siedli z rozmachem w trawie. – Mało brakowało – zaśmiała się Victoria. – Jeszcze krok, a byśmy się sturlali wprost na ich głowy. – Wskazała na rozbawionych ludzi w dole. Muzyka i śmiechy były na tyle donośne, że nikt nie zwrócił uwagi na parę wysoko na zboczu. – Nic by się nie stało – zbagatelizował Diego. – Co najwyżej dowiedzieliby się, że mamy powód do świętowania. – A jak byśmy wpadli do wody? – przekomarzała się. – Też by się nic nie stało. Przecież umiesz pływać! – A to skąd wiesz? – zainteresowała się. Nigdy nie mówiła Diego, że potrafi pływać. Więcej, właściwie nigdy nie było okazji, by mógł ją zobaczyć w wodzie, chyba że... Nagłe odwrócenie wzroku przez Diego i lekkie drgniecie kącików ust podpowiedziało jej odpowiedź. – Śledziłeś mnie! – wybuchła. – Nie! – zaprotestował. – To znaczy tak... Ale... – Tak? – No cóż... Kiedyś pojechaliśmy razem... – Diego czerwienił się i jąkał, coraz bardziej zakłopotany. – Pamiętasz może... To małe jeziorko w górach... A potem... Jak jechałaś czasem za pueblo... – Podpatrywałeś mnie! – No cóż... Tak... To było dla twojego bezpieczeństwa! Martwiłem się, czy ci nic nie grozi i wolałem być gdzieś w okolicy – usprawiedliwił się szybko Diego. Przez chwilę mierzyła go groźnym wzrokiem, ale nie wytrzymała zbyt długo na widok jego na poły przestraszonej, na poły przepraszającej miny i zaczęła się śmiać. – Och, Diego, Diego... Jak by mi kiedyś ktoś powiedział, że don Diego de la Vega będzie się krył po bezdrożach, by mnie chronić i będzie mnie przy tym podglądał, to bym nie uwierzyła... Nikt by w to chyba nie uwierzył! – I bardzo dobrze – odparł Diego, nieoczekiwanie poważniejąc. – O to chodziło. By nikt w to nie uwierzył. Ona również spoważniała, przypominając sobie, z czym wiąże się pozorna nieudolność Diego, ale zaraz znów się uśmiechnęła. Dzień był piękny, grała muzyka i przez kilka pięknych chwil oboje mogli nie myśleć ani o problemach w przeszłości, ani o kłopotach w przyszłości. Diego pierwszy zauważył alcalde stojącego na werandzie gospody. Lekko ścisnął dłoń Victorii, by zwrócić na niego i jej uwagę. – O, wytrzeźwiał? – mruknęła. – Wygląda na to, że tak. I chyba się zorientował, co się dzieje. Ale nie krzyczmy na niego za bardzo, dobrze? – mrugnął do niej. Odmrugnęła. Rzeczywiście Luis Ramone był trzeźwy. Ubrał się też w czysty surdut i zadał sobie osobiście wysiłek doprowadzenia zarostu do porządku. Wysiłek, bowiem niewielkie plamki na skórze i nierówne bokobrody wskazywały, że ręka trzęsła mu się dość mocno i sam zabieg golenia musiał być bolesny. – Chciałbym porozmawiać z wami, de la Vega – oświadczył zamiast powitania. – Z senoritą Escalante także. – A to na jaki temat? – zainteresowała się Victoria. – Na temat poleceń, jakie wydaliście swojemu personelowi. – Nie mamy tu o czym rozmawiać, alcalde – oświadczyła. – Zrobiłam to, o co poprosił mnie doktor Hernandez. – Jak to?! – Doktor Hernandez… – Diego zeskoczył z konia i podszedł bliżej do Ramone. – Doktor stwierdził, że dla waszego dobra powinniście bardziej o siebie zadbać. Ramone zawahał się przez moment. Ostatnią rzeczą, w jaką mógł uwierzyć, była troska mieszkańców pueblo o jego osobę. Ale chwilę później przypomniało mu się, że kiedyś to właśnie don Diego wstawił się za nim, by ochronić go od domu dla obłąkanych. Może i teraz też chciał mu dopomóc. – W porządku – burknął. – Porozmawiajmy, de la Vega, w moim gabinecie. Odwrócił się i odszedł do swej kwatery, wspierając się ciężko na lasce. Diego popatrzył na Victorię, wzruszył ramionami i poszedł za nim. Senorita Escalante obejrzała się na werandę. Marisa uśmiechnęła się uspokajająco, więc Victoria także ruszyła za Diego, machając przy tym na wjeżdżającego właśnie na plac don Escobedo. Gdy Ramone stanął wreszcie przy swoim biurku, bez zaskoczenia spostrzegł, że wraz z młodym de la Vega i senoritą Escalante w gabinecie zebrało się znacznie więcej osób. Był don Escobedo, don Alfredo z dwoma synami, don Oliveira i kilku pomniejszych caballeros, wszyscy żywo zainteresowani, co ma im do powiedzenia. A, zdaniem alcalde, nie było to nic przyjemnego. – Panowie – zaczął surowym tonem. Senorita Escalante fuknęła pod nosem, ale nic nie powiedziała głośno. Ramone zignorował jej złość. – Chcę wiedzieć, kto popełnił fałszerstwo. Przez chwilę panowała cisza. – Fałszerstwo? – spytał wreszcie don Esteban. – Co macie na myśli? – To mam na myśli – alcalde otworzył księgę i wskazał zapis. – Oto jest zapis, że zostały pobrane pieniądze na budowę, niewątpliwie tamy, którą, jak usłyszałem, dziś ukończono. Zapisał to niewątpliwie sierżant Mendoza, ale obok widnieje mój podpis. – A zatem jakie macie do tego zastrzeżenia? – Takie – warknął Ramone – że ja tego nie podpisywałem! To oczywiste fałszerstwo, by ukryć defraudację majątku pueblo. – Podpisaliście, alcalde – odparł łagodnie don Esteban. – Tak jak jesteśmy tu zgromadzeni, a także ci, którzy dziś nie zjawili się w pueblo, wszyscy możemy zaświadczyć, że podpisaliście. – Jeśli tak – wycedził alcalde – to czemu tego nie pamiętam? – Ponieważ byliście potem nieco… – wtrącił się don Diego de la Vega – niedysponowani. Diego wypowiedział te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale Ramone łypnął na niego wściekle, ponieważ młody de la Vega właśnie wygłosił bezczelne kłamstwo, a on musiał być mu za to łgarstwo wdzięczny. Prawda bowiem była taka, że od prawie kwartału, od czasu wypadku, a dokładniej od kiedy doktor Hernandez zdecydował się odebrać alcalde flakon z laudanum, Ramone trzeźwiał jedynie na tyle, by wziąć w ręce kolejny dzbanek wina czy flaszkę czegoś mocniejszego. A minione dni zlewały się w jego umyśle w jeden ciąg, bez poczucia czasu czy zaistniałych wydarzeń, z którego pamiętał tylko ogólne uczucie żalu, odrazy i niechęci do świata. Ramone raz jeszcze popatrzył na feralny zapis i w tym momencie spadła na niego, jak grom z jasnego nieba, świadomość, ile czasu upłynęło od jego ostatniej wizyty w Monterey. W tych dniach powinien był tam być i składać gubernatorowi sezonowy raport. Zajęty właśnie odkrytymi brakami w kasie miejskiej nie myślał o tym… Gorączkowo przewertował karty. Kwartalne wyliczenia do raportu były na swoim miejscu, zaraz po zapisach wypłaconego żołdu. Problem podpisu i wydanych pieniędzy na budowę nagle przestał być aż tak istotny. – Kto przygotowywał raport? – zapytał alcalde, starając się, żeby jego głos brzmiał możliwie równo i spokojnie. – Kto go wysyłał do gubernatora? – Mój ojciec udał się do Monterey – wyjaśnił młody de la Vega. – Co? – Byliście chorzy – don Diego uniósł brwi w niewinnym zdumieniu. – Nie można było od was wymagać, byście podróżowali. Ojciec zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy on osobiście złoży raport gubernatorowi i wyjaśni waszą nieobecność. – Wyjaśni… osobiście… – powtórzył Ramone słabym głosem. Jeśli coś było katastrofą gorszą niż utrata pieniędzy, to był to don Alejandro de la Vega, osobiście składający gubernatorowi raport o stanie pueblo Los Angeles i jego alcalde. Był pewien, że caballero nie pominie najdrobniejszego szczegółu ze spraw, które mogą postawić jego, Luisa Ramone, w złym świetle. – Tak, osobiście – uśmiechnął się Diego pocieszająco. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Wreszcie alcalde powoli odłożył księgę. Raport raportem, don Alejandro już kilkakrotnie starał się o usunięcie go ze stanowiska, ale zawsze bezskutecznie, więc być może i tym razem jego działania będą bezowocne, a on, Ramone, ma tu do wyjaśnienia sprawę swego podpisu, którym zaaprobował, a może nie, wydatek z miejskiej kasy. – Dlaczego w ogóle zgodziłem się na tę budowę? – westchnął, w zamyśle retorycznie. Pamiętał aż za dobrze, że poprzednim razem potrzeba było aż interwencji Zorro, by go nakłonić do wypłacenia należności. – Ponieważ ta tama ma nosić wasze imię – odpowiedział łagodnie don Diego. – Co?! – Pierwszy raz od bardzo dawna Luisowi Ramone zabrakło słów. Mieli nazwać tamę jego imieniem? Tę tamę? Nie mógł w to uwierzyć. – Mendoza! – wrzasnął. – Si, alcalde? – sierżant musiał czekać gdzieś w pobliżu, bo otworzył prawie natychmiast drzwi. – Wiecie coś o tych pieniądzach na budowę tamy? – Si, alcalde! Kazaliście mi zapisać to w księdze. I się kłóciliście z don Alejandro, czy tama ma się nazywać Tamą Luisa Ramone, czy Tamą Alcalde Luisa Ramone. I jeszcze wzięliście pieniądze z waszej skrzyni… Ramone zasłonił ręką oczy. Ból głowy, do tej pory nieco przygaszony po wierzbowej herbatce, zaczynał znów narastać pod wpływem dźwięku głosu sierżanta. To, co właśnie odkrył, także miało w tym swój udział. Oczywiście, że się zgodził. Był pijany, to fakt, ale z całą pewnością się zgodził i zrobił to z radością, a w dodatku dołożył do tej inwestycji swoje własne pieniądze. Wystarczyło tylko, że usłyszał, jak mają nazywać tę przeklętą tamę. Nie wiedział jedynie, kto to zaproponował, ale mógł być pewien, że maczał w tym palce młody de la Vega. Tylko on mógł wymóc na mieszkańcach Los Angeles odbudowę tamy. I tylko on był na tyle sprytny, by podejść jego, Luisa Ramone, propozycją uhonorowania przez nadanie tamie jego imienia. Musiał wiedzieć, że to go przekona… Zamknął księgę. Mógł, oczywiście że mógł, oskarżyć kogoś z obecnych, może właśnie de la Vegę, o fałszerstwo czy defraudację. Albo nawet o wyłudzenie podpisu. Być może nie musiałby przeprowadzać śledztwa… Jednak zaraz te myśli prysnęły. Już raz, kiedy nie chciał płacić, skończył ze szpadą Zorro na gardle. Teraz też aresztowanie przyciągnęłoby tego przeklętego banitę, a sama myśl o zamieszaniu, jakie by to wywołało, powodowała u alcalde mdłości. Nie, lepiej będzie przejść nad tym do porządku dziennego i zadowolić się tym, że mieszkańcy Los Angeles zdecydowali się upamiętnić jego imię. Tama imienia Luisa Ramone, alcalde Los Angeles. To brzmiało wręcz przyjemnie. – Dobrze – westchnął. – Rozumiem, że w świetle tych okoliczności zgodziłem się, by tama nosiła moje imię. Dziękuję zatem za okazany mi szacunek i uznanie, i pragnę zauważyć, że razem zdziałamy wiele dla dobrobytu Los Angeles. To była ładna mowa, zwłaszcza jak na kogoś, kto wciąż cierpiał po przepiciu, i Ramone był z niej zadowolony, zwłaszcza że obecni w gabinecie też przyjęli ją z należytym szacunkiem. Ludzie wracający znad tamy przenieśli radosne świętowanie do pueblo. Wyciągnięto stoły, z piwnicy senority Escalante wytoczono beczkę wina, na werandzie gospody ulokowało się kilku muzyków, którzy z zapałem przygrywali do tańca i zaimprowizowana fiesta rozwijała się w najlepsze. Alcalde, po kolejnym kubku wierzbowego naparu, czuł się dostatecznie dobrze, by pozwolić sobie na skosztowanie kilku potraw. Poczęstował się też kubkiem wina. Co prawda senorita posłała mu niezbyt przyjazne spojrzenie, gdy zobaczyła, jak je nalewa, ale zignorował to. Nie miał zamiaru wypić tyle, ile wczoraj, o nie. Właśnie złożył sobie solenną obietnicę zachowania może nie całkowitej trzeźwości, ale przynajmniej jasnego umysłu, by nie powtórzyła się sytuacja, że nie pamięta, co podpisuje. Nawet nie tyle było mu żal utraconych pieniędzy, choć nie mógł zaprzeczyć, że to go zabolało, ale tego, że nie potrafił sobie przypomnieć, jak go proszono o wyrażenie zgody i argumentowano, że tama będzie nosić jego imię. Teraz mógł sobie tylko wyobrażać te dyskusje, namawiania, proszenia… Wszystko to go ominęło. A zatem koniec, kropka! Luis Ramone nie będzie pił. I tylko świadomie zignorował, że już kilkakrotnie obiecywał sobie taką wstrzemięźliwość. Mimo poprawy samopoczucia muzyka i gwar zabawy wciąż były dla niego za głośne. Usiadł więc w gospodzie, gdzie przynajmniej ściany choć trochę chroniły go przed zgiełkiem i zaczął przeglądać zapiski sierżanta dotyczące podatków. Było to trochę dziwne zajęcie, jak na fiestę, ale chciał się jak najszybciej zorientować, co przeoczył. Zabierał się już do sumowania wpisów przed raportem, gdy poczuł, że ktoś siada obok niego. Obejrzał się. Znał tę kobietę. W średnim wieku, więcej niż nieco zaokrąglona, z wciąż zaciętymi gniewnie ustami i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu od ciągłego ich mrużenia z dezaprobatą... Senora Chiara, dama do towarzystwa i opiekunka donny Dolores Escobedo. – Buenos dias – powiedział. – Buenos dias – odpowiedziała. Przez dłuższą chwilę siedziała milcząc i tylko ruch jej wachlarza zdradzał narastającą irytację. – Powiedzcie mi, jak wy to wytrzymujecie – odezwała się w końcu. – Wybaczcie, senora, ale wytrzymuję co? – Ten barbarzyński kraj i jego obyczaje. – Barbarzyński? – Ramone przechylił głowę z zainteresowaniem. Do tej pory nie miał okazji zamienić z senorą Chiarą więcej niż kilka słów powitania i zaciekawiła go jej ocena pueblo. – Nie inaczej, barbarzyński. Dodam także, że bezprawny i okrutny. – A co was skłania do takiej oceny? – Cóż… – Senora przez kilka chwil postukiwała złożonym wachlarzem w dłoń, jakby licząc w myśli kolejne argumenty. – Nie będę tu wspominać o prymitywizmie zabudowań czy o braku choćby elementarnych wygód, do których są przyzwyczajone osoby żyjące wśród cywilizacji. To zapewne dostrzegacie sami. – Owszem, z tym muszę się z wami zgodzić – stwierdził Ramone. – Ja także boleśnie odczuwam niedobory pewnych udogodnień, jakimi cieszą się mieszkańcy większych miast czy nawet Hiszpanii. Jednak muszę, z obowiązku, zauważyć, że Los Angeles cieszy się walorami, jakich nie mają inne puebla w Kalifornii. – Zauważyłam już, senor alcalde, że jesteście niezwykle obowiązkowi – Wachlarz w dłoni Chiary skierował się ku księdze podatkowej, wskazując, co miała na myśli. – Niewielu z ludzi, jakich znałam, nawet na królewskim dworze, poświęcałoby czas fiesty na zapoznanie się z podatkowymi zawiłościami. – To moje zadanie jako alcalde – pochylił głowę Ramone. – Przyjąłem je, wraz z wieloma innymi, jako część mojej nominacji i muszę dołożyć starań, by się z niego należycie wywiązać. Luis uznał, że zabrzmiało to wystarczająco zgrabnie. Skoro ta Chiara bywała na królewskim dworze, być może znajomość z nią dopomoże mu w wydostaniu się z tego po stokroć przeklętego pueblo. – Jak powiedziałam, jesteście niezwykle obowiązkowi. – A zatem? Cóż innego skłania was do nazywania Kalifornii krainą barbarzyńców? – Oczywiście jej mieszkańcy – Chiara strzepnęła wachlarzem o dłoń. – W Hiszpanii byłoby nie do pomyślenia, żeby caballeros, czy ich rodziny, znajdowali się wśród tańczących na ulicy wieśniaków. Tam peoni znają swoje miejsce i nie narzucają się szlachetnie urodzonym ze swą obecnością. Nie będę też wspominać tu o tym, że hiszpańscy caballeros znacznie bardziej dbają o swoją reputację i nie plamią się niestosownymi związkami. – Tu senora uderzyła wachlarzem o stół tak mocno, że zabrzmiało to jak wystrzał. Ramone uniósł brew. A więc to ją boli. Związek młodego de la Vegi z Victorią Escalante. Zapewne dlatego, że de la Vega odtrącił jej pupilkę. No cóż, tego nie da się wykorzystać. Chociaż… – Niestety – powiedział smutno. – Jesteśmy tu daleko od cywilizacji i pewne normy uległy tutaj… rozluźnieniu. – To prawda… – westchnęła. – Niestety, to dotyka także nowoprzybyłych. Zwłaszcza kiedy… – urwała nagle, a po chwili zaczęła mówić dalej. – Inną rzeczą jest okrucieństwo tutejszych bandytów, senor alcalde. Nigdy w Hiszpanii nie wydarzyłoby się coś takiego jak to, co was spotkało. – Przetrwałem, senora, i nadal pełnię swoje obowiązki – uśmiechnął się Ramone. Wolał przemilczeć, że to on sam, nieopatrznie, doprowadził do spotkania z bandą Ortegi i to, co miało mu posłużyć w walce z Zorro, skończyło się dla niego torturami i kalectwem. Tak samo jak przemilczał, że to co od tamtej pory robił, niewiele miało wspólnego z obowiązkami. – Nie zmienia to faktu – odpowiedziała senora Chiara gniewnym tonem – że w Hiszpanii szacunek otaczający królewskiego urzędnika jest znacznie większy i tam po prostu bandyci nie odważyliby się tak was potraktować. – Niestety, nie jesteśmy w Hiszpanii i choć jestem tu z królewskiego mianowania, nie liczę się zbytnio na dworze… Król ma wielu alcalde w swej służbie. Już zdanie samego gubernatora w Monterey, najbliższego nam zwierzchnika, ma większą wagę… Victoria, wynosząc z kuchni kolejną misę tacos od niestrudzonej senory Antonii zauważyła, że obok alcalde siedzi senora Chiara i oboje wydają się być pogrążeni w ożywionej rozmowie, jakby to, co każde z nich mówi, trafiało idealnie w przekonania drugiego. Wzruszyła ramionami, odstawiła misę na stół i ruszyła na poszukiwanie Diego. Zauważyła, że rozmawia z kilkoma caballeros. Gdy podeszła bliżej, rozstąpili się, by zrobić jej miejsce. – To by było na tyle, co się tyczy organizacji pracy przy tamie. A teraz, senores, wybaczcie – powiedział Diego na jej widok. – Chcę poświętować z narzeczoną… Odeszli razem na bok, by stamtąd obserwować ludzi na placu. – Chiara plotkuje razem z Ramone – mruknęła po chwili Victoria. – I co z tego? – zdziwił się Diego. – Mogą mieć trochę wspólnych tematów. – Nie spodziewałam się, że ona będzie rozmawiać z kimkolwiek innym niż donna Dolores. – Oraz rodzina Escobedo, to prawda. Ale dajmy im spokój – Diego machnął ręką. – Wolę spróbować, czy damy radę zatańczyć razem. Muzycy grali teraz spokojny, wręcz dostojny taniec, a pary krążyły dookoła fontanny. Diego i Victoria już drugi raz zataczali koło, gdy w melodię wdarły się podniesione głosy. – Co się dzieje? – To chyba jakaś kłótnia. Donna Dolores, z dłońmi uniesionymi do ust w klasycznym geście przerażenia, stała obok dwóch młodych caballeros, których zaczerwienione twarze świadczyły, że to co się dzieje, nie jest to drobnym nieporozumieniem. Z tej odległości, gdzie znajdowali się Diego i Victoria, nie dało się przez muzykę usłyszeć wyraźnie słów, ale blednąca gwałtownie twarz jednego z młodzieńców była wystarczającym dowodem, że nie była to przyjacielska uwaga. Caballero sięgnął po szpadę. – Nie! Nie! – krzyknęła Dolores, na tyle przenikliwie, że wszyscy zwrócili na nich uwagę. Także drugi z młodych ludzi wyciągnął swoją broń. Dwie szpady zalśniły w słońcu, a wokół przeciwników utworzył się niemal natychmiast krąg widzów. – Senores! – Diego ruszył w tamtą stronę, ale dwaj skłóceni nie zwrócili na niego uwagi. Powtórzył więc głośniej, przepychając się pomiędzy ludźmi bliżej pola walki. – Senores! Co to ma znaczyć? – powiedział pojednawczym tonem. – Nie wtrącaj się w to, de la Vega – odpalił pierwszy z młodzieńców. – To sprawa honoru! Diego zrobił jeszcze jeden szybki krok i chwycił młodego caballero za nadgarstek. – Co chcieliście przez to powiedzieć? – zapytał lodowatym tonem. Młodzik zmieszał się odrobinę. – To sprawa mojego honoru… – wyjaśnił, już odrobinę mniej agresywnie. – Mojego także – wtrącił się drugi. – Po tym, co usłyszałem… – Po tym co zrobiłeś… Nim jednak Diego zdołał znów przerwać zaperzonym młodzikom, padło kolejne pytanie. – Co tu się dzieje? – ktoś przepychał się gwałtownie do środka grupy. – Pytam. Co. Tu. Się. Dzieje? Luis Ramone, a za nim senora Chiara, dostali się wreszcie do pierwszego rzędu widzów. – Donna Dolores! – wykrzyknęła Chiara. – Kochanie, co się stało? Panna Escobedo, zamiast odpowiedzieć, rzuciła się jej w ramiona, jak śmiertelnie przerażone dziecko. Dopiero gdy opiekunka ją objęła, dziewczyna obejrzała się przez ramię na obu młodzieńców. – Drobne nieporozumienie, alcalde – spróbował załagodzić sytuację Diego. – Drobne? Wy nazywacie to, co usłyszałem, drobnym nieporozumieniem?! – prychnął jeden z młodzików. – Naprawdę zapomnieliście chyba, czym jest honor caballero, skoro tak to postrzegacie! – Nie wiem, co usłyszeliście… – zaczął Diego, ale nie było dane mu dokończyć. – Odstąpcie, de la Vega. Doceniam wasz trud rozjemcy – oświadczył alcalde – ale ci młodzi ludzie powinni ponieść konsekwencje wszczynania zwady w świąteczny dzień. Sierżancie! – zawołał i zaraz skrzywił się boleśnie od samego dźwięku swojego głosu. – Si, alcalde… – Mendoza oderwał się od stołu i stojących tam mis z tacos i nachos. – Zabierzcie tych dwu młodych rozrabiaków do garnizonu. Może noc w areszcie ochłodzi te gorące głowy! – Senor alcalde! – obaj młodzieńcy zaprotestowali unisono. Ramone znów się skrzywił. – Ani słowa! – oświadczył. – Sierżancie, wydałem rozkaz! – Senor alcalde – wtrąciła się Chiara – czy oni rzeczywiście mają spędzić resztę dnia za kratami? Ramone wsparł się mocniej na lasce i wyprostował, tak by wyglądać najdostojniej, jak tylko to było możliwe. – Zwada, zakłócanie spokoju, przygotowanie do pojedynku, obelgi nie przystające dla osób ich klasy, wyciągnięta broń w tłumie… – stwierdził dobitnie. – Senora Chiara, nie mogę pozwolić, by tak ucierpiał porządek społeczny i publiczne bezpieczeństwo. Diego skrzywił się nieznacznie na dźwięk tych słów. Wyglądało na to, że rozmowa z senorą Chiarą obudziła w Ramone dawne ambicje bycia caballero, a przynajmniej chęć zachowywania się niczym na królewskim dworze. Skłócona dwójka, nieistotne, co było przyczyną ich zwady, nadawała się jak nikt inny na zademonstrowanie, że alcalde nie toleruje upadku obyczajów czy jakichś zakłóceń w Los Angeles. – Rozumiem i doceniam to, alcalde – uśmiechnęła się tymczasem Chiara – ale jeden z tych młodzieńców przybył tu jako towarzysz donny Dolores. Czy nie ma sposobu, by mógł uniknąć tej kary? Twarze młodych caballeros poczerwieniały. Jeden zapewne dlatego, że to starsza kobieta wstawiała się za nim, by uniknął kary, a drugi… Diego przypuszczał, że na samą myśl o niesprawiedliwości sytuacji. Donna Dolores też nie wyglądała na wyjątkowo ucieszoną sytuacją. Ramone zastanawiał się przez niezbyt długą chwilę. – Sądzę, że grzywna podziała równie skutecznie, jak cela – oświadczył wreszcie. – Udajcie się z sierżantem, senores, by ją wypłacić. Potem możecie wracać tu, na zabawę, ale ostrzegam! Drugie starcie skończy się dla was pobytem w areszcie. Skłócona dwójka spojrzała na siebie z ukosa. Jeden już otwierał usta, by zaprotestować, ale alcalde to zauważył. – Grzywna lub areszt – oznajmił. – To moje ostatnie słowo. Zrezygnowani caballeros już bez słowa ruszyli w stronę sierżanta. Ludzie zaczęli się rozpraszać, a muzycy znów podjęli melodię. – Donna Dolores nie wygląda na zachwyconą interwencją alcalde – zauważyła cicho Victoria. Diego obejrzał się. Rzeczywiście, donna Escobedo nie sprawiała wrażenia zadowolonej z takiego zakończenia sprawy. Kiedy jej opiekunka podeszła do Ramone i zaczęła z nim rozmawiać, gratulując, sądząc po gestach, rozwiązania problemu, dziewczyna stała obok, milcząca, z zaciętymi ustami, a gdy tylko jej kuzynki pojawiły się w pobliżu, ruszyła w ich stronę. Razem wmieszały się w tłum. – Tak… – powiedział Diego. – Mam wrażenie, że bardzo rozczarował ją brak pojedynku. – Za to senora Chiara jest uszczęśliwiona zachowaniem Ramone. Victoria tylko pokręciła głową. – Wydaje mi się, że… – urwała i zmieniła temat. – Jednak Ramone jest znów tym alcalde, którego znamy i kochamy – stwierdziła z przekąsem. Diego zaśmiał się tylko i pociągnął ją pomiędzy tańczących. Don Alejandro de la Vega wrócił z Monterey trzy dni po otwarciu tamy, przywożąc ze sobą kopie raportu i osobisty list gubernatora do Luisa Ramone, alcalde. Co było w liście, nie wiedział, a przynajmniej tak oświadczył zainteresowanemu. Alcalde nie miał innego wyjścia, jak uwierzyć mu na słowo. Zresztą, kiedy czytał ów list i mienił się przy tym na twarzy wszystkimi kolorami tęczy, to zerkając ukradkiem znad pisma w stronę caballero nie widział choćby najdrobniejszego uśmieszku, który świadczyłby o tym, że don Alejandro jest świadomy treści pisma. A trzeba było przyznać, że pismo było bardziej niż nieprzyjemne. Gubernator co prawda ucieszył się, że Los Angeles wyszło obronną ręką z pożaru, ale nie miał litości wobec doniesień, że alcalde jest mocno niedysponowany i głównie na tym skupiła się jego uwaga. W liście pochwał było więc niewiele, a przeważały mniej lub bardziej zawoalowane pouczenia, co może spotkać alcalde, który nie tylko jest kaleką, ale i zaniedbuje swoje obowiązki. Groźba osadzenia w twierdzy, z zarzutami defraudacji i niegospodarności, była w tym chyba najłagodniejsza. Jednak wszystko to były tylko pogróżki i nic nie zapowiadało, że gubernator chce je zrealizować. Ramone wiedział więc, że do przyszłego raportu musi mieć co najmniej kilka rzeczy, którymi mógłby się pochwalić. Oddana do użytku tama była pierwszą z nich. Co do innych spraw, to miał jeszcze czas, by o nie zadbać. Dlatego też podziękował, nawet dość uprzejmie, don Alejandro, choć pominął przy tym przeprosiny, że trzymał go w gabinecie przez czas czytania pisma i zgodził się, że caballero może opuścić garnizon i wrócić do domu, by tam odświeżyć się po podróży. Udał też, że nie widzi poirytowania caballero takim potraktowaniem. W końcu to on był mianowanym alcalde, urzędnikiem króla, więc mógł postępować wedle własnego uznania. Był w tamtej chwili wdzięczny tej kobiecie, Chiarze, że przypomniała mu, jakie normy obowiązują w Hiszpanii. Czas, by Los Angeles też sobie o tym przypomniało. Don Alejandro zastał syna w bibliotece. Młody de la Vega stał przy biurku zarzuconym stertami papierów i map. Na widok ojca odsunął od siebie jakąś książkę, choć don Alejandro przypuszczał, że Diego od chwili jego powrotu do hacjendy nie tyle czytał, co starał się zabić czas w oczekiwaniu, aż będzie mógł pomówić z ojcem na osobności. – Rozmawiałeś z gubernatorem o sytuacji pueblo? – Diego przeszedł od razu do sedna sprawy. – Tak – don Alejandro wzruszył ramionami. – I czego się dowiedziałeś? – Diego podejrzewał, jaka będzie odpowiedź, zgadywał ją po zachowaniu ojca, ale chciał samemu usłyszeć. – Stwierdził, że możemy narzekać na naszego alcalde, ile chcemy, ale on widzi raporty. A z nich wynika, że sobie radzimy, i to dobrze. – Powiedziałeś mu, dzięki czemu tak się dzieje? I jak to się ma do rządów Ramone? – Powiedziałem. I odpowiedział mi, że w takim razie już się nie dziwi, że nie można pochwycić tego Zorro, skoro okazał się tutaj tak przydatny. – Tak, przydatny... Szkoda tylko, że to na wiele się nie zda, jeśli złapią Zorro. Przydatny czy nie, skończy na stryczku. Gubernator się w to nie wtrąci. Tak samo, jak nie wtrąca się w pomysły Ramone. – Diego? – Tak? – Co się stało? Nigdy wcześniej tak nie mówiłeś. – Vi już prawie wyznaczyła termin ślubu, ojcze. – Naprawdę? Na kiedy? – Powiedziałem, że prawie wyznaczyła. Nie wybrała jeszcze dokładnej daty, ale myślę, że to będzie zaraz po Nowym Roku. – To wspaniale! Nareszcie! Tyle czekałeś... Ale zaraz. Powinieneś się cieszyć, a ty... – To jeszcze kwestia tygodni, ojcze – Diego oparł się o biurko. – Ale przez to coraz częściej zastanawiam się nad przyszłością. Do tej pory nie pozwalałem sobie na to, niczego nie planowałem. A teraz wciąż myślę o tym, co będzie potem, o Victorii, o domu, o rodzinie... Zacząłem się bać, że któregoś dnia stracę to wszystko. A nie mogę odłożyć maski. – Wiem, że nie możesz – don Alejandro położył rękę na ramieniu syna. Diego oparł na niej swoją dłoń. Przez chwilę panowało milczenie. – Kiedy wyjeżdżałeś, miałem nadzieję, że uda ci się przekonać gubernatora do odesłania stąd Ramone – powiedział w końcu Diego. – Pomyliłem się. Jego interesuje tylko to, co jest w raportach. Że pueblo funkcjonuje i się rozwija. Nie zada sobie trudu odsunięcia kogoś, kto może to wszystko zaprzepaścić, jeśli… – Jeśli tego naprawdę nie zrobi. A podejrzewam, że nawet otwarty bunt nie przekonałby gubernatora, że musimy się pozbyć alcalde. Tego jednego alcalde. – Bunt nie wchodzi w grę. Gdyby do niego doszło, za wiele byśmy stracili. Jeszcze znajdę sposób, by unieszkodliwić Ramone. Muszę znaleźć. Czy był to wpływ listu gubernatora, czy też maczała w tym palce senora Chiara, dość że Luis Ramone przypomniał sobie nagle o obowiązkach alcalde. Niestety, przypomniał sobie o nich jedynie w formie odpowiadającej jego osobistym wyobrażeniom. Przez kilka dni był nieoczekiwanie spokojny, zapewne odsypiał dni spędzane w towarzystwie szklanki, ale potem nastąpiła nieoczekiwana eksplozja jego aktywności. Pierwszą jej ofiarą padł, i nikogo to nie zdziwiło, sierżant Mendoza. Musiał wysłuchać długiej przemowy na temat obowiązków królewskiego żołnierza, honoru królewskiego żołnierza, ideału królewskiego żołnierza, a na koniec niedostatków, jakie można dostrzec u niego, jako tego konkretnego żołnierza, i jakie dzielą go od wspomnianego ideału. Drugą taką przemowę alcalde wygłosił do reszty garnizonu, tuż przed tym, jak zarządził karne ćwiczenia. Na początek z musztry, ale także strzelania i fechtunku, i to na tyle intensywne, że gdy się skończyły, niewielu z żołnierzy pokazało się w gospodzie senority Escalante. Po żołnierzach, a właściwie kiedy jeszcze trwało ich intensywne doszkalanie, kolej przyszła na mieszkańców pueblo. Ramone nagle zaczął zwracać uwagę, kto jak się do niego odnosi. Co od razu zaowocowało potężną awanturą w gospodzie, bo senorita Victoria nie miała zamiaru tolerować tego nowego, wymagającego alcalde. Groźba odcięcia od posiłków i wina okazała się na tyle skuteczna, że Ramone ustąpił, przynajmniej chwilowo. Wkrótce jednak pojawiła się senora Chiara i tym razem senorita Escalante musiała stawić czoło nie jednemu, a dwu przeciwnikom. Na jej szczęście do gospody zdążył dotrzeć don Diego i wystąpił w roli trochę adwersarza, a trochę rozjemcy. Okazało się wtedy, że senora Chiara nadal w obecności młodego de la Vegi jest wystarczająco niepewna, by ustąpić mu pola w starciu i pozbawiony jej wsparcia alcalde wycofał się. Kwestia okazywania szacunku Luisowi Ramone, jako królewskiemu urzędnikowi, została na tą chwilę zakończona. Po wszystkim Ramone i senora Chiara jeszcze długo demonstracyjnie udawali, że nie dostrzegają senority Escalante i widać było, że oboje mają sporo do powiedzenia sobie na temat jej i don Diego. Gdy zostali sami, Victoria westchnęła. – Przez ten cały czas, kiedy Ramone nie wystawiał nosa zza butelki, zapomniałam, jaki potrafił być dokuczliwy. Wolałabym, żeby to nie wracało. – Chyba wszyscy by to woleli. Przynajmniej wtedy było wiadomo, że następnego dnia zapomni, co wykrzykiwał i nikt nie musiał na to zwracać uwagi. A teraz, obawiam się, że zapamiętał sobie to starcie. – I jeszcze ta Chiara! Rzekłby kto, że przybyła tu prosto od króla! – Obawiam się, że tak właśnie jest. Przecież ona i Dolores przyjechały tu prosto z Madrytu i nie pozwalają o tym zapomnieć. – Diego... Źle się stało, że się zapoznali. Ona go będzie podjudzać. Z tego będą jeszcze kłopoty. – Też tak sądzę. Na kłopoty nie trzeba było długo czekać. Pięć dni po kłótni w Los Angeles pojawiły się wykaligrafowane obwieszczenia. Trzecie posunięcie alcalde uderzyło już bezpośrednio w mieszkańców. Na rozkaz Ramone sierżant Mendoza przybił na bramie garnizonu i werandzie gospody listę zakazów i nakazów dotyczących porządku w pueblo. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy nowa znajomość miała jakikolwiek wpływ na alcalde, teraz musiał się ich wyzbyć. Wprowadzenie obowiązkowego ruchu prawą stroną ulicy, drobiazgowe przepisy, kto kogo ma pozdrawiać i w jakich godzinach dostępny jest pobór wody dla peonów z okolicy Los Angeles, a kiedy dla mieszkańców, zakazy składowania materiałów czy żywności – wszystko to sugerowało, że spis układał ktoś pozbawiony choćby elementarnej wiedzy o życiu pueblo, za to kierujący się osobistymi wyobrażeniami o społecznym porządku. Senora Chiara pasowała do tego jak ulał, a niewątpliwie osobistym wkładem alcalde był wykaz kar i grzywien przewidzianych dla osób nieprzestrzegających przepisów. Do egzekwowania tych kar zbudowano na placu specjalny areszt w formie klatki. Na reakcję Zorro nie trzeba było długo czekać. Pojawił się już następnego dnia, jak zwykle z doskonałym wyczuciem czasu i dramatyzmu chwili. Przygnębiony sierżant Mendoza właśnie polecał odprowadzić do klatki grupkę peonów przyłapanych na poruszaniu się niewłaściwą stroną ulicy i nie posiadających odpowiedniej sumy pesos na grzywnę, gdy ktoś postukał go w ramię. – Pozwolicie, sierżancie? – Zorro delikatnie wyjął mu z dłoni klucz od aresztu. – Zorro! – Mendoza sapnął na poły ze zdumieniem, na poły z ulgą i cofnął się o krok. – Miło was znów widzieć, sierżancie. Wezwijcie tu alcalde, chcę z nim porozmawiać o przepisach porządkowych. Zanim jednak Ramone, zaalarmowany wołaniem sierżanta, wyszedł zza bramy garnizonu, wysłał na plac żołnierzy. Tylko kilku zdołało się przedostać przez bramę nim pojawił się przy niej Tornado, ale i tak Mendoza na ten widok tylko zamknął na moment oczy i zaraz rozejrzał się za jakimś dogodniejszym do obrony miejscem. Znalazł je – na werandzie gospody. Alcalde, opuszczając gabinet, mniej więcej wiedział już, czego się może spodziewać. Domyślał się tego ze słyszanych jeszcze za drzwiami okrzyków i braw, ale towarzysząca mu senora Chiara wydawała się być całkowicie nieprzygotowana na widok żołnierzy siedzących i leżących gdzieś pod ścianami domów czy w resztkach wózków i straganów, a szczególnie zaskoczył ją widok sierżanta Mendozy, wciśniętego za stół. Nim jednak głośno wyraziła swoją dezaprobatę, Zorro podszedł do nich z zerwaną z gospody listą przepisów. – Widzę, że zdecydowaliście się zadbać o porządek w pueblo, alcalde – oświadczył, ignorując obecność senory. Ramone zamarł. Wiedział, że Zorro z zamiłowaniem traktuje niektóre sprawy w pozornie przyjazny i beztroski sposób, ale nigdy, przy żadnym spotkaniu, nie mógł się oprzeć przekonaniu, że jest to tylko wstęp do czegoś znacznie bardziej nieprzyjemnego. Prawdą było też to, że czasem Zorro przestawał się bawić i tego Ramone bał się bardziej niż czegokolwiek innego, a zarazem gardził sobą za ten strach. Teraz więc także był przestraszony, podobnie jak senora Chiara, która przywarła do jego ramienia, szukając tam ochrony przed banitą. Alcalde przemógł się. – Jeśli macie jakieś zastrzeżenia co do porządku, Zorro... – zaczął. – Do porządku? Ja? Ależ skąd? – zaśmiał się Zorro. – Uważam, że dobry porządek to podstawa... Od razu się łatwiej żyje, jak wszyscy są uprzejmi i schodzą z drogi... Ale to obowiązuje tych, którzy znają te przepisy i sądzę, że to jest bardzo nieuprzejme, zamykać kogoś tylko dlatego, że nie zdążył przeczytać waszego obwieszczenia... Ramone poczerwieniał. – Oni… – Nie zdążyli przeczytać, to oczywiste – przerwał mu Zorro. – Jeśli potrafią czytać, co też nie jest takie pewne. Ale, ale, czy jako autor tych przepisów, możecie mi wyjaśnić, czemu w pueblo ma być ruch właśnie prawostronny? A jeśli tak, to czemu brama garnizonu otwiera się na zewnątrz? – Brama? – wyjąkał Ramone. – Tak, brama. Otwarta blokuje ruch i może spowodować wypadek. – Ale… – Doceniam waszą ojcowską troskę o pueblo, alcalde, której daliście upust tworząc tak drobiazgowe przepisy – mówił Zorro, podchodząc coraz bliżej, a Ramone się przed nim cofał, nie zwracając uwagi na to, dokąd jest stopniowo kierowany. – Przyznam, że jestem zaskoczony, widząc, że uwzględniliście magazynowanie żywności, ale czy przy tym rozpatrzyliście targowe stragany? Należałoby je także uznać za przenośne magazyny… – Ja nie… – Należałoby także określić godziny przyjmowania przejezdnych w pueblo, oczywiście z podziałem na kategorie, oraz określić dopuszczalne pory zmiany pogody… Taka, jaka jest do tej chwili, stanowi zagrożenie dla całego Los Angeles, nie uważacie? – Ja… – wyjąkał Ramone. Obejrzał się wreszcie, orientując gdzie się znalazł, ale było już za późno. Zorro zręcznie odskoczył w bok i zatrzasnął drzwi aresztu. Obrócił klucz i alcalde wraz z wciąż trzymającą się jego ramienia senorą Chiarą zostali uwięzieni. Dopiero teraz, kiedy solidna krata oddzielała ją od banity, senora odzyskała rezon. – Powinniście wisieć! – syknęła z nienawiścią. – Powinienem? Wybaczcie, senora, ale powinienem zrobić jeszcze wiele innych rzeczy. Nie mogę tracić czasu na jakieś wiszenie. O, to jest pierwsza rzecz, jaką mam do zrobienia – mówiąc to Zorro przedarł arkusz z obwieszczeniem. Na poł, potem jeszcze raz na pół i jeszcze raz, aż miał w dłoniach pęk skrawków. – Alcalde, radziłbym wam lepiej przemyśleć to, co piszecie. Już jest za późno, byście okazywali taką troskę o pueblo i nie osiągniecie ani szacunku, ani posłuchu, układając listy kar. Odwołajcie te zapisy. Zorro pochylił lekko głowę, jakby oczekując odpowiedzi, ale Ramone milczał. Nie miał zamiaru odpowiadać. Zamiast niego odpowiedziała senora Chiara. – Wynoście się stąd! I to natychmiast! Jak śmiecie tu się pojawiać! – No cóż, śmiem – Zorro wzruszył ramionami i rozsypał dookoła strzępki papieru. – Sądzę, że niedługo zmienicie zdanie, alcalde. Podrzucił klucz, zręcznie złapał i wsunął za pas. – Do zobaczenia, alcalde, senora – skłonił się uprzejmie i ruszył przez plac do Tornado stojącego na warcie przy bramie garnizonu. – Hej! Gdzie idziecie?! – krzyknęła Chiara. Zorro okręcił się w miejscu. – Zająć się innymi sprawami. – Jak to… jak… – wyjąkała. Rozejrzała się w popłochu. Klatka, areszt dla łamiących przepisy, została zbudowana na środku placu. Teoretycznie miała być prowizorką, stawianą w pośpiechu, ale alcalde, w przewidywaniu, że co poniektórzy mieszkańcy pueblo będą chcieli uwolnić zamykanych tam więźniów, zamówił do jej budowy solidne kraty z dębu i żelaznych okuć, a także potężną sztabę jako zamknięcie. Nie do rozbicia siekierą, a przynajmniej nie od razu. I także alcalde zarządził, że klatka nie miała dachu, tylko kratownicę. Chłód nocy, deszcz i słońce miały być dodatkowymi czynnikami kary. Nie przewidział tylko, że sam znajdzie się w jej środku. Zorro wskoczył właśnie na Tornado, gdy Ramone zdecydował się działać. – Zorro! Odwołuję! Odwołuję zarządzenia! – zawołał. – W samą porę, alcalde. – Uwolnij nas! – Sierżancie… – Zorro zwrócił wierzchowca w stronę werandy. – Uwolnijcie alcalde i senorę. Mówiąc to rzucił klucz, ale czy zrobił to celowo, czy Mendoza miał pecha, dość że sierżant nie zdołał go złapać. Niewielki klucz spadł ze stukotem na werandę i zsunął się w szparę między deskami. – Oj… – tylko tyle wyrwało się Mendozie. – Trudno, alcalde, poczekacie chwilę. Chyba nie będzie się wam nudzić. I Zorro galopem odjechał z puebla. Diego de la Vega, zbliżając się do głównego placu Los Angeles, już z daleka zdawał sobie sprawę, że panuje tam spore zamieszanie, ale kiedy dotarł na miejsce, zrozumiał, że to, co do tej pory usłyszał, było słabym przedsmakiem ogólnego chaosu. Gdy więc wszedł na plac, stanął na chwilę, oszołomiony, by zorientować się, co się właściwie dzieje. Na środku placu czterech czy pięciu żołnierzy łomami i siekierami usiłowało otworzyć wielką klatkę i uwolnić uwięzionych w niej ludzi. Ich wysiłki dawały jednak mizerne efekty, gdyż siekiery odskakiwały od okuć kraty, a łom się wciąż ześlizgiwał. Dodatkowo zadanie utrudniało im to, że przy każdym silniejszym uderzeniu z wnętrza klatki dobiegały protesty, a dookoła ludzie uganiali się w pościgu za kurami, gęśmi i kilkoma prosiętami. Wprawdzie część goniących starała się złapać zwierzęta, ale spora grupka dzieciaków biegła tylko dla samego biegania i jedynie utrudniała pogoń, tak samo jak dość agresywnie nastawiona koza, która przemykała pomiędzy goniącymi się, atakując, czy od czasu do czasu wchodząc ludziom pod nogi oraz spłoszony osiołek, ciągnący za sobą połamany wózek. Na wózku musiały być przewożone resztki warzyw, bo teraz zaściełały one cały plac. Ludzie potykali o nie, a dzieci podnosiły i ciskały, chyba w próbie dodatkowego przestraszenia zwierząt. Robiły to nieco na oślep, więc co i rusz taki ogryzek trafiał czy to w peona, czy w żołnierza, a najczęściej – w klatkę. Wśród gdakania przerażonych kur, kwiku prosiąt, beczenia kozy, pokrzykiwania goniących, radosnych nawoływań i śmiechów dzieciaków, Diego mógł wyróżnić pełne oburzenia okrzyki rozlegające się z klatki, szczególnie głośne, gdy jakaś niecelnie ciśnięta pecyna błota i resztek rozbijała się o kratę. Kilkoro dorosłych starało się ukrócić te praktyki, ale ich nawoływania i próby przegonienia małych łobuziaków tylko powiększały ogólne zamieszanie. Krzyki i wrzaski ogłuszały i Diego uznał, że dobrze zrobił, zostawiając swoją klacz w stajni. Tylko tego brakowało, by się spłoszyła i dołączyła do powszechnego szaleństwa. W panującym hałasie ledwo dało się dosłyszeć dyskusję toczoną w pobliżu, na werandzie gospody senority Escalante. – Nie ma? Jak to nie ma? – powtarzał sierżant Mendoza. – Musi tam być, sam widziałem jak spadał! – Ale tam nie ma, sierżancie – tłumaczył się żołnierz, którego mundur był tak pokryty kurzem, że z czerwononiebieskiego stał się białoszary, a we włosach tkwiła cała plątanina pajęczyn i drobnych śmieci. – Szukałem i nic. Nie ma go. – Victoria? – wtrącił się Diego. – Co się stało? Zatoczył ręką łuk, wskazując kotłowaninę na placu. – Zorro się stał! – prychnęła senorita Escalante. Jej słowa i oburzony ton głosu były w jawnej sprzeczności z niezbyt skrywanym rozbawieniem. – Zorro zmusił ludzi do takiego biegania? – zdziwił się Diego. – Ależ skąd! On tylko zerwał ogłoszenia alcalde, zamknął Ramone w areszcie i zmusił go do odwołania wszystkich tych nowych, idiotycznych zarządzeń! A na koniec odjechał. Diego popatrzył z teatralnie odegranym niedowierzaniem na klatkę pośrodku placu. Właśnie jakieś prosię, desperacko szukające ucieczki przed prześladowcami, gorączkowo pracowało raciczkami, by się przecisnąć przez kratownicę. Ze środka podniósł się krzyk, niewątpliwie kobiecy, ale nim dobiegł w to miejsce któryś z żołnierzy, prosiak zniknął w środku. Chyba jednak nie najlepiej wybrał kryjówkę, bo za chwilę cały hałas na placu ustąpił jednemu, przenikliwemu kwikowi przerażenia, który zagłuszył nawet kobiece wrzaski. – Wydawało mi się, że słyszałem kobietę – zauważył ostrożnie Diego, potrząsając głową, jakby dzwoniło mu w uszach. – Senora Chiara tam też jest... – Ach, teraz rozumiem... Ale, ale, skoro Zorro zabrał klucz i odjechał, to co robi ten żołnierz? I dlaczego jest takie zamieszanie? – Zorro zostawił klucz. Rzucił mi go, a ja nie złapałem – wyjaśnił sierżant, bezskutecznie starając się wyglądać na przygniecionego poczuciem winy. – Spadł tu, pod werandę. Ale senorita nie zgadza się, by oderwać deski... – Nie zgadzam się, bo potem mi je krzywo przybijecie – upierała się Victoria. – I tak samo nie zgadzam się, by robić tu jakiś podkop. Nie chcę, by moi goście połamali sobie nogi w jakiejś dziurze, sierżancie! – Rozumiem zatem, czemu szeregowy wygląda tak, jak wygląda... Ale czemu wczołgiwał się pod spód, zamiast wziąć grabie i wyciągnąć to, co tam leży? Przez moment wydawało się, że żołnierza trafi apopleksja, tak poczerwieniał, podobnie jak sierżant. Mendoza chwilę sapał, wreszcie wykrztusił. – Natychmiast idź po grabie! Pożycz od kogoś, znajdź, ale masz je przynieść. Żołnierz oddalił się, a Diego ponowił swoje pytanie. – Co się stało, że wszyscy tak biegają? – Och, po prostu alcalde zażądał, by go natychmiast uwolnić – wyjaśniła senorita. – Nie chciał czekać, aż żołnierze odnajdą klucz i kazał rozbić areszt. Tylko, że jedna siekiera odskoczyła, bo za silnie nią uderzono, a trafiła na okucie. Nie zraniła nikogo, ale żołnierz się przewrócił, prosto na chłopaka, który przyniósł kury na sprzedaż... – Kury uciekły... – Tak – senorita Escalante uśmiechnęła się z satysfakcją. – Prosto do klatki. Senora Chiara zaczęła krzyczeć, więc wszyscy zaczęli łapać te kury... – A one się nie dały – wtrącił się sierżant. – Już prawie jedną miałem, ale mi pofrunęła i wpadłem na kojec z gęśmi... Gąsior bardzo się rozgniewał i musiałem uciekać, i przewróciłem ogrodzenie... – Sierżant niechcący wypuścił prosięta – skwitowała jego wyjaśnienia senorita. W środku klatki trochę się uspokoiło, może dlatego, że prosię zdecydowało się znów zaryzykować na otwartej przestrzeni. – Potem jeszcze ktoś wpadł na ten wózek z odpadkami i przewrócił go zaraz przy areszcie... Diego pokręcił głową. – Aż trudno uwierzyć, że jedno zarządzenie alcalde może być źródłem takiego kataklizmu... Pójdę z nim porozmawiać, może uda mi się coś wymyślić, nim ten szeregowy wróci z grabiami. Ramone przywitał młodego de la Vegę pełnym oburzenia okrzykiem i żądaniem, by go natychmiast uwolniono. – Chwileczkę, alcalde… – mruknął Diego. – Muszę uważnie obejrzeć konstrukcję… – Macie klucz?! – Na razie nie, żołnierze wciąż szukają. Ale wiecie, alcalde, że mam wykształcenie techniczne… – mówiąc to Diego przesuwał ręką po kolejnych okuciach, obmacując szczerby pozostałe po próbach przerąbania. – Jeżeli pozwolicie mi przez chwilę zbadać tę konstrukcję, znajdę może sposób, by was stąd wypuścić bez użycia klucza… – Zróbcie to jak najszybciej! – zażądała senora. – Senora Chiara? Co wy tutaj robicie? – To nie wasza sprawa, młody człowieku! Proszę nas natychmiast uwolnić! – Jeszcze chwileczkę, pozwólcie, że pomyślę – Diego odpowiedział roztargnionym tonem i zaczął mruczeć, na poły do siebie. – Czarne żelazo, spojenia pod okuciami, łączenia na zastrzał… – W pewnej chwili zatrzymał się i zaczął badać zawiasy. Ramone i Chiara śledzili uważnie każdy jego ruch. – Gdyby tu przyłożyć wybijak i wypchnąć oś zawiasu… Nie, nie, nie, to się w tę stronę nie da, to są zawiasy nakładane… Można by zdjąć z nich drzwi, wystarczy tylko podeprzeć łomem… – To na co czekacie? – wtrącił się Ramone. – Zróbcie to! Kapralu Rojas! Natychmiast podważcie drzwi łomem. Rojas posłusznie wyrwał najbliższemu z żołnierzy łom i wepchnął pod drzwi. Nacisnął i… solidny żelazny pręt zgiął się nieznacznie. Drzwi nie drgnęły. – Tego nie da się tak zrobić – wyjaśnił Diego. – Sztaba zamykająca przebiega przez ich całą długość, a jej zaczepy sprawiają, że po zamknięciu drzwi tworzą litą całość z resztą konstrukcji. Nie jest możliwe podniesienie ich do góry i zdjęcie z zawiasów. – To znaczy? – To znaczy, że w ten sposób się tych drzwi nie da otworzyć. Gratuluję, alcalde, udało się wam skonstruować nieotwieralny areszt. Sądząc z solidności kratownic i okuć, można by go naruszyć jedynie prochem, ale obawiam się, że wolelibyście wtedy nie być w pobliżu… – Przestańcie marudzić, de la Vega i wymyślcie coś rzeczowego! Jak jesteście tacy mądrzy, to znajdźcie jakiś sposób, by to otworzyć! – zdenerwował się Ramone. Ale Diego pozostał niewzruszony. – Przypuszczam, alcalde – powiedział – że mógłby nam tu pomóc kowal… Przepiłowanie tej zasuwy blokującej sztabę nie powinno zająć mu wiele czasu, a to chyba będzie najprostsza droga. – To na co czekacie?! Wezwijcie go! Przywołany kowal obejrzał, dość krytycznie, zasuwę, przedyskutował sprawę z don Diego i oddalił się na poszukiwanie piły do jej przecięcia. W międzyczasie pozostali żołnierze zabrali się, przynaglani rozkazami wykrzykiwanymi przez alcalde, za porządkowanie placu. Powoli zamieszanie zaczęło przycichać. Prosięta uciekły gdzieś pomiędzy zaułki, drób zagoniono i zamknięto, rodzice połapali rozdokazywane dzieciaki i w końcu zapanowała błoga cisza. A raczej cisza panowała tylko w porównaniu z poprzednim hałasem, bo licznie zgromadzeni mieszkańcy pueblo nie mogli oprzeć się pokusie i komentowali zaistniałą sytuację. Wracający pospiesznie kowal prawie zderzył się z żołnierzem biegnącym od werandy senority Escalante. – Mam, mam klucz! – No to co się tak ociągacie? – zirytowała się senora Chiara. – Otwierajcie! – To moja piła już nie będzie potrzebna? – zaczął dopytywać się kowal. – Muszę wiedzieć, bo wygasiłem palenisko i teraz… – Zamilknijcie – warknął Ramone. – Szeregowy, otwórzcie w końcu tę kratę! Żołnierz wsunął klucz do zamka i spróbował przekręcić. Klucz przesunął się pół obrotu i zaciął się. – No co się dzieje?! – Klucz się zaciął… – To przyciśnijcie mocniej! – Może lepiej nie – wtrącił się Diego – klucz może się złamać. – Niech się złamie, ale niech otworzy! Szeregowy spróbował pokręcić kluczem w zamku, w nadziei, że zaskoczy on na właściwe zapadki i drzwi dadzą się otworzyć. Bezskutecznie. – Chwileczkę – wtrącił się Diego. – Może ja otworzę… Wziął do ręki klucz i zatrzymał się nagle. – Jesteście pewni, że to właściwy klucz do tego zamka? – zapytał. – Nie było tam innego? – De la Vega! – zawył Ramone. – Idźcie stąd i pozwólcie mu otworzyć te drzwi! A ty, żołnierzu, użyj łomu, ale obróć ten klucz! Diego wzruszył ramionami, jakby rozczarowany tym, że odrzucana jest jego pomoc i ruszył w stronę gospody. Był już w połowie drogi, gdy wściekły ryk alcalde oznajmił, że klucz został złamany w zamku. Klatka wciąż była zamknięta. Po dłuższej chwili, kiedy już Ramone przestał pomstować na nieszczęsnego żołnierza, ten odsunął się od aresztu, a jego miejsce zajął kowal. Nad placem poniosły się przenikliwe zgrzyty piłowanego metalu. Wbrew stwierdzeniu Diego, że nie potrwa to zbyt długo, piłowanie zasuwy przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. Kowal, spocony i zmordowany, zarzekał się, że alcalde sprowadził na nią wyjątkowo odporne żelazo. Wreszcie, kiedy już niemal wszyscy obserwatorzy wśród mieszkańców zdecydowali się pójść spać, drzwi klatki stanęły otworem, a zza nich wytoczył się Ramone, podtrzymujący na wpół omdlałą senorę Chiarę. Wprawdzie co jakiś czas robiono przerwy, by podać uwięzionym coś do odświeżenia się, czy przekąszenia, ale ciasny, zabrudzony odpadkami areszt źle podziałał na kobietę. Senora została więc umieszczona w powozie don Escobedo, który przybył, by się dowiedzieć, czemu nie wróciła o ustalonej porze do domu i został aż do końca akcji ratunkowej, a alcalde pokuśtykał do swej kwatery, przykazując na odchodnym, by do świtu areszt został rozebrany i zniszczony. Żołnierze, wiedząc już, jak trudne to może być zadanie, ułatwili sobie pracę, podkładając pod kraty ogień i rano na środku placu leżała tylko sterta okopconych zgliszcz. Taka dosłowność w wykonaniu polecenia, jak można się było spodziewać, wywołała wybuch furii Ramone, który dopiero następnego dnia, już wypoczęty, przypomniał sobie o tym, że za okucia i kraty zapłacił z własnej kieszeni. Nic jednak już nie mógł poradzić na to, co się stało, a jego gniew na przemyślnych podwładnych nieznacznie zmalał dopiero wtedy, gdy kowal, po obejrzeniu osmalonych szczątków, zaproponował mu ich odkupienie. Wtedy dopiero Ramone przestał się złościć i przeklinać, przynajmniej na czas wystarczająco długi, by usłyszeć, jaką ofertę mu złożono. Dalsza awantura dotyczyła też już nie samego faktu zniszczenia kratownic, ale tego, że zdaniem alcalde, oferowana kwota była skandalicznie niska. Wbrew oczekiwaniom, przykre wydarzenia związane z próbą wprowadzenia porządku w pueblo nie zraziły senory Chiary. Nie pojawiała się przez kilka dni, odchorowując godziny uwięzienia, ale gdy tylko poczuła się lepiej, pierwsze kroki skierowała do biura alcalde, by dowiedzieć się, jak on się czuje po tych niemiłych przeżyciach. Ta troska zaskoczyła Luisa Ramone. Do tej pory, gdy zaczynał chorować, zdany był tylko na pomoc i towarzystwo sierżanta Mendozy, jako swojego adiutanta. Jednak senora Chiara nie poprzestała na tej samarytańskiej powinności. Zjawiła się także z konkretnym pytaniem, czy Ramone, jako alcalde, poczynił jakieś dalsze kroki w celu uporządkowania życia publicznego w Los Angeles. Jej pełne troski nastawienie wobec rannego alcalde i zapał do dalszego naprawiania i cywilizowania mieszkańców Los Angeles zmieniły się jednak szybko w skwaszone przygnębienie i wyrzekania na prymitywizm kraju, gdy alcalde wyjaśnił, z wielką niechęcią, że takie dalsze próby mogą mieć nieporównanie bardziej nieprzyjemne skutki, jeśli sprowokują Zorro do ponownej interwencji. To oświadczenie spowodowało, że Chiara dość kategorycznie zażądała od Ramone, by zaczął przykładać się do swoich obowiązków i usunął z okolic puebla tego banitę, który nie tylko łamał prawo, ale i powstrzymywał postęp cywilizacji, pogrążając Los Angeles w mrokach barbarzyństwa i dzikości. Niewiele zdziałały tu zapewnienia Luisa Ramone, że robi co w jego mocy, by podnieść poziom życia publicznego. Senora, która wyraźnie miała przez ostatnie miesiące oczy i uszy szeroko otwarte na wszelkie rozmowy o bolączkach pueblo, teraz celnie wytknęła mu rozmaite drobne zaniedbania, na które winny były być wykładane pieniądze z kasy miejskiej, a które do tej pory sam Ramone lekceważył, uważając, że powstałe z ich pominięcia oszczędności świetnie może wydać na własne potrzeby. Zbesztany w ten sposób alcalde, pierwszy raz od swego przybycia do Los Angeles, zaczął zastanawiać się nad przyłożeniem większej uwagi do swoich obowiązków. Jednak nie można było w ciągu kilku tygodni nadrobić wieloletnich zaniedbań, a sprawy miejskiego porządku musiały zejść na dalszy plan, gdy pojawiło się nowe zagrożenie. Gdy tylko Victoria wyjrzała zza kuchennej kotary, wiedziała, że szykują się kłopoty. Sześciu mężczyzn zgromadziło się wokół jednego, położonego w kącie sali, stołu. Ich wygląd nie budził zaufania, ale nie to zwróciło uwagę senority Escalante. W jej gospodzie, jedynej w Los Angeles, siłą rzeczy zatrzymywali się przeróżni ludzie i trzeba było być bardzo aroganckim, jeśli wręcz nie zaślepionym, by oceniać gości po jakości ich ubrania. Nawet najuczciwsi z vaqueros, po kilkutygodniowej pracy przy przepędzie bydła, wyglądali jak obszarpańcy, zachowywali się często niczym banda dzikusów i trzeba było czegoś więcej niż paru ostrych słów, by przypomnieli sobie o dobrych manierach. A eleganckie garnitury, czyste ręce i uprzejme zachowanie mogło maskować kogoś, kto potem okazywał się bandytą najgorszego sortu, pozbawionym najmniejszych skrupułów. Nie, wygląd nie był wskazówką. Senorita Escalante bardziej starała się dostrzegać inne rzeczy: drobne, ukradkowe gesty, jakimi szulerzy przekładali karty, nieznaczną sztywność ruchów tych, co ukrywali pod odzieżą broń, ciągłą obserwację otoczenia – wszystko to, co mogło oznaczać kogoś, kto wolałby uniknąć spotkania z przedstawicielami prawa. Lecz w przypadku siedzącej w kącie grupy ta drobiazgowa obserwacja nie była potrzebna. Przybysze byli nie tylko obszarpani, rozmawiali pomiędzy sobą ostro i gwałtownie i wciąż co któryś oglądał się na siedzących w gospodzie żołnierzy, ale i pomiędzy nimi siedziała blada i wyczerpana dziewczyna, która z całą pewnością nie powinna była się tu znaleźć. Flor Pereira. Victoria wzięła tacę z zamówionymi napitkami i ruszyła na salę. – Wasze napoje, senores – oświadczyła. – Senorita? Czy chcecie może skorzystać z kąpieli? Mamy pokoje w niskiej cenie. Flor spojrzała na nią z przerażeniem i nadzieją, nim jednak otworzyła usta, siedzący obok mężczyzna ścisnął ją za rękę. – Nie – odpowiedział. – Senorita nie zechce. Jesteśmy już spóźnieni i zaraz ruszamy w dalszą drogę. Victoria kiwnięciem dała znać, że przyjęła to do wiadomości, zabrała tacę i ruszyła z powrotem do kuchni. Zaraz za kotarą oparła się o ścianę. – Marisa – powiedziała półgłosem. Dziewczyna oderwała się od napełniania zupą misek rozstawionych na kredensie. – Zostaw to, biegnij do garnizonu i ostrzeż, że mamy tu bandę. Sześciu ludzi, uzbrojeni. Porwali córkę właściciela hacjendy z Santa Barbara. Potem weź konia ze stajni i jedź do de la Vegów. Powiedz Diego, że możemy potrzebować pomocy Zorro. – Mam tu potem wrócić? – spytała Marisa. – Tak... Nie! Lepiej, by cię tu nie było... Juanita jest za barem... Senora Antonia, czy możecie po cichu się stąd wymknąć? I zatrzymywać innych gości? – Myślicie, że to dobry pomysł? – Nie wiem, ile czasu zajmie Diego odszukanie Zorro. Lepiej, by nas tu było jak najmniej, gdy żołnierze zaczną działać. Kiedy Marisa odpasała fartuch i wymknęła się tylnymi drzwiami, Victoria ustawiła miski na tacy i ruszyła do gości. Miała nadzieję, że zatrzyma ich wystarczająco długo, by sierżant zdołał zebrać żołnierzy. Niestety, jej nadzieje spełzły na niczym. Była w połowie drogi do stołu, gdy do gospody wszedł caballero. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na siedzącą w kącie grupkę, by odezwał się głośno. – Senorita Flor, co za spotkanie! Kim są ci ludzie? Dziewczyna spojrzała na niego przerażona i nie odpowiedziała, za to podniósł się zza stołu jeden z bandytów. Caballero na ten widok chwycił za szpadę. Być może dobrze postąpił, bo gdyby chciał się wycofać, cała banda rzuciłaby się do ucieczki, a tak w gospodzie wybuchła bójka, której efekt był łatwy do przewidzenia. Sześciu zdeterminowanych mężczyzn szybko poradziło sobie z zaskoczonym caballero, jego przyjacielem i czwórką peonów. Victoria poszukała schronienia w kuchni, tylko po to, by odkryć, że tam czeka na nią jeszcze dwójka bandytów, którzy do tej pory byli w stajni, a gdy zaczęło się zamieszanie, wracali do towarzyszy najkrótszą drogą. Zjawili się tam, nim senora Antonia zdążyła wyjść z kuchni, ale żaden z nich nie przyprowadził ze sobą Marisy i przynajmniej dziewczynie udało się wydostać. Skutecznie wydostać, jak się zaraz okazało, bo nim banda skończyła krępować nowych jeńców i nim jej przywódca zwrócił się do senority Escalante z nieuniknionym pytaniem o zawartość kasy, za drzwiami dało się słyszeć sierżanta Mendozę i jego oddział. Tym samym jednak hałas, jaki robili żołnierze, ostrzegł bandytów. Victoria, umieszczona wraz z Flor i senorą Antonią pod strażą w kuchni, słyszała, jak desperados demolują wnętrze lokalu, barykadując wejście i okna i szykując się na dłuższe oblężenie. Z ich rozmów wywnioskowała, że chcą poczekać do zmierzchu, potem przebić się do stajni i uciekać. Planowali też zabranie ze sobą zarówno Flor, jak i jej i Juanity. Po co? Tego nie wiedziała. Być może wiedziała to już Flor, ale na razie pilnujący kobiet bandyta gasił w zarodku każdą próbę porozumienia, wygrażając bronią przy najmniejszym szepcie. To akurat nie martwiło senority Escalante. Marisa uciekła i powiadomiła garnizon, a żołnierze, obstawiając wejścia, tylko zatrzymywali bandytów w środku do momentu, aż całą sprawę rozstrzygnie Zorro. Była pewna, że zjawi się najdalej o zmierzchu. Juan Checa zatrzymał się w zaułku. Tygodnie spędzone wśród wzgórz wyostrzyły mu słuch na tyle, by teraz zdawał sobie sprawę, co się przed nim dzieje. Nie było to zresztą zbyt trudne – w ciszy pueblo krzyki Luisa Ramone, alcalde Los Angeles, niosły się daleko. Dla Juana znacznie ważniejsza był niegłośna rozmowa zaraz przed nim. Gdy ostrożnie wychylił się zza rogu domu, miał już pewność – tylne wejście do gospody senority Victorii Escalante było obstawione przez czwórkę żołnierzy dowodzoną przez kaprala Rojasa. Tak, to było zrozumiałe. Alcalde, jako głównodowodzący, przeklinał i rozkazywał na placu, przed głównym wejściem do gospody, a kapral miał się dostać po cichu kuchennymi drzwiami do wnętrza. Sądząc jednak z ustawionego przed żołnierzami wozu, potajemne wtargnięcie się nie udało i teraz oddział szturmowy sam musiał się chronić przed ostrzałem bandytów. Gospoda, a w niej napastnicy i jeńcy, byli niedostępni. Niedostępni dla żołnierzy, ale... Juan rozejrzał się po okolicznych ścianach, murach i komórkach. Jeśli dobrze pamiętał rysunki tego chłopaka, gdzieś tu można było wdrapać się na górę i wejść do gospody z zupełnie nieoczekiwanej strony. Kłopot był tylko z tym, że Checa widział to tylko raz, w słabym świetle, nieudolnie narysowane, a w dodatku jego uwagę bardziej zaprzątały w tamtej chwili zabudowania garnizonu i człowiek, który wtedy z nim rozmawiał. Wiedział też, że dotychczas nie mógł tego przejścia dostrzec, bo jako żołnierz nauczył się szukać drogi stojąc na ziemi i nawet bycie vaquero nie oduczyło go tego nawyku. Konie i krowy, tak jak żołnierze, przemieszczają się zwykle w poziomie. Zorro, od którego pochodziła wiedza o trzecim wejściu do gospody, myślał raczej o całych budynkach i dla niego drogi prowadziły także w pionie. A teraz Juan musiał pomyśleć tak jak Zorro i odnaleźć jego ścieżkę. Cofnął się jeszcze o krok. Jeśli obejrzy gospodę z pewnej odległości, być może w końcu zobaczy, jak się tam dostać. Jeszcze jeden krok w tył i... ktoś dotknął ramienia Juana. Checa okręcił się na pięcie, unosząc rękę do ciosu, ale jego nadgarstek znalazł się w żelaznym uchwycie. Chwilę później ten ucisk zelżał, a przybysz uśmiechnął się szeroko. – Witam, senor Checa! – Zorro! – szepnął Juan. Zorro nie bawił się w dłuższe ceremonie czy powitania. – Wiesz, kto jest w gospodzie? – Desperados. Porwali Flor... – Ilu? – Sześciu, ośmiu... Ślad był mało czytelny. Rojas pilnuje tyłów... – A Mendoza z alcalde są przed frontem – dokończył Zorro. – Już ich widziałem. – Wejście... – Chodź! Zaułek dalej Zorro bez wysiłku wdrapał się na daszek najbliższej komórki. Chwilę później obaj, on i Checa, zgięci w pół, by uniknąć spostrzeżenia ze strony żołnierzy, przesuwali się po dachu. Droga prowadziła wzdłuż kalenicy, potem przez załom dachu, aż do okienka nad kuchnią. Tam obaj ostrożnie wychylili się do wnętrza. Z niszy pod dachem widać było doskonale i położoną w dole kuchnię, i część sali, wraz z barem. Dwaj uzbrojeni desperados czatowali przy drzwiach kuchennych, obserwując żołnierzy przez szczelinę w drzwiach. W kącie kuchni na podłodze kuliła się Flor, kryjąc twarz na ramieniu senory Antonii, a obok siedziała senorita Victoria. Żadna z nich nie nosiła więzów. Z pozostałych dziewczyn z gospody Juan zobaczył tylko jedną, ściśniętą wraz z innymi, widocznie zaskoczonymi tu przez napad, gośćmi pomiędzy przewróconymi stołami w głównej sali i tym razem byli oni związani, a ponadto pilnował ich jeden z bandytów. Widocznie napastnicy obawiali się, że caballeros mogą próbować jakiegoś ataku. Czterech innych desperados zajęło miejsca przy drzwiach i barze. Kątem oka Checa zauważył, że Zorro podnosi dłoń do kapelusza w powitalnym salucie. Na dole senorita Escalante uśmiechnęła się i szybko opuściła głowę, jakby nic się nie wydarzyło. Zorro stuknął Juana w ramię, wskazując mu z powrotem okno. Cofnęli się. – Siedmiu, może ośmiu – szepnął Zorro. – Nie widać całej sali. Zaczekaj tu. Jak się pokażę z drugiej strony, skacz w dół i uwolnij panie od towarzystwa. – Z drugiej strony? – Tamte drzwi – Zorro wskazał widoczne drzwi w rogu galeryjki. – Jak?... Uśmiech Zorro przypominał mrugnięcie łobuziaka. – Do gospody są dwa wejścia na dole i trzy z góry. Powodzenia, senor Checa! Zorro zniknął, a chwile później pojawił się po drugiej stronie niczym cień. Zwinnie wskoczył na balustradę, a potem obaj, on i Juan, zeskoczyli w dół. Pierwszy z bandytów nie zdążył odwrócić się od drzwi, gdy Checa złapał go za kark, szarpnął w tył i z rozmachem pchnął na drzwi, a łomot, jaki temu towarzyszył, był wymownym świadectwem zarówno wytrzymałości desek, jak i siły ciosu. Mężczyzna osunął się na podłogę i legł tam bez ruchu. Łoskot, jaki rozległ się w tej samej chwili za przepierzeniem, świadczył, że Zorro postępuje podobnie ze swoimi przeciwnikami. Drugi z bandytów zdołał w tym czasie wyszarpnąć własną broń, szeroki, paskudnie wyglądający kord. Szpada Juana nie wytrzymałaby takiego starcia, więc Checa zwinnie usunął się z linii ciosu i złapał za stołek, próbując nim wytrącić przeciwnikowi broń z ręki. Jednak, gdy przesuwali się wzdłuż stołu, każdy usiłując zająć dogodniejszą pozycję do ataku, bandyta potknął się nagle, jakby popchnięty w plecy i to wystarczyło, by Juan zdołał go obezwładnić. – Juan! – Flor poderwała się z kąta, ale nim ją złapał, zasłona w przepierzeniu zerwała się z zaczepów i do kuchni wpadł kolejny mężczyzna. Nim zorientował się, co się dzieje, Checa jednym ciosem posłał go do towarzystwa dwójki desperados, a sam skoczył do sali. Tu panował chaos. Łomot dobiegający zza zabarykadowanych drzwi świadczył, że sierżant Mendoza usłyszał zamieszanie wewnątrz tawerny i przypuścił już szturm na wejście. Zorro tańczył po sali w unikach, broniąc się przed trójką przeciwników na raz, starając się jednocześnie utrzymać i ich, i pozostałych dwu bandytów, z dala od skrępowanych jeńców. Właśnie wyłapał atak jednego z nich, przytrzymał go i popchnął tak, że wszyscy napastnicy przez moment skłębili się w bezładną gromadę, usiłując złapać równowagę i przejść do ponownego ataku. Nim zdołali to zrobić, Checa doskoczył do najbliższego z nich i odciągnął go w stronę baru. Miał nadzieję, że jeden solidny cios pozwoli mu ogłuszyć bandytę, ale ten jednak okazał się odporny i Juan miał pełne ręce roboty, by utrzymać jego pięści, a zaraz potem i nóż, z daleka od swojej osoby. Zwłaszcza, że w międzyczasie do desperado dołączył jego kolega, który najwidoczniej wolał spróbować swoich sił czy szczęścia w starciu z vaquero niż z Zorro. Uchylając się przed kolejnym ciosem, Checa zauważył, że ostatni z intruzów rezygnuje ze starcia i biegnie do kuchni. Zorro zaczepił biczem o nogę bandyty. Jedno szarpnięcie i mężczyzna przewrócił się, na tyle nieszczęśliwie, czy raczej szczęśliwie dla Zorro, że trafił głową w podporę schodów i znieruchomiał. Z drugim sprawa była trudniejsza. Gdy jego kolega padał, zdołał nad nim przeskoczyć i znaleźć się na tyle blisko, że teraz Zorro musiał unikać jego noża. Trzeci z bandy chwilowo zniknął Zorro z pola widzenia. Wydawałoby się, że nożownik nie miał zbyt wielkich szans. Nie był zręczny w ataku, a Zorro miał zbyt wiele doświadczenia, by dać się mu zaskoczyć. Na korzyść napastnika przemawiało jednak to, że walka trwała już od kilku chwil i Zorro, mimo swej szybkości, zaczynał być już zmęczony. Mocowali się więc, przepychając tam i z powrotem po sali i Zorro z każdą sekundą czuł, jak opuszczają go siły, zaczyna mu brakować tchu, zaś nieprzyjemne uczucie, jakby omdlewały mu ręce, stawało się coraz bardziej dojmujące. W tej samej chwili, gdy Juan rzucił się do walki w głównej sali, senorita Victoria Escalante uklękła przy powalonych przez niego napastnikach, szukając broni lepszej niż patelnia. Podnosiła się właśnie z klęczek z pistoletem w dłoni, gdy w wejściu do kuchni pojawił się kolejny bandyta, który najwidoczniej uznał, że zdoła się tędy wydostać z pułapki, w jaką zamieniła się gospoda. Stanął jak wryty na widok broni, ale zaraz uznał, że kobieta nie będzie potrafiła strzelić. Pomylił się w swoich rachubach, bo Victoria bez wahania nacisnęła na spust. Proch spalił się na panewce, więc gdy intruz sięgnął po bezużyteczny pistolet, puściła broń i złapała za leżącą na kredensie patelnię, uznając, że to będzie pewniejsze. Uderzenie kilku funtów żeliwa wystarczyło, by złamać napastnikowi nos i ogłuszyć. Przeskoczyła nad bezwładnym ciałem i ruszyła do sali. Wśród potrzaskanych mebli leżały ciała bandytów. Juan Checa właśnie wykręcił rękę swojemu przeciwnikowi i trzasnął jego głową o deski barowej lady. Raz, potem drugi, aż mężczyzna osunął się bezwładnie. Jednocześnie Victoria zobaczyła, że Zorro z coraz większą trudnością utrzymuje z daleka od swej szyi ostrze noża. Rzuciła się w jego stronę, ale nim zdołała przedostać się przez wywrócone meble, Zorro wywinął się resztką sił i nóż wbił się w filar. Zanim desperado wyrwał broń, dostał w szczękę od Juana, Zorro poprawił z drugiej strony i bandyta osunął się na podłogę. Zorro wyprostował się powoli, z trudem łapiąc powietrze i obejrzał się niespokojnie na wejście. Żołnierze szturmowali coraz mocniej i sterta mebli blokująca drzwi coraz bardziej się chwiała. Zaraz wtargną do środka. – Zorro? Wszystko w porządku? – Checa zwrócił się do zamaskowanego banity. Ten tylko potrząsnął głową. – Senoritas, senores, wybaczcie – powiedział z wysiłkiem. Ruszył po schodach na piętro. Po chwili usłyszeli dobiegający stamtąd suchy kaszel, urwany nagle tak, jakby kaszlący zatkał sobie usta. Victoria rozejrzała się szybko. – Ani słowa gdzie poszedł, senores, Ramone dowodzi tym szturmem – powiedziała do rozcierających nadgarstki caballeros. – Odblokujmy powoli drzwi, dobrze? Chwilę później, gdy ostatnia ława tarasująca wejście ustąpiła z trzaskiem i żołnierze, prowadzeni przez sierżanta wpadli do środka gospody, zastali tam leżących bezwładnie bandytów, pilnujących ich caballeros i Juana Checę starającego się uspokoić szlochającą Flor. Porwanie i ocalenie senority Flor oraz pojmanie bandy spowodowało spore poruszenie w Los Angeles. Nie chodziło już nawet o to, że żołnierze okazali się bezradni w starciu z bandytami, którzy zabarykadowali się w gospodzie. W tej bowiem kwestii większość mieszkańców podzielała twierdzenie don Alejandro, że w zaistniałej sytuacji można było postąpić jedynie tak, jak to zrobili Zorro i Juan Checa, którzy dostali się do wnętrza przez okno i powszechnie zgadzano się, że takiego pomysłu nie można było spodziewać się po dowodzącym żołnierzami alcalde. Znacznie więcej emocji budziło natomiast zachowanie Luisa Ramone zaraz po walce, kiedy to chciał on wymóc na żołnierzach uwięzienie Juana, argumentując, że zapewne jest to jeden z bandytów. Wprawdzie odstąpił on od tego zamiaru, ale nastąpiło to nie wskutek nalegań, jakich nie szczędzili ani i byli jeńcy, ani kapral Rojas, który wstawiał się za przyjacielem, a raczej na wieść, że Juanowi pomagał także Zorro. Świadomość, że zamaskowany obrońca pueblo jest gdzieś w pobliżu wystarczyła, by Luis Ramone nagle przypomniał sobie, że Juan Checa nigdy nie był o nic oskarżany i ma opinię doskonałego, uczciwego pracownika. Rezygnacja z aresztowania Juana nie oznaczała natomiast, że Ramone nie chwalił się cudzymi dokonaniami. W jego wersji wydarzeń główną rolę grało umiejętne dowodzenie Luisa Ramone oraz prowadzony przez niego bohaterski szturm na gospodę. Alcalde próbował nawet wymóc taką wersję wydarzeń w ich opisie w „Guardianie”, ale don Diego de la Vega nie dał się mu zastraszyć i opisał całą historię tak, jak opowiedzieli mu ją uwięzieni w gospodzie caballeros. Właśnie to przechwalanie się alcalde spowodowało, że opinia o nim, nigdy nie najlepsza, teraz jeszcze bardziej się pogorszyła. Nikt nie mówił tego głośno, nie chcąc ryzykować aresztu, grzywny czy w najlepszym razie awantury, ale Ramone widział wymowne spojrzenia otaczających go ludzi i wiedział, że przekazują sobie prawdziwą wersję, wzbogaconą z pewnością złośliwymi komentarzami co do rzeczywistych umiejętności dowodzenia zademonstrowanych przez alcalde. Oczywistym było też, że Ramone jest świadomym tego, jak jest postrzegany. Mógł na początku udawać, że niczego nie widzi i nie słyszy, ale senora Chiara, przy kolejnych odwiedzinach, z właściwym sobie taktem i delikatnością, wyjaśniła mu wszystko, dodając swoje własne komentarze na temat osób żywiących takie, a nie inne poglądy. Niestety, choć jej ocena mieszkańców pueblo była bardziej niż negatywna, Ramone jej nie podzielał i niebawem zaczął przypominać chmurę burzową, zdolną do rozpętania huraganu przy najmniejszej okazji. Senorita Escalante zauważyła też, że alcalde zaczął kupować od przejeżdżających przez pueblo handlarzy z Monterey skrzynki, w których niewątpliwie był przechowywany alkohol mocniejszy niż wino czy cydr. Kilka ostrożnych pytań do sierżanta potwierdziło jej przekonania: Luis Ramone znów pił. Tyle tylko, że tym razem robił to ostrożniej i bardziej umiarkowanie, tak że nie można było już go widzieć zataczającego się w drodze do gospody, ale i tak jego ponury poranny nastrój wskazywał na powieczorne dolegliwości. Awantura z porywaczami miała też inne, mniej ponure następstwa. Senorita Flor Pereira i Juan Checa byli przez dwa dni gośćmi hacjendy de la Vegów, razem z senorem Pereira. Wśród wielu poruszanych wtedy tematów do rozmowy pojawił się wątek hodowli i wkrótce don Alejandro i Jose Pereira doszli do porozumienia w sprawie wymiany części stada. Kilkanaście młodych jałówek i byczków ze stad de la Vegów, przychówek po długorogim byku sprowadzonym przez Diego, miało znaleźć się wśród stad Pereiry. W zamian Jose Pereira proponował również jałówki, tyle że po byku sprowadzonym z południa, niższe i bardziej krępe. Obaj hodowcy obiecywali sobie sporo po takiej mieszance krwi. Przegląd stad de la Vegów, wybranie sztuk na wymianę i spędzenie ich na szlak zajęło vaqueros prawie dwa dni, a następne dwa potrzebne były na przepędzenie ich pod Santa Barbara, na teren hacjendy Pereiry. Być może uporaliby się z tym zadaniem szybciej, ale ludzie de la Vegów i Pereiry pierwszy raz pracowali razem i od czasu do czasu dochodziło pomiędzy nimi do nieporozumień. Wystarczało drobne niedopatrzenie, ktoś za wolno zareagował na sygnały, czy wręcz przeciwnie, podjechał zbyt szybko i już stado się płoszyło i rozbiegało. W końcu jednak oddzielono upatrzone zwierzęta i popędzono piaszczystym traktem wijącym się między wzgórzami w stronę Santa Barbara. Te dni pracy wystarczyły, by obie grupy zgrały się ze sobą i zebranie stada przeznaczonego dla de la Vegów zajęło już tylko jeden dzień. Juan Checa odkaszlnął, by oczyścić gardło. Jesienne deszcze jeszcze się nie zaczęły, więc szlak pomiędzy Santa Barbara, a Los Angeles był nie tylko przejezdny, ale wręcz suchy. Racice bydła podnosiły na nim tumany pyłu, który osiadał coraz grubszą warstwą na jadących, wciskając się nawet naciągnięte na twarze pod bandany i dławiąc w gardle. Jadący w pobliżu Diego de la Vega też zaniósł się suchym, szarpiącym kaszlem. Checa popatrzył na niego przez chwilę. Pięć dni spędzonych razem przy spędzie stada zmieniły jego zdanie o młodym de la Vedze. Do tej pory uważał go za zatopionego w książkach paniczyka, który w całym swoim życiu nie powalał sobie rąk fizyczną pracą i idealistę, który nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak funkcjonuje świat. Zaskoczyło go więc, gdy don Alejandro zlecił synowi wybranie sztuk bydła i nadzorowanie ich przepędu i nie pomogło nawet tłumaczenie, że to właśnie don Diego był pomysłodawcą wzbogacenia stada de la Vegów o długorogie bydło ze wschodu. Teraz jednak Juan musiał przyznać, że don Diego potrafił pracować. Nie mógł nie spostrzec, że vaqueros de la Vegów traktują młodego caballero nie tylko z szacunkiem, ale też i jak jednego ze swoich. Rzeczywiście don Diego pracował i rozmawiał z poganiaczami jak równy z równymi. Gdy Pablo, starszy grupy vaqueros de la Vegów, wskazywał, którym stadem zajmą się w następnej kolejności i jak będą przy tym rozstawieni jeźdźcy, młody de la Vega słuchał go tak samo, jak pozostali. Przez dwa dni jeździł razem z poganiaczami, od stada do stada, bez narzekania na kurz czy zmęczenie. Potrafił też posługiwać się biczem, tym podstawowym narzędziem vaquero, co najmniej równie dobrze jak oni. Juan kilkakrotnie widział, jak de la Vega jednym celnym strzałem z bicza zawraca już wybierającą się gdzieś w zarośla jałówkę czy niesfornego byczka. Co więcej, okazało się też, ku zaskoczeniu Juana, że don Diego zaskakująco dobrze potrafił jeździć konno. Nie chodziło tu nawet o takie sztuczki, jak jazda pomiędzy stadem z opartym na kolanie notatnikiem, w którym odnotowywał kolejne wybierane sztuki, a prócz nich jeszcze całe mnóstwo innych szczegółów. To, jak powiedział Juanowi Pablo, był niemal znak rozpoznawczy młodego de la Vegi, gdy przyjeżdżał do stada. Wodze zamotane na kuli siodła, noga przełożona przez łęk tak, by oprzeć na niej notes, rysik w dłoni... Don Diego de la Vega zapisywał wszystko, co widział i interesował się wszystkim. Ale już przejechanie po stromym zboczu parowu, by odciąć drogę przestraszonym jałówkom i zawrócić je ku reszcie stada, to było coś, czego nie powstydził by żaden vaquero. Więcej, niejeden z nich zastanowiłby się dwa razy, nim podjąłby się takiej próby, a don Diego nie namyślał się nawet przez moment, nim poprowadził swoją palomino po stoku. Tylko z jedną rzeczą sobie don Diego nie radził. Przed wyruszeniem na szlak vaqueros wzięli ze sobą pistolety, szpady i pałasze. Od porwania senority Flor nie było już pogłosek o jakiejś bandzie w okolicy, ale nikt nie pozwalał, by ta pozorna cisza uśpiła jego przezorność i każdy ruszał na szlak uzbrojony. Jedną szpadę, oczywiście, wręczono także młodemu caballero. Juana zaskoczył pewien nastrój oczekiwania, gdy Pablo pojawił się przed don Diego z bronią w ręku, ale szybko zrozumiał, dlaczego tak było. De la Vega nie potrafił bowiem posługiwać się szpadą. Więcej, on nie potrafił jej nawet nosić. Przypiął ją do pasa tylko po to, by zaraz zgubić przy wsiadaniu na konia. Zsiadł, podniósł, znów próbował wsiąść i tym razem zaklinował ją między sobą a siodłem tak, że klacz się spłoszyła. Temu już towarzyszyły wybuchy śmiechu. Ku zdumieniu Juana, don Diego śmiał się razem z innymi. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli o jego awersji do broni i braku umiejętności jej noszenia i to wręczanie mu szpady było tradycyjnym żartem, powtarzanym przy każdej takiej okazji. Wreszcie caballero uspokoił konia i zaczepił szpadę przy siodle. O ile Juan mógł się zorientować, wisiała tam nadal. Jakimś cudem nie zgubił jej po drodze. Ziemie należące do de la Vegów były położone w pewnej odległości od szlaku i vaqueros odetchnęli z ulgą, gdy opuścili pylisty trakt. Tu, choć po upalnym lecie trawy nie było zbyt wiele, kurz się tak już nie wzbijał. Można było zdjąć bandany, zaczęły się rozmowy i przekomarzania. Zbliżający się koniec drogi wprawił wszystkich w dobry humor i żartowano sobie z każdego. Z Pablo, który zapędził się za bardzo w głąb stada i musiał się ratować szybkim spięciem wierzchowca, by nie porwały go ze sobą spłoszone byczki, z Manuela, którego trzy razy na manowce wyprowadziła ta sama jałówka, czy z Jose, który raz zamiast zagonić byczka do stada, spłoszył go w drugim kierunku. Dostało się też Juanowi, któremu wytknięto po raz kolejny słabość senorit do jego osoby i nie oszczędzono także Diego, pytając go, czy aby na pewno nie zgubił powierzonej mu szpady. Granicę pastwiska wyznaczało niewielkie obniżenie terenu i płynąca jego dnem rzeczka. Na jej widok wszyscy popędzili konie, by z pohukiwaniem i okrzykami wpędzić jałówki w płytką wodę. Zwierzęta zwolniły jednak i zatrzymały się, by napić. – No i koniec szlaku – oznajmił Pablo. – Z koni, chłopaki! Ochłodzić się i jedziemy do hacjendy! Vaqueros pozeskakiwali z siodeł. Juan, tak jak inni, zadbał, by koń się napił, potem zaczął się z przyjemnością ochlapywać, zmywając z twarzy warstwę potu i pyłu. Gdy skończył, wdrapał się na brzeg i siadł, zadowolony, że może rozprostować nogi inaczej niż w strzemionach. Zauważył, że wśród myjących się mężczyzn nie ma don Diego. De la Vega w ogóle gdzieś zniknął, dopiero po chwili Checa wypatrzył jasną grzywę palomino uwiązanej w pewnym oddaleniu, za krzewami przy zakręcie rzeczki. Pablo tez to zauważył. – Checa, idź zobacz co z don Diego. Nie powinien się sam oddalać... Juan niechętnie podniósł się z ziemi i ruszył w stronę zakola. De la Vega, choć z jakiegoś powodu oddalił się od grupy, tak jak pozostali zsiadł z konia i teraz mył się z kurzu – Checa widział, jak się schyla nad wodą. Nie miał ochoty zdzierać sobie obolałego po całym ranku nawoływań i wciąż zaschniętego od pyłu gardła, więc podszedł bliżej. Gdy już dzieliło go od młodego caballero tylko kilka kroków, jakaś sucha gałązka trzasnęła mu pod butem. Don Diego okręcił się w miejscu i sięgnął po zawieszoną na niskiej gałęzi szpadę z szybkością, jakiej Juan, pomimo wszystkiego, co widział przez ostatnie dni, nie spodziewał się po tym arystokracie i, co tu ukrywać, kimś mającym zasłużoną opinię kompletnego niezdary w tych sprawach. De la Vega wyszarpnął broń zwracając się ku napastnikowi i zaraz opuścił szpadę, rozpoznając, kto do niego podszedł. A Juan stał jak skamieniały, nie mogąc oderwać wzroku od blizny na torsie caballero. Nagle zrozumiał, czemu don Diego wolał zjechać tutaj, by się umyć i czemu ściągnął koszulę w oddaleniu od ludzi. Rana po postrzale była już dobrze zabliźniona, ale różowość tkanki wskazywała, że miała zaledwie kilka miesięcy. Niżej, na boku, mógł dostrzec jeszcze jeden ślad, już stary i biały, a na ramionach de la Vegi widać było jeszcze kilka typowych dla szermierza starych pręg po cięciach. Checa nie wierzył własnym oczom. Wszystko się zgadzało. Wzrost, szerokie bary, umiejętność jazdy konnej i władania biczem, szybkość reakcji pasująca do szermierza, a nie zatopionego w książkach paniczyka, rozpaczliwy wybuch senority Escalante w hacjendzie Jose Pereiry, to, że tamtej nocy w jaskini widział tylko dwa puste posłania, gorączkowe majaczenia rannego... Nie było przyrodnich braci, związanych ze sobą wspólną tajemnicą i przyjaźnią, lecz tylko jeden mężczyzna. Juan mógł tylko pokręcić głową, by wyrazić swój podziw dla kogoś, kto tak potrafił oszukać wszystkich dookoła. Zaplanować, stworzyć i utrzymać doskonałą iluzję co do swojej osoby. Wyglądało na to, że de la Vega dostrzegł jego oszołomienie. Znany Juanowi lekki uśmiech, gest uniesienia szpady w salucie i Zorro bez słowa odłożył broń, sięgając po koszulę. Checa nerwowo rozejrzał się dookoła. Na szczęście wszyscy pozostali vaqueros nie ruszyli się jeszcze znad brzegu. Chciał coś powiedzieć, ale don Diego tylko pokręcił głową. Przechodząc koło Juana zatrzymał się nagle i położył mu rękę na ramieniu. Przez moment stali, patrząc sobie w oczy, aż Zorro, Diego de la Vega, ruszył do swojego wierzchowca. Juanowi coś nagle się przypomniało. – Jedną chwilę – powiedział. – Tak? – Diego zatrzymał się i obejrzał przez ramię. – Ten wasz kaszel zaczyna być charakterystyczny – stwierdził ostrożnie Checa. Zorro uniósł brwi w zdziwieniu, jakby to co usłyszał, zwróciło jego uwagę na coś, czego wcześniej nie dostrzegał. Wyglądało na to, że stara się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy kaszlał. – Jesteście pewni? – zapytał w końcu. – Tak. – Więc będę musiał na to uważać – stwierdził. – Ten postrzał? – Tak – Zorro wzruszył ramionami. Z dołu rzeki poniosło się wołanie. Pozostali zbierali się już do dalszej drogi. Checa rozejrzał się szybko. Chciał jeszcze zapytać o tyle innych rzeczy, ale ani nie wiedział, od czego zacząć, ani pora nie sprzyjała pogawędkom. – Jakim cudem nikt...? – urwał w połowie pytania. – A wy podejrzewaliście? – prychnął don Diego, odwiązując swoją palomino od krzewu. – Poza tym mam dobrych przyjaciół. – Czy mnie... – Tak, was także do nich zaliczam. Powiedziałem to już wam kiedyś – don Diego, Zorro, uśmiechnął się lekko. – I teraz mogę raz jeszcze podziękować. Skinął raz jeszcze głową i ruszył w stronę pozostałych vaqueros. W wieczornej ciszy szeroko niosły się dźwięki muzyki dobiegające z kwater vaqueros. Po udanym przepędzeniu stad, de la Vegowie urządzili niewielką fiestę, tak dla swoich, jak i dla ludzi Pereiry, częstując ich sowitą kolacją i dobrym winem. Zaś dodatkowe pesos, jakie wypłacił don Alejandro wprawiły wszystkich w szampański nastrój. Juan Checa przysłuchiwał się odgłosom zabawy, siedząc na niewysokim murku, oddzielającym teren kwater vaqueros od sadu. Gdy wychodził, rozbawieni vaqueros śmiali się z niego i przestrzegali, by uważał, żeby następnego ranka nie ścigał go ojciec senority, z którą się umówił. Uśmiechnął się teraz do siebie. Chyba już całe życie będą mu to wytykać. Ale cóż, póki nie działa się od tego krzywda ani jemu, ani senoricie Flor, która doskonale znała podobne żarty, nie protestował. A teraz tym bardziej nie mógł odeprzeć ataku, że chciał spotkać się z mężczyzną. Młody de la Vega zniknął zaraz po poczęstunku i wynagrodzeniu vaqueros. Checa podejrzewał, że chciał się dowiedzieć, czy coś złego nie wydarzyło się w pueblo podczas jego nieobecności. Jeśli tak, szanse na spotkanie z nim były niewielkie, ale Juan mimo wszystko chciał spróbować. Chciał porozmawiać z Zorro inaczej, niż do tej pory. Nie wymieniać tylko pospieszne informacje o możliwych przeszkodach i zagrożeniach, na jakie się natkną w walce, ale dowiedzieć się, co kierowało młodym caballero, by stać się jeźdźcem w masce, ryzykować życiem i honorem. Może dla kogoś patrzącego z boku była to pusta ciekawość, ale Juan chciał wiedzieć. Znał swoje powody, dla których podszył się pod imię Zorro. Teraz się ich nieco wstydził i uważał, że w tamtym czasie postąpił jak ostatni głupiec, ale też nie mógł zapomnieć, że to właśnie Zorro uratował mu życie i chciał zrozumieć, dlaczego przyszedł mu z pomocą za pierwszym razem. Obejrzał się przez ramię, słysząc za sobą szelest i zamarł, widząc pod najbliższym drzewem wysoką sylwetkę. W półmroku połyskiwała tylko jasna koszula. Diego de la Vega, Zorro, uniósł dłoń w pozdrowieniu i bez słowa wskazał Juanowi sad. Checa zeskoczył z murku i ruszył za nim. Ścieżka pomiędzy drzewami poprowadziła ich w górę, na stok wzgórza obok hacjendy. Z tego miejsca Juan mógł widzieć zarówno rozświetlone zabudowania w dole, jak i dzikie, poszarpane, pocięte wąwozami skały za sadem i ogrodami, a także łagodne stoki w stronę Los Angeles. W oddali połyskiwały słabo nieliczne światła w pueblu. Zorro usiadł na ziemi, gestem wskazując Juanowi miejsce obok siebie. Trawa była tu wysoka, zgnieciona pachniała świeżością i deszczem. Cisza narastała. Zorro nie odzywał się, siedział po prostu zapatrzony w migocące w dole światła. Czekał na coś? Checa nie miał pojęcia. On sam wahał się, czy zadać pytanie i zakłócić tą ciszę. Poczucie, że każde jego pytanie zabrzmi głupio, doskwierało. Nagle Zorro zaśmiał się cicho, jakby do siebie. - Senor Checa – powiedział spokojnie. – Wydawało mi się, że chcecie ze mną porozmawiać. - Skąd wiedzieliście? - Czego innego mógłbym się spodziewać? - To prawda... – Juan zawahał się. - Chciałem z wami porozmawiać, ale... - Tak? - Przez chwilę zadawanie wam pytań wydawało mi się niestosowne. Zorro prychnął tylko, rozbawiony taką odpowiedzią i Juan nieoczekiwanie poczuł, że jego onieśmielenie znika. Legenda, nieuchwytny Zorro stał się żywym człowiekiem, a bez swej maski także dobrym towarzyszem w drodze czy w pracy. To już nie był Zorro, ale Diego de la Vega. Checa zmusił się, by myśleć o swoim rozmówcy jako o synu don Alejandro. - Mieliście rację z tym kaszlem – dorzucił po chwili don Diego. – Będę musiał uważać, by nie ściągnął na mnie kłopotów. - Jak wtedy w gospodzie? - Owszem. Nie mogę już za długo walczyć. Albo się śmiać – zakpił, jakby coś sobie przypominając, coś zabawnego. Checa tylko pokiwał głową. - Don Diego – odezwał się po chwili. - Tak? - Dlaczego to robicie? - Dlaczego jestem Zorro? – sprecyzował pytanie de la Vega. - Tak. - Cóż… - powiedział don Diego i zamyślił się. Odezwał się dopiero po dłuższym czasie. – Dlaczego wy, senor Checa, zdecydowaliście się działać jako Zorro? - Co? – Tego pytania Juan się nie spodziewał. - Mogliście przywdziać czerń i spotkać parę razy senoritę gdzieś w okolicy – Diego kiwnął ręką gdzieś przed siebie, wskazując, gdzie może znajdował się dom don Escobedo. – Nie ryzykowalibyście zbyt wiele. Mogliście wjechać w czerni do pueblo, raz czy drugi. To też by ją przyciągnęło. - Ale ja wolałem walczyć – kiwnął głową Juan. – Tak, rozumiem, o co pytacie. Widzicie… Ramone to chciwy i mściwy głupiec. To, co on robił… Rojas mnie uprzedzał, gdy tu przyjechałem, że tak będzie, że będę się wstydził za swój mundur. Walka… To pozwalało na moment zapomnieć o tym wstydzie. Był moment… wtedy na targowisku – Juan zapatrzył się przed siebie, jakby wracając w pamięci do tamtego dnia, chwili swego zwycięstwa i jednocześnie klęski. – Zanim Dolores do mnie podbiegła, liczyły się tylko okrzyki tych ludzi. To, że byłem ich obrońcą. Po to przecież kiedyś ubierałem mundur… - Kiedyś… - odpowiedział don Diego – kiedyś jako dzieciak przybiegałem tutaj. Tutaj, z tego miejsca widziałem cały świat. Potem odkryłem, że świat jest znacznie większy, oczywiście – znów zakpił, jakby na wspomnienie tamtego chłopca – ale pozostało mi przekonanie, że to jest moje miejsce. I konieczność jego obrony. - Alcalde? - Tak. Ojciec ściągnął mnie z Madrytu, pisał, że mamy kłopoty. Jeśli uważasz, że Ramone to chciwy dureń, to nie widziałeś go parę lat temu, zanim… - Zanim pojawił się Zorro? - Tak. - Jednego tylko nadal nie rozumiem – potrząsnął głową Checa. - Czemu właśnie lis? Czemu ta podwójna maska? - Bez maski nic bym nie działał. - Nie? - Nie. Pierwszy raz Zorro przyszedł do pueblo, by wyciągnąć z aresztu mojego ojca. I Victorię. Jakbym próbował zrobić coś otwarcie, byłbym bez szans. Już byłem przez Ramone obserwowany, że powoduję niepokój, jak to wyraził. Gdybym się wtedy upierał… Wiesz, Juan? Dwa dni po tej ucieczce znów musiałem być w Los Angeles. Ojciec stał już przed szafotem. - Co?! - Ramone potrzebował paru porządnych lekcji, nim zrezygnował z częstego używania szubienicy – odezwał się młody de la Vega lodowatym głosem. Juan nagle zdał sobie sprawę, że to przemówił Zorro. - Zaraz, zaraz… - Tak, ciebie mieli powiesić. Ale na cmentarzu są groby rolników, którzy poszli na stryczek, bo nie mieli pieniędzy na wymyślone przez alcalde podatki. Jako zdrajcy – wywarczał Zorro. – Od kiedy się zjawiłem, żaden już nie zginął. Diego de la Vega miał wybór. Zakradać się, jak lis, i wyszarpywać władzę Ramone, albo pozostać sobą i zginąć. Zapewne wraz z ojcem. Juan tylko pokręcił głową. Gniew Zorro był niemal namacalny. Nagle zdał sobie sprawę, że legenda ma solidne podstawy, a sam Zorro balansuje pomiędzy furią obrońcy pueblo i rozsądkiem młodego caballero. Powiedział to. Diego popatrzył na niego z ukosa. - Może – odpowiedział. – Zapomniałeś tylko dodać, że staram się przy tym mieć choć trochę zabawy, dla siebie i dla ludzi w pueblo. Okpienie Ramone to też przyjemność, zaręczam. Dla ludzi tym większa, że czują się bezpieczniej. Gdy się z niego śmieją, maleje też ich strach przed alcalde i ciężej jest mu coś na nich wymusić. Checa zapatrzył się na odległe światła pueblo. Wśród zabudowań nadal grała muzyka. Wiatr zaszumiał w sadzie, trawa pachniała. Nie chciał już zadawać więcej pytań. |
Podobne
|