, [Z] Krok w przód (fandom Zorro) ďťż

[Z] Krok w przód (fandom Zorro)

Kto tam jest w środku?
Kolejna część mojej alternatywy, po "Pechowym dniu"

Krok w przód

Rozdział pierwszy

Kasztanowy wierzchowiec zaparskał, zwracając na siebie uwagę ludzi przechodzących akurat przez plac. Mieszkańcy Los Angeles obdarzyli zaciekawionymi spojrzeniami zarówno jego, jak i jego właściciela; każdy obcy w tym niewielkim pueblo musiał wzbudzać zainteresowanie. Przybysz miał ciemne, falowane włosy, spięte z tyłu w kucyk, prawdopodobnie dla wygody. Mógł mieć nieco ponad trzydzieści pięć lat, ale ogorzałe oblicze sugerowało, że w swoim życiu zdążył zwiedzić niejeden zakątek. Dawne przygody czy też awantury podpowiadała także blizna ciągnąca się od skroni aż do ucha, tylko częściowo przysłonięta przez włosy. Blizna, mimo że widoczna, nie szpeciła w sumie przystojnej twarzy, a jedynie ostrzegała, że przybysz mógł bywać w różnych szemranych miejscach, gdzie nietrudno o taką pamiątkę. Nic dziwnego, że wzbudzał zainteresowanie, zwłaszcza że zakurzony strój sugerował dłuższą podróż. Zainteresowanie mieszkańców wzrosło, gdy obcy przywitał się z alcalde Los Angeles jak ze starym znajomym. Louis Ramone rzadko bywał tak wylewny, a gdy już tak było, lepiej było mieć się na baczności. Jednakże przybysz traktował alcalde z podobną uprzejmością i obaj rychło znaleźli się w gospodzie, by tam kontynuować ożywioną rozmowę.

Louis Ramone zignorował niezbyt przychylne spojrzenie, jakim na wejściu obdarzyła go senorita Escalante; wciąż miała mu za złe, że kpił z niej, kiedy chodziła zła jak osa po rozstaniu z Zorro. Trudno było w to uwierzyć, że romans, który obserwowało i cicho komentowało całe pueblo, zakończył się w taki sposób. Nie było żadnej spektakularnej kłótni na placu, nikt nawet nie widział pożegnania kochanków, ale wszyscy natychmiast się o tym dowiedzieli, bo Victoria bardzo gwałtownie reagowała, gdy tylko coś jej się nie podobało. Chodziła rozdrażniona i nawet przyjaciela nie oszczędziła; parę osób w gospodzie widziało, jak nawrzeszczała na don Diego de la Vegę tylko dlatego, że przestawił jej jakieś skrzynie i nie mogła czegoś znaleźć. Alcalde, który także często widywał jej reakcje, korzystał z okazji i dokuczał senoricie bez litości do czasu, gdy zamówiony lunch rozmazał się na jego czystym surducie, a sama Victoria nie przebierając w słowach kazała mu wyjść, bo niczego więcej nie dostanie. Groźba pozostania li i jedynie na garnizonowej kuchni okazała się skuteczna, bo alcalde zaniechał swoich złośliwych komentarzy.

Najnowsze wydanie Guardiana rozeszło się jak wszystkie inne. Mimo upływającego czasu gazetka wciąż cieszyła się zainteresowaniem. Nauki w misji dawały efekty, co don Diego de la Vega obserwował z zadowoleniem, i coraz więcej mieszkańców pueblo umiało czytać. Lokalna gazeta, którą redagował, była interesującą lekturą, a dla niektórych pierwszą, na jakiej uczyli się czytać. Sam Diego, gdy tylko miał na to czas, uczył ludzi pracujących dla de la Vegów. Zdarzało się czasem, że ktoś z uboższych mieszkańców pueblo zaglądał nieśmiało do biura redaktora i prosił o przeczytanie jakiegoś ustępu, zwykle z pomiętego, poprzedniego wydania. Takie prośby zazwyczaj kończyły się tym, że Diego poświęcał kolejne wolne chwile, żeby uczyć czytania, a gdy to było niemożliwe, starał się znaleźć kogoś, kto mógłby to zrobić zamiast niego. Padre Benitez z całego serca wspierał poczynania młodego de la Vegi i już dawno przestał się dziwić, kiedy ten przyprowadzał mu jakiegoś ubogiego gospodarza i zostawiał trochę pieniędzy na potrzeby misji.

Po zakończonej sprzedaży Diego skierował się do gospody na spóźniony lunch. Po raz kolejny zastanawiał się, czy nie powinien zwiększyć nakładu chociaż o kilka sztuk; dzisiaj znowu musiał odesłać kilka osób z pustymi rękami. Wydrukowanie kilku egzemplarzy więcej nie stanowiłoby takiego problemu, trzeba by tylko sprowadzać więcej papieru. Będę musiał to później przedyskutować, pomyślał. W drzwiach gospody minął się z alcalde, który z roztargnieniem odpowiedział na jego pozdrowienie. Diego przypomniał sobie, że wedle słów sierżanta Mendozy Louis Ramone miał dziś wyjechać do Santa Barbara na dwa dni. Dziwne, że alcalde wciąż jeszcze był w Los Angeles. Jeśli wyjedzie teraz, przyjdzie mu podróżować w najgorętszej porze. Diego uśmiechnął się pod nosem; alcalde czasem naprawdę był nie do zrozumienia.

- Karczmarko!
Victoria przygryzła wargę i kolejny raz udała, że nie słyszy wołania. Znajomy alcalde, Pablo Vadevuza, jeśli dobrze zapamiętała, nie należał do najuprzejmiejszych gości. Odkąd Ramone wyszedł, siedział przy stole i gapił się na nią. Już któryś raz z kolei zaczepiał ją w ten sposób i Victoria dziwiła się sama sobie, że jeszcze nie wyprosiła go z gospody. Powstrzymywało ją chyba tylko to, że mężczyzna był, wydawało się, dobrym znajomym alcalde, a wrogów czy też potencjalnych wrogów lepiej było mieć na oku. Victoria była pewna, że Diego będzie zainteresowany przybyszem i z coraz większą niecierpliwością oczekiwała jego przyjścia.
- Karczmarko! – usłyszała ponownie kwadrans później, kiedy, zadowolona i uśmiechnięta, szła do Diego z jego posiłkiem. – Hej, ślicznotko! – mężczyzna pochwycił ją za rękę, kiedy przechodziła obok jego stolika.
- Tak? – Victoria zatrzymała się niechętnie, żeby nie zrzucić talerza z tacy. – Dla waszej wiadomości: Victoria Escalante – przedstawiła się ponownie ostrym tonem, wyraźnie ostrzegając, że ma się do niej inaczej nie zwracać. – O co chodzi?
- Chciałbym wynająć pokój na kilka dni.
- To będzie pięć pesos za dobę – odparła Victoria. – Razem ze śniadaniem.
- A która z tych dziewcząt mogłaby umilić mi dzisiejszy wieczór? – spytał jeszcze Vadevuza, nieświadomy tego, że senorita Escalante jest coraz bardziej zdenerwowana.
- Jeszcze jedna taka uwaga, a każę wam wyjść – warknęła drżącym ze złości głosem.
- Och, ślicznotko, trzeba było tak od razu – Vadevuza opacznie zrozumiał jej oburzenie, a jego przystoją twarz wykrzywił niemiły uśmiech. – Ile będę ci winny za noc?
- Mylicie gospodę z burdelem, senor! – Victoria oblała się rumieńcem zażenowania i złości. Czyjaś ręka, która ją objęła, w ostatniej chwili powstrzymała ją przed ciśnięciem lunchem prosto w twarz nachalnego klienta.
- Radzę posłuchać tego, co mówi senorita – odezwał się Diego lodowatym tonem. – To jedyna gospoda w tym pueblo.
- Nic wam do tego, senor…
- Diego de la Vega, do usług – podpowiedział Diego wciąż z tą samą lodowatą uprzejmością. Jego nazwisko musiało zrobić wrażenie na przybyszu, bo w pół ruchu zrezygnował z sięgnięcia po szpadę. – Jesteście coś winni senoricie – przypomniał Diego. Mężczyzna posłał mu niechętne spojrzenie, ale wymamrotał przeprosiny. Senorita kiwnęła głową na znak, że przeprosiny przyjęte, i odeszła razem z de la Vegą do stolika pod oknem.
- W samą porę – szepnęła. – Paskudny typ.
- Ratowałem tylko swój lunch – odparł wesoło Diego, ale uśmiech nie objął jego oczu, wciąż utkwionych w Vadevuzie. Mimo to Victoria roześmiała się i szturchnęła go w udawanym oburzeniu.

- Trzeba było powiedzieć, że na ten wieczór jesteś zajęta – mruknął do siebie Vadevuza, obserwując, jak szybko na twarzy właścicielki gospody z powrotem zagościł uroczy uśmiech. Drgnął zaskoczony, kiedy usłyszał nad sobą głos:
- O kim mówicie? – sierżant Mendoza dosiadł się do niego ze swoim lunchem. Więc to jest to towarzystwo, które obiecał mu Louis… Wzrok sierżanta powędrował w stronę, w którą patrzył Vadevuza. – O senoricie Escalante?
- Tak – odparł ze złością znajomy alcalde. – Odmówiła mi towarzystwa na wieczór!
- Przecież to jest gospoda, tu zawsze macie towarzystwo – sierżant zdziwił się serdecznie i zamilkł na chwilę, zajęty swoim posiłkiem.
- Nie takie towarzystwo – warknął Vadevuza. – Przecież widzę, jakie panny tu pracują. Co innego mogłaby prowadzić taka piękna młoda dziewczyna? – wciąż nie był przekonany. Mendoza zrozumiał wreszcie, o czym on mówi i zakrztusił się zupą.
- Nie powtarzajcie tego głośno – poradził, gdy już przestał się dławić. – To jedyna gospoda w Los Angeles.
- Tak, tak, już to słyszałem – przerwał mu niecierpliwie Vadevuza. – Co wy wszyscy obchodzicie się z nią jak z jajkiem?
- Victoria Escalante to niesamowita kobieta – zapewnił go Mendoza. – Umie o siebie zadbać i nie przebiera w środkach. A do tego znakomicie gotuje. Wierzcie, nie chcielibyście żyć tylko na garnizonowej kuchni. No i... senorita Escalante to podopieczna de la Vegów. A i Zorro nie przepuści, jak ktoś spróbuje ją tknąć.
- Protegowana de la Vegów... – powtórzył za nim Vadevuza. Zerknął ponownie nieprzychylnym wzrokiem na siedzącą w pobliżu parę. – Nic dziwnego, że ten paniczyk zgarnął ją z łatwością – mruczał do siebie, nieświadomy, że de la Vega słyszał większość jego rozmowy z sierżantem.

Diego dosyć szybko uspokoił Victorię. Dziewczyna przysiadła się do niego, korzystając z chwili spokoju i zaczęli rozmawiać o codziennych, błahych sprawach, żeby wymazać z pamięci nieprzyjemną sytuację. Mimo to młody de la Vega nie mógł nic poradzić na to, że z każdym kolejnym słowem Vadevuzy, które do niego doleciało, odczuwał coraz większą złość.
- Niech powie jeszcze jedno słowo, a nauczę go szacunku do ciebie – warknął cicho, kiedy Victoria odeszła na chwilę. Ona chyba na szczęście nie słyszała uwag pod swoim adresem. Diego obejrzał się za siebie i posłał Vadevuzie ostrzegawcze spojrzenie, ale ten nie patrzył już na niego. Kolejny znajomy alcalde, prychnął ze złością Diego, kolejny cham i prostak. Jakimi ludźmi otaczał się Louis Ramone... I taki człowiek sprawował władzę, pomyślał, nie wiadomo dlaczego kierując na niego całą swoją złość. Diego poderwał głowę znad swojej szklanki, kiedy Victoria z hukiem postawiła tacę na stole.
- Co się stało?
- Wino mi się skończyło – odparła zdenerwowana Victoria. – Nie dostałam w tym tygodniu dostawy z Santa Barbara i właśnie się zorientowałam, że zostały mi ostatnie trzy butelki tego lepszego. To tanie mam w dużych ilościach.
- Sprowadzasz wino z Santa Barbara? Czyżby winnica de la Vegów była zbyt kiepska? – spytał Diego z udawanym oburzeniem. Doskonale wiedział, dlaczego Victoria część wina sprowadzała z sąsiedniego miasteczka. Ograniczyła kupno w ich winnicy po tym, jak zorientowała się, jak bardzo don Alejandro zaniżył dla niej ceny. Poczuła się urażona, ponieważ zrobił to, nic jej nie mówiąc i Victoria dowiedziała się o tym przypadkiem. Teraz brała mniej wina, za to po prawie normalnych cenach i tylko czasem Diego przynosił jej kilka butelek więcej, by, jak mówił, wypróbowała na klientach, czy kolejna partia wina jest wystarczająco dobra.
- Nie wiem, co się stało – Victoria zignorowała uwagę o winnicy. – Miałam dostać w poniedziałek, razem z mąką. Nie rozumiem, co się mogło stać, przecież nie padało od dawna i drogi są przejezdne.
- Nie wiem... ale nie przejmuj się tym. Przywiozę ci jutro wino z samego rana – obiecał Diego. – Dziś nie mogę, mam kilka spraw do załatwienia w hacjendzie.
- Z rana? – upewniła się Victoria; nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jej „rano” i „rano” Diego to były dwie różne rzeczy.
- Zanim otworzysz gospodę – obiecał Diego, odwzajemniając jej uśmiech. A wieczorem Zorro będzie cię miał na oku, dodał w myślach. I tego Vadevuzę też.

Diego, tak jak obiecał, zaprzągł wóz z samego rana. Prócz obiecanego wina, którego załadował całą skrzynię, zabrał jeszcze świeżo przygotowane mięso; Victorii na pewno się przyda. Zanim wyszedł, bez przekonania podlał pelargonie przy bramie, przy okazji obłamując kilka zeschłych gałązek. Od ponad miesiąca nie spadła choćby kropla deszczu. Kwiaty ojca, choć systematycznie podlewane, zaczynały marnieć i Diego bał się pomyśleć, co się stanie z tegorocznymi plonami, jeśli susza się utrzyma. Dziś jednak nie wysychające kwiaty miały być jego największym zmartwieniem.

Pueblo było już blisko, zdąży oddać Victorii mięso do schowania, nim zrobi się gorąco...
- Madre de Dios! – krzyknął Diego i popędził konie ciągnące wóz, klnąc w duchu, że nie jedzie wierzchem. Nad pueblo, na tle rannego, błękitnego nieba, unosił się gęsty czarny dym. Coś się paliło... Wszystko wokół było już wyschnięte na wiór i ledwie iskra wystarczyła, by trawa zajęła się ogniem. Ale jeśli zaczął płonąć budynek... Trzeba było zdusić ogień, nim wiatr przeniesie go na kolejne domy, a do tego przyda się każda para rąk. Diego popędzał konie bez litości, wóz trząsł się na nierównościach drogi. Za jego plecami jakaś butelka stłukła się z trzaskiem, widać nie zabezpieczył jej wystarczająco. Młody de la Vega wpadł na plac w pełnym pędzie i ledwie wyhamował. Spojrzał na widok przed sobą i jęknął.

Płonęła gospoda.

Żołnierze z garnizonu i okoliczni mieszkańcy pueblo dokładali wszelkich starań, żeby stłumić płomienie, ale jak dotąd na próżno. Ogień trawił drewnianą werandę i uniemożliwiał wejście do środka. Póki co wyglądało na to, że piętro było jeszcze nienaruszone, ale jeśli nic nie zrobią…
- Victoria! Dios mio, gdzie jest Victoria? – pytał gorączkowo Diego, przedzierając się między ludźmi krążącymi z wiadrami wody. Rozglądał się rozpaczliwie, ale nigdzie jej nie widział, a ci nieliczni, którzy usłyszeli jego pytanie, kręcili głowami.
- Victoria! Victoria! – zawołał głośniej. – Sierżancie, widzieliście Victorię?! – Diego dopadł w końcu Mendozę i schwycił go za ramię. Sierżant spojrzał na niego z przerażeniem.
- Nieszczęście, don Diego! – wysapał. – Senorita Escalante jest chyba w środku, nigdzie jej nie ma!
- Nie! – wzrok Diego był na pół błędny. – W środku... – de la Vega z rozpaczą spojrzał na gospodę. Od tej strony nie było żadnej możliwości, żeby dostać się do środka. Mendoza nawet nie miał czasu na współczucie. Z niejakim trudem wyszarpnął ramię z żelaznego uścisku de la Vegi i pobiegł po kolejne wiadro z wodą. Jego ruch wyrwał Diego z szoku. Nie było czasu do stracenia. Diego okręcił się na pięcie i wyrwał się z tłumu, żeby przedrzeć się na tyły gospody. Z tej strony przy drzwiach także buchał ogień, ale wyżej... Diego odetchnął. Piętro nie płonęło, oknem, przez które wchodził jako Zorro, wydostawał się tylko dym. Niedaleko, przy balkonie, stała drabina. Dlaczego? Diego nie zastanawiał się nad tym. Zamiast tego zerwał ze sznura suszące się prześcieradła i zamoczył je w korycie z wodą. Musiał się spieszyć. Jeśli Victoria naprawdę tam była... wolał nawet nie myśleć, co mogło się stać, nie teraz. W tej chwili nie dbał nawet, czy ktoś będzie się zastanawiać, co on tam robi. Zresztą drabina wystarczająco tłumaczyła, jak dostał się na górę.
- Don Diego, co robicie?! – krzyk Mendozy kazał mu się obrócić. Sierżant stanął osłupiały, ale de la Vega nie pozwolił sobie na stratę czasu.
- Idę po Victorię – odkrzyknął. – Spróbujcie odblokować tylne wyjście, tu będzie prościej – zawołał jeszcze i wślizgnął się do środka. Przez okno wydobywał się dym, który natychmiast uderzył go w oczy i podrażnił płuca. Diego na pół na ślepo zsunął się w dół, starając się zapanować nad kaszlem. Przetarł oczy i rozejrzał się. Płonął stół podsunięty pod same drzwi, płonęła stojąca obok szafka. I same drzwi. Diego spojrzał w drugą stronę i zaklął – kotara również stała w ogniu, a Victorii nigdzie nie było, co znaczyło, że będzie musiał pokonać jeszcze jedną przeszkodę. Coś się nie zgadzało, ten ogień był bez sensu... Chyba, że ten, kto go podłożył, chciał za wszelką cenę uniemożliwić wyjście. Diego rozejrzał się z desperacją. Musiał przedostać się do głównej izby, ale drogę zagradzała mu kurtyna ognia. Podsunął się do przepierzenia z boku, gdzie ogień jeszcze nie dotarł. Przeklął w duchu trzewiki, które miał na nogach. Przydałyby się wysokie, skórzane buty Zorro z porządnymi obcasami. Uderzył ramieniem raz. Potem drugi i trzeci, wkładając w to całą siłę. W końcu konstrukcja, nadwątlona ogniem z drugiej strony, zaczęła się chwiać. No dalej, jeszcze trochę... Diego rozkołysał ją jeszcze bardziej, aż deski zatrzeszczały i pękły. Część drewnianej ścianki razem z płonącą kotarą runęła na ziemię. Diego przeskoczył na drugą stronę i syknął, gdy jakaś deska urwała się jeszcze i uderzyła go w ramię. Mokre prześcieradło na szczęście natychmiast ugasiło tlącą się marynarkę. Młody de la Vega kolejny raz przeklął brak ekwipunku Zorro. Wiele by dał, żeby mieć w tej chwili swój bat.
- Victoria, Victoria!
Główna izba płonęła. Jeden rzut oka przekonał go, dlaczego żołnierze nie mogli dostać się do środka. Wszystkie ławy i stoły zostały podsunięte pod okna i drzwi i tam skupiał się ogień. Płomienie lizały już galeryjkę na piętrze, ale środek izby i bar były jeszcze nietknięte... Bar! Diego rzucił się za kontuar.
Była tam. Leżała, jakby ktoś ją tam wrzucił. Diego padł przy niej na kolana i omal nie osłabł z ulgi. Victoria żyła. Puls miała miarowy, ale nie udało mu się jej docucić. Nie tracąc ani chwili dłużej owinął ukochaną mokrym prześcieradłem i wziął ją na ręce. Musieli się stąd wydostać, zanim piekło rozpęta się w całej gospodzie. Od wolności dzieliła ich jednak zasłona ognia...

Sierżant Mendoza miał dość oleju w głowie, by usłuchać polecenia Diego. Młody de la Vega może często bywał bezużyteczny, ale zdarzały się chwile, kiedy z pewnością wiedział, co mówi. Tym razem też tak było. Sierżant nie miał pojęcia, jakie zawiłe prawa fizyczne czy mądre książki kazały Diego robić to, co robił, ale ufał przyjacielowi. Skoro więc don Diego kazał odblokować tylne wejście, Mendoza zamierzał dołożyć wszelkich starań, by to zrobić.
- Więcej wody! – krzyknął. – Szybciej, szybciej! – ponaglał, sam biegając z kolejnymi wiadrami wody. Nie miał pojęcia, ile dokładnie czasu upłynęło, odkąd don Diego zniknął w gospodzie, ale wydawało mu się, że cała wieczność, a oni wciąż nie zapanowali nad tym ogniem.

Ogień zdążył objąć kolejne szafki. Kiedy tylko Diego przedostał się do kuchni, wiedział już, że wyjście nie zostało odblokowane. Było coraz gorzej. Victoria, obudź się, błagał w myślach. Młody de la Vega rzucił tęskne spojrzenie na okno w górze. Nie było żadnej możliwości, żeby wydostał się tamtędy z Victorią. Kłębiący się u góry dym i ogień sięgający właśnie schodów odcinał im drogę na piętro.
- Mendoza! – krzyknął. – Mendoza! – atak kaszlu uciszył jego wołanie. Diego popatrzył z desperacją. Gdyby udało mu się odsunąć ten stół spod drzwi...

Przytłumione wołanie don Diego przynagliło do działania. Żołnierze opanowali ogień na tyle, by udało się wyważyć drzwi. Płonące resztki wpadły do środka. Będący najbliżej ludzie zamarli, kiedy usłyszeli stłumiony okrzyk. Prze ciągnącą się w nieskończoność chwilę żołnierze patrzyli po sobie, odruchowo wylewając kolejne podawane wiadra wody. A potem spomiędzy tlących się resztek drzwi wynurzyła się postać. Don Diego de la Vega, w czarnym od sadzy i miejscami nadpalonym garniturze, chwiejący się na nogach pod ciężarem bezwładnego ciała senority Escalante, wpadł prosto w wyciągnięte z pomocą ramiona kaprala Sepulvedy. Nieco oszołomiony, wciąż jeszcze dławiąc się dymem, pozwolił odprowadzić się z dala od gospody, ale nikomu nie oddał Victorii. Nie zważając na wiwaty ludzi na placu ani na ręce poklepujące go radośnie po plecach, przeszedł na bok i przysiadł ciężko na murku. Przez chwilę siedział tak bez ruchu, jakby zabrakło mu sił, wsłuchany w bicie serca Victorii przytulonej do jego piersi.
- Udało wam się, don Diego! – uszczęśliwiony Mendoza dopadł w końcu do niego. Młody de la Vega przemywał dziewczynie twarz wodą podaną mu przez jakąś życzliwą osobę, rozmazując jej przy okazji sadzę po policzkach.
- Udało się, dzięki Bogu – Diego uśmiechnął się nieco nieprzytomnie; wciąż wydawał się być przerażony faktem, że tak niewiele brakowało.
- To było niesamowite!
- Zrobiłem tylko to, co musiałem zrobić – odparł tylko Diego, wyraźnie speszony. – Zabiorę Victorię do doktora Hernandeza – powiedział jeszcze i odszedł, nim sierżant miał czas drążyć sprawę i wypytywać o szczegóły. Diego nie dotarł jednak do mieszkania doktora; Victoria szarpnęła się w jego ramionach i otworzyła oczy.
- Diego?
- Szzzz, wszystko jest w porządku – uspokoił ją Diego. – Jesteś bezpieczna.
- Ale co… - zaczęła Victoria, a potem ponad ramieniem mężczyzny dojrzała dym i przypomniała sobie. – Moja gospoda!
- Nie bój się o gospodę, żołnierze sobie poradzą – zapewnił ją de la Vega, choć wcale nie był tego taki pewny. – Najważniejsze, że jesteś bezpieczna.

Niecały kwadrans później siedzieli oboje w salonie doktora Hernandeza. Lekarz uspokoił Diego, że Victorii nic się nie stało, ale dla pewności kazał jej posiedzieć przez chwilę. Musiał zrozumieć milczącą prośbę de la Vegi i stanowczo zabronił senoricie iść na plac. Tak więc Victoria poddała się w końcu i posłusznie zgodziła się usiąść spokojnie ze szklanką soku, choć po jej minie sądząc, chętniej cisnęłaby tą szklanką w płomienie.
- Don Diego, zdejmijcie koszulę – doktor zwrócił się w końcu do de la Vegi. Diego, który zdążył już obmyć się nieco z sadzy, ale nadal, z braku innego, miał na sobie podarty garnitur, zmieszał się.
- To nie będzie konieczne, nic mi się nie stało – pospieszył z zapewnieniem. Lekarz nie wyglądał na przekonanego.
- Macie przypalony strój, chciałbym was mimo wszystko obejrzeć. Widzę, że jeszcze nie uszło z was napięcie, być może coś przeoczyliście.
- Nie, naprawdę, wszystko w porządku – Diego zdawał się czuć niezręcznie. Victoria posłała mu pytające spojrzenie, ale on tylko pokręcił nieznacznie głową. – Muszę zabrać wóz z placu – Diego nagle zmienił temat. – Przywiozłem mięso, zepsuje się, jak będzie stało na słońcu. – Doktor Hernandez uniósł brwi w zdziwieniu, zaskoczony, że Diego w tak oczywisty sposób usiłuje uniknąć badania. Młodego de la Vegę wyratowało nagłe pukanie do drzwi. Sądząc po intensywności, musiało być to coś pilnego, dlatego lekarz przeprosił ich na chwilę i poszedł sprawdzić, co się stało.
- Diego, o co ci chodzi? – spytała szeptem Victoria, gdy zostali sami. Ją także zdziwiło zachowanie przyjaciela.
- Mam kilka blizn, z których nie chciałbym się tłumaczyć – odparł krótko Diego. To wystarczyło Victorii. Racja, doktor Hernandez z pewnością rozpoznałby blizny po szwach, które sam zakładał. Problem polegał na tym, że to Zorro był szyty, nie Diego.
- Zostań tu, dobrze? – poprosił Diego. – Połóż się i odpocznij. Ja pojadę do hacjendy, zostawię to mięso i ogarnę się trochę. Jak wrócę, zajmiemy się gospodą i porządkami.
- Diego…
- Później, proszę – przerwał jej Diego. – Potem wszystko mi powiesz, teraz trochę odpocznij – powtórzył. Przez niedomknięte drzwi doktor Hernandez widział, jak Diego kładzie okład na czole Victorii. Zdziwił się nieco, gdy zobaczył, jak młody de la Vega pocałował szybko dziewczynę, zanim wymknął się oknem.
***
- O mój Boże…
- Senorita Victoria, dowiemy się w końcu, skąd ten ogień? – zapytał sierżant Mendoza. Stali na placu razem z de la Vegami i Felipe, którzy przyjechali przed chwilą z hacjendy. Ogień został już ugaszony i senorita Escalante została w końcu wypuszczona przez doktora Hernandeza. Sam lekarz uśmiechem skwitował ponowne zapewnienie don Diego i jego przeprosiny, składając zażenowanie młodego de la Vegi na karb szoku, jaki wywołał ogień i to, że to on odegrał w nim znaczącą rolę osoby ratującej kogoś z pożaru.
- Boże... – powtórzyła Victoria. Przerażonym wzrokiem wpatrywała się w to, co zostało z jej gospody. Od strony placu widok był rzeczywiście paskudny. Po drewnianej werandzie zostały tylko smętne niedopalone deski, a biała niegdyś ściana poczerniała od dymu.
- Gospodę da się wyremontować – odezwał się pocieszająco Diego. Przysunął się bliżej i objął Victorię ramieniem, jakby się bał, że zasłabnie. – Oszacujemy stra…
- Vadevuza - powiedziała nagle Victoria, wchodząc mu wpół słowa i ignorując jego zapewnienia. Diego wstrząsnął głową, w pierwszej chwili zdziwiony, ale zaraz zrozumiał. – On był w środku, na górze. Usłyszałam jego krzyk, wyszłam z kuchni – zaczęła chaotycznie opowiadać. – Chciałam iść na górę, ale ktoś mnie złapał.
- Kto? – wtrącił się Diego. Już nie interesował się gospodą.
- Nie wiem, nie znałam ich. Drugi zbiegł po schodach. Potem... jeden z nich zmusił mnie do oddania pieniędzy. Jak już dostał skrzynkę zza baru, wcisnął mnie tam i stwierdził, że już nie będę im potrzebna – Victoria starała się mówić spokojnie, ale wstrząsnęła się na wspomnienie silnych, brutalnych rąk mężczyzny. Diego wyczuł to i objął ją mocniej. – Musiał mnie czymś uderzyć. Ale ten Vadevuza… - Victoria postąpiła krok do przodu, ale młody de la Vega powstrzymał ją.
- Ostrożnie – powiedział i wyminął ją, żeby iść jako pierwszy. Powoli przeszli przez zgliszcza werandy, uważając na sterczące, niedopalone deski, i weszli do środka. Nikt nie zdziwił się na widok resztek mebli po drugiej stronie i popalonych desek korytarzyka; Diego zdążył wspomnieć, co widział, a i sierżant Mendoza był już w środku, gdy dogaszali pożar.
- W którym pokoju był Vadevuza? – zapytał Diego. Victoria machnęła ręką w stronę pierwszych drzwi przy schodach. – Dobrze, zaczekajcie tu na mnie.
Diego pospieszył po schodach na górę, ale Victoria pobiegła za nim, nie bacząc na to, że jeszcze bardziej poplamiła sobie spódnicę, gdy otarła się o zwęglony kikut nogi od stołu. Reszta także nie zamierzała zostać na dole. Młody de la Vega ostrożnie nastąpił na nadwątloną podłogę galeryjki. Na szczęście przy ścianie było stabilnie. Otworzył gwałtownie drzwi do pokoju, popatrzył przez moment, a potem jeszcze szybciej je zamknął.
- Diego, o co chodzi? – zapytała natychmiast Victoria, zaalarmowana jego pobladłą twarzą. Za nią sierżant Mendoza, ojciec i Felipe patrzyli na niego z takim samym pytaniem w oczach.
- To nie widok dla ciebie, Vicky – odparł oględnie Diego. Zagrodził jej drogę, gdy próbowała go wyminąć, żeby samej sprawdzić. – Dla ciebie też nie, Felipe – dodał. Chłopak posłał mu na wpół oburzone spojrzenie.
- Boże, przecież ogień tu nie dotarł! – wykrzyknęła Victoria. Jeszcze raz rozejrzała się po korytarzyku. W miejscu, gdzie poniżej znajdowało się wejście do gospody, w podłodze ziała wypalona dziura, ale dalej płomienie nie zdążyły zniszczyć nawet drzwi do poszczególnych pokojów.
- Ogień, nie – zaczął prostować Diego. – Mówiłaś, że Vadevuza krzyczał. To był jego ostatni krzyk. Ci ludzie, którzy podpalili gospodę, musieli go zamordować.
- Przepuść mnie – zażądała Victoria. Diego pokręcił głową, wciąż blokując jej przejście. – Diego, do diabła, przepuść mnie! – powtórzyła rozzłoszczona i chwyciła za klamkę. – Nie obchodzi mnie, czy to widok dla mnie, czy nie. Jeśli pod moim dachem zamordowano człowieka...
- Don Diego, mogę? – wtrącił się tymczasem Mendoza. Tym razem młody de la Vega musiał ustąpić; nie mógł zabraniać niczego żołnierzowi. Niechętnie otworzył drzwi i sierżant wszedł do środka. Victoria natychmiast poszła za nim, nie pozostawiając Diego wyboru. Don Alejandro nawet nie próbował powstrzymać Felipe.
- Madre de Dios...
Na podłodze, w kałuży krwi, leżało skręcone w nienaturalnej pozycji ciało mężczyzny. Czerwone plamy na łóżku, na szafce obok, a nawet na ścianie świadczyły o walce, jaka rozegrała się w pokoju, nim Pedro Vadevuza pożegnał się z życiem. I, jak domyślał się Diego, ze swoim dobytkiem przy okazji.
- Madre de Dios – powtórzył wstrząśnięty Mendoza. – Alcalde mnie zabije. To był jego znajomy...
- Zatroszczcie się o ciało, sierżancie – powiedział poważnie don Alejandro. – Myślę, że Victoria chciałaby się doprowadzić do porządku i oszacować straty.
- Zaczekaj, ojcze – powstrzymał go Diego. – Myślę, że doktor Hernandez powinien obejrzeć ciało, póki go nie ruszymy. Tak będzie profesjonalnie, sierżancie, widziałem, jak robiły tak służby porządkowe w Madrycie.
Wspomnienie profesjonalizmu z kontynentu i chęć wykazania się przed alcalde musiały zrobić swoje, bo sierżant kiwnął głową i zniknął, niewątpliwie po to, by sprowadzić doktora. Victoria i don Alejandro także wyszli, zabierając ze sobą Felipe, ale Diego przez dłuższą chwilę klęczał jeszcze przy ciele, uważając, by nie pobrudzić się krwią.

Victoria z pomocą Felipe szykowała najważniejsze rzeczy do zabrania. Wejście do pokoju, ze względu na dziurę w podłodze, wymagało przystawienia drabiny od zewnątrz. Między innymi właśnie dlatego Diego uparł się, by Victoria na razie zamieszkała w hacjendzie. Twierdził, że trzeba było sprawdzić, czy nie ucierpiała główna konstrukcja budynku. Prócz tego nie wyobrażał sobie, by kobieta musiała codziennie wchodzić po swoje rzeczy po drabinie. Było jeszcze coś innego, czego nie powiedział głośno, ale czego była świadoma zarówno Victoria, jak i don Alejandro. Victoria była świadkiem, który widział twarze podpalaczy i morderców. Istniało spore ryzyko, że jeśli bandyci dowiedzą się, że żyje, wrócą, by ją uciszyć. Na pół spalona, pozbawiona chociażby drzwi gospoda nie stanowiła żadnej ochrony. Nikt zresztą nie zdziwił się, że po tym wszystkim senorita Escalante nie chciała zostać sama w nocy, a i gościna de la Vegów nie była niczym niespodziewanym.
- Felipe, mogę cię prosić, żebyś zdjął to pranie na dole? – poprosiła Victoria, zgarniając z szafy czyste ubrania; tutaj na szczęście dym się nie dostał. – Pewnie będę musiała wyprać wszystko jeszcze raz – westchnęła, przypomniawszy sobie bure płachty, które kiedyś były białymi prześcieradłami. Chłopak kiwnął głową i zwinnie zsunął się na dół po drabinie, omal nie wpadając na Diego.
- Pojedziesz do hacjendy razem z ojcem, jak będziesz gotowa – oznajmił młody de la Vega, gdy tylko przełożył nogi przez parapet.
- A ty?
- Ja pojadę już teraz, mam parę rzeczy do zrobienia – odparł młody de la Vega i uśmiechnął się porozumiewawczo. – A Zorro bardzo się spieszy, żeby się dowiedzieć, kto i dlaczego zabił Pedro Vadevuzę – dodał szeptem.
- Mają ponad dwie godziny przewagi – zauważyła Victoria.
- I nawet nie wiem, w którą stronę pojechali – dodał Diego. – Nie mówię, że to będzie proste, ale im szybciej zacznę, tym większe będę miał szanse.
- Zaczekaj – Victoria powstrzymała go, zanim wyszedł. Diego obrócił się, a ona podała mu pokaźny woreczek z pieniędzmi, który wyjęła ze skrzynki pod łóżkiem. – Zabierz to do hacjendy, będę spokojniejsza.
- Myślałem, że oddałaś szkatułkę bandytom...
- A myślałeś także, że trzymam wszystkie pieniądze w jednym miejscu? I to na dole, za barem?
***
Wszystkie niezbędne rzeczy już dawno zostały zabrane do hacjendy, a Victoria zdążyła rozgościć się w pokoju, który, jak się okazało, czekał na nią od rana; Diego kazał go dla niej przygotować, zanim wrócił do pueblo razem z ojcem. Victoria uśmiechnęła się do siebie, gdy rozkładała swoje przybory toaletowe przed lustrem. Tęsknym wzrokiem zerknęła na odbijające się w tafli okno. To tamtędy przyszedł do niej Zorro, kiedy ostatnio nocowała u de la Vegów. O tak, to były niezapomniane urodziny. Teraz, jeśli chciała spotkać się z Zorro, nie musiała czekać, aż coś przydarzy się w pueblo. I choć czasem z nostalgią myślała o czasach, kiedy Zorro podjeżdżał do niej na placu, całował spiesznie i umykał przed pościgiem, zdecydowanie wolała normalny, choć nie zawsze bezpieczny związek z Diego. Zresztą młody de la Vega już nieraz zdążył jej udowodnić, że nie tylko Zorro potrafił być romantyczny i miał fantazję. Nie, z Diego nie można było się nudzić, zwłaszcza, jeśli się go dobrze znało.

Victoria znalazła się w kuchni, jak tylko skończyła wieszać swoje rzeczy w szafie. Maria krygowała się wprawdzie i delikatnie próbowała przypomnieć jej, że przecież jest gościem de la Vegów, ale szybko dała sobie spokój. Widać było, że Victorii brakuje zwykłego, zajętego dnia, że była zbyt przyzwyczajona do kuchni, żeby zrezygnować, dlatego Maria pozwoliła sobie pomóc. Sama Victoria potrzebowała i zajęcia, i towarzystwa. Don Alejandro, gdy tylko wrócili, przeprosił ją i poszedł zająć się tym, co rzekomo miał zrobić Diego, a Victoria, nienawykła do bezczynności i samotności, szybko się znudziła. Gdyby Diego był w domu, pewnie byłaby przeszczęśliwa, że mogą spędzić razem całe popołudnie. Niestety, Zorro wybył w poszukiwaniu podpalaczy, a ona miała zmartwienie w postaci zniszczonej gospody. Jej cierpliwość została wystawiona na próbę.

Diego wrócił dopiero wieczorem, kiedy don Alejandro zdążył już namówić Victorię, żeby zjadła kolację. Senorita Escalante odkryła nagle, jak trudno jest czekać na Diego, kiedy wiedziała, że Zorro jest w akcji. Zwłaszcza dziś, kiedy poza praniem nie miała nic konkretnego do zrobienia, ciągle zastanawiała się, gdzie jest i czy nie jest w niebezpieczeństwie. Dopiero potem Diego, trochę sfrustrowany i zmęczony, uspokoił ją, że akurat dziś było wyjątkowo bezpiecznie. Cały dzień spędził, bezowocnie szwendając się po bezdrożach dookoła pueblo w poszukiwaniu śladów. Kiedy w końcu na nie trafił, było już dosyć późno. Długo jechał tropem, ale nie zdołał doścignąć bandytów. Nie był zadowolony, ale przynajmniej mógł być spokojny. Nie wyglądało na to, żeby podpalacze zamierzali wracać, więc wydawało się, że i problemy się skończyły.

Rozdział drugi

Louis Ramone wrócił do Los Angeles następnego dnia i wraz z nim powróciły kłopoty, czego nie spodziewali się ludzie pracujący w zniszczonej gospodzie. Diego krzątał się tam od samego rana, aż w końcu stwierdził, że murowane ściany w żaden sposób nie ucierpiały od ognia, i pozwolił innym wejść do środka. Resztę przedpołudnia spędzili razem z Victorią na ocenianiu, co trzeba będzie dokupić i wymienić. Młody de la Vega starał się wyliczyć, ile materiałów będzie potrzebnych do odbudowania werandy. Zamierzał wybrać się do Monterey, ponieważ chciał sprowadzić wszystko najwyższej jakości.

To właśnie te poczynania Diego były przyczyną napięcia, które utrzymywało się rano między nim i Victorią. Poprzedniego wieczoru Diego zrobił wszystko, żeby dziewczyna nie roztrząsała na nowo strat, ale dłużej nie mógł tego odwlekać. Kiedy temat wypłynął przy śniadaniu, z miejsca zaoferował jej, że po prostu razem z ojcem zajmą się remontem, że niczym nie musi się martwić. Victoria zareagowała bardzo gwałtownie. Nie mogła tak po prostu pozwolić, żeby de la Vegowie sfinansowali wszystko, zbyt wiele już dla niej zrobili. Nie pomogła nawet rzucona pół żartem uwaga Diego, że przecież była oficjalnie pod ich opieką. Victoria przystała na ich propozycję dopiero wtedy, kiedy Diego obiecał, że udokumentuje wszystkie wydatki i pozwoli jej spłacać długi wedle możliwości, kiedy gospoda znów zacznie przynosić zyski. Młody de la Vega zaakceptował jej decyzję i odnotowywał skrzętnie, co będzie niezbędne, a obok szacował koszty. Rychło jednak remont gospody i wyjazd do Monterey zeszły na dalszy plan.

Alcalde bardzo szybko dowiedział się, co się stało. Poczerniałe ściany gospody straszyły każdego, kto wjechał na plac. Zniszczenie przybytku, w którym skupiało się kulturalne i towarzyskie życie Los Angeles, nie zrobiło na nim takiego wrażenia jak śmierć Pedra Vadevuzy. Pomyliłby się jednak ten, kto by sądził, że alcalde opłakiwał znajomego. Nie, Louis Ramone był wściekły. A wściekły Louis Ramone potrafił robić różne dziwne i głupie rzeczy. Pierwszą z nich było aresztowanie senority Escalante.
- Jesteście niedorzeczni! - krzyknęła Victoria, gdy usłyszała, pod jakim zarzutem została aresztowana. - Alcalde, ile razy jeszcze?! Wiecie przecież, że nikogo nie zamordowałam! Co za idiotyzm! Może jeszcze sama podpaliłam swoją gospodę?
- Mordercy potrafią dużo zrobić, żeby zatrzeć ślady - odparł Ramone. - Słyszałem, że mój przyjaciel was obraził, senorita. Mieliście zatem powód, żeby go zabić.
- Więc słyszeliście także, że napastników było dwóch, że mnie również okradli i chcieli mnie zabić - odcięła się Victoria. Alcalde zawsze był dobrą osobą, na którą można było przelać swój gniew, a obecnie senorita Escalante nie była w najlepszym nastroju. Po wstępnych oględzinach okazało się, że przez jakiś czas gospoda będzie nieczynna, przez co frustracja Victorii wzrosła i na nic się zdały zapewnienia Diego, że szybko i sprawnie naprawią wszystko.

Hałasy na placu wywabiły don Diego. Młody de la Vega przypadkiem zajrzał do stajni i zainteresował się wierzchowcem Vadevuzy. Poprzedniego dnia widział go przelotnie i zdążył zauważyć, że było to piękne zwierzę, więc chciał skorzystać z okazji i je obejrzeć. Kasztanowa klacz nadal stała w stajni Victorii, widać sierżant zapomniał o niej. Nie to jednak zwróciło jego uwagę. Klacz wyglądała znajomo, tak jak i znak na jej zadzie... Dopiero dobiegający z zewnątrz, podniesiony głos Victorii kazał mu zostawić konia.
- Victorio, co tu się dzieje?
- De la Vega, czemu mnie to nie dziwi - przywitał go kpiąco Ramone. Machnął ręką w stronę garnizonu; na ten znak żołnierze zabrali Victorię, a raczej próbowali, bo dziewczyna szarpała się i z pewnością nie dawała się prowadzić. Uspokoiła się dopiero, gdy przechwyciła ostrzegawcze spojrzenie Diego. Musiała zrozumieć, że spróbuje zadziałać i nie trzeba było niepotrzebnie rozdrażniać alcalde.
- Mogę się dowiedzieć, na jakiej podstawie aresztowaliście Victorię? - zapytał Diego możliwie spokojnym tonem, kiedy Victoria zniknęła za drzwiami więzienia.
- Senorita Escalante jest oskarżona o zamordowanie Pedra Vadevuzy - odparł Ramone, choć wcale nie był już taki pewny siebie. Złościł się sam na siebie, ale mimowolnie Zorro stanął mu przed oczami. Przypomniała mu się rozmowa tego przeklętego przebierańca ze starszym de la Vegą. Tak samo jak doskonale pamiętał, czym ostatnio skończyło się napastowanie senority Escalante. Zorro może nie interesował się już Victorią, ale to nie znaczyło, że pozostanie obojętny na jej los. Louis Ramone miał już serdecznie dość niemiłych niespodzianek Zorro, a i nowy surdut bardzo mu się podobał, dlatego postanowił być ostrożniejszy. Ostatecznie cel można było osiągnąć mniej drastycznymi środkami, a może Zorro nie zauważy...
- Victoria jest podejrzana o morderstwo - sprostował delikatnie Diego. - Wybaczcie, ale było was doskonale słychać. Twierdzenie, że Victoria zamordowała Vadevuzę, jest po prostu niedorzeczne. Pominę już logikę takiego postępowania. Victoria nie mogła go zabić. Cios zadał mężczyzna - zauważył.
- Znacie się na tym, de la Vega? - spytał kpiąco Ramone. Diego nie poczuł się specjalnie urażony.
- Tylko trochę, ale to nie moja opinia. Doktor Hernandez oglądał ciało. Powiedział, że kobieta nie miałaby tyle siły, żeby zadać taki cios. I jeszcze jedno - w głosie Diego pojawił się nagle inny ton. - Vadevuza miał pięknego konia. Sądzę, że mógł mieć wrogów bardziej chętnych zakończyć jego życie niż senorita Escalante za kilka obelg.
- Sugerujecie, że mój znajomy utrzymywał kontakty z koniokradami? - uniósł się alcalde, mimowolnie zdradzając rzeczywisty fach zmarłego; Diego nic takiego nie powiedział.
- Nie sugeruję nic poza rozwagą - odparł Diego.
- Miarkujcie swoje słowa, senor de la Vega, albo też skończycie w areszcie - zagroził Ramone. Tyle razy to robił, że przestało to robić jakiekolwiek wrażenie, pomyślał przelotnie Diego, jednak nakazał sobie ostrożność. Nie mógł dać się sprowokować. Dla Ramone wystarczyłby byle pretekst, żeby zamknąć go za kratami, a w tej chwili Zorro był potrzebny na wolności.
- Alcalde, może nie znam wszystkich szczegółów hodowli koni - Diego nie dał się wyprowadzić z równowagi - ale umiem rozpoznać konia należącego do stada de la Vegów. Zwłaszcza, jeśli jest to, a raczej była, chluba mojego kuzyna. Nawet, jeśli w tej chwili jest dość zabiedzona w porównaniu z tym, jak ją ostatnio widziałem. Być może wasz znajomy kupił tę klacz nieświadomie, z trzeciej ręki – dodał łagodząco, choć wcale tak nie myślał.
- Co? – żachnął się zaskoczony Ramone. – O czym wy mówicie?
- Klacz, na której przyjechał Vadevuza, należy do mojego kuzyna, Rafaela de la Vegi – powtórzył Diego. – Została skradziona kilka miesięcy temu. Musieliście o tym słyszeć, to była głośna sprawa. Kilku hodowcom zginęły wtedy najlepsze konie.
- Tak, rzeczywiście – alcalde nie mógł się nie zgodzić, skoro kiedyś sam rozsyłał swoich żołnierzy w poszukiwaniu złodziei, znęcony perspektywą nagrody. Teraz jednak sprawy miały się inaczej i ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie życzyć, było wścibstwo ekscentrycznego de la Vegi.
- Co z Victorią? – Diego powrócił do najważniejszego dla niego tematu.
- Pozostanie w areszcie do wyjaśnienia sprawy – odparł sucho Ramone, coraz bardziej zirytowany towarzystwem de la Vegi. – Mendoza! – krzyknął, obracając się. Sierżant poderwał się z werandy. – Zaprowadźcie konia Vadevuzy do stajni w garnizonie!
- Alcalde! – Diego uniósł w końcu głos. – Czy nie powiedziałem wam przed chwilą, że to koń de la Vegów?
- Dowody, proszę.
- Dowody? Proszę bardzo – ku złości alcalde don Diego nie dał się zbić z tropu. – Sierżancie, pozwólcie tu z tą klaczą – poprosił, a sam odszedł na bok, by przyprowadzić swoją Esperanzę. Wskazał na zad swojej palomino, a potem na zad kasztanki, tak, żeby i Ramone, i Mendoza mogli je zobaczyć. Oba wypalone znaki różniły się tylko dwiema kreskami.
- Ktoś nieudolnie próbował zatuszować znak – zauważył Diego. – Nawet nie zrobił tego równo, spójrzcie, ta kreska powinna być trochę niżej, żeby było symetrycznie. – Młody de la Vega gładził kasztankę po chrapach i z niezmienionym wyrazem twarzy obserwował alcalde, który przetrawiał wiadomości. – Viento! – zawołał nieoczekiwanie. Klacz podniosła głowę.
- A to co?
- Jej imię – wyjaśnił spokojnie Diego. – Więc jak, alcalde, będziecie skłonni mi uwierzyć?
- Będę musiał przeprowadzić dogłębne śledztwo – odparł oględnie alcalde. – Póki co klacz zostanie w mojej stajni. A senorita Escalante w areszcie. Ewentualny proces rozpocznie się za tydzień.
Diego odniósł niemiłe wrażenie, że proces odbędzie się tak czy siak, bez względu na wynik owego śledztwa, które alcalde zamierzał przeprowadzić. W tej chwili nie mógł bardziej naciskać, a sytuacja wcale nie była tak niekorzystna. Mimowolnie Louis Ramone dawał mu doskonały pretekst do kilkudniowej nieobecności.
***
Diego de la Vega wziął sobie do serca słowa alcalde o procesie i zamierzał być na niego gotowy, mimo że to nie on był oskarżony. Gdyby zresztą był, raczej miałby bardzo ograniczone możliwości, ale ponieważ był wolny od wszelkich zarzutów... Diego kazał Felipe spakować rzeczy, gdy tylko wpadł do hacjendy. Jak powiedział zaskoczonemu ojcu, zamierzał pojechać do Monterey i przywieźć prawnika, który od lat zawiadywał dobrami de la Vegów, gdy zachodziła taka potrzeba.
- Felipe, a gdzie twoje rzeczy? – Diego zmarszczył brwi, gdy chłopak wręczył mu sakwę z jedzeniem od Marii i drugą, z rzeczami. – Tak, jedziemy razem – młody de la Vega odpowiedział na niezadane pytanie. – Będzie mi się przykrzyło samemu i nie mów, że nie masz ochoty jechać. – Felipe w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i pobiegł do swojego pokoju. Kiedy wrócił, Diego czekał już na niego z końmi. Wyruszyli natychmiast, gdyż młody de la Vega postanowił, że spóźniony lunch zjedzą w drodze.

Zjechali z głównej drogi, gdy tylko hacjenda zniknęła im z oczu. Diego zawrócił i bocznymi, rzadko uczęszczanymi ścieżkami dotarli do jaskini. Nie zdziwili się, że don Alejandro czekał tam na nich.
- Mogłem się spodziewać, że masz w planach coś lepszego niż wycieczka do Monterey – przywitał syna z uśmiechem. Felipe bez niczyjej prośby zaczął siodłać Tornado.
- Wiem, w którą stronę pojechali wczoraj ci podpalacze – odparł Diego. – Niestety mają dobę przewagi, więc znalezienie ich może nie być takie proste.
- Felipe jedzie z tobą?
- Tak, może będę potrzebował pokazać się jako Diego, a może będę potrzebował pomocy – młody de la Vega pakował prędko strój Zorro. – Jak możesz, to zwróć uwagę na to, co alcalde robi z koniem Vadevuzy. Rafael byłby niepocieszony.
- Rafael? A co mu do tego? – zdziwił się Alejandro. Diego pokrótce wyjaśnił mu historię z klaczą. – Miej oko na alcalde, kiedy Zorro nie będzie w pobliżu – poprosił ponownie. – I uspokój Victorię, żeby się nie martwiła.
- Nie martw się, Victoria będzie pod moją opieką. Przysięga złożona Zorro nadal obowiązuje – odparł Alejandro z nikłym uśmiechem. Uścisnął krótko syna, w milczący sposób życząc mu powodzenia. Jeszcze przez chwilę pozostał w jaskini, kiedy ukryte wyjście zamknęło się za Diego i Felipe.

Ściemniało się już, kiedy natrafili na ślad po ognisku. Diego nie szczędził koni, ale i tak był zdziwiony, że tak szybko dotarli do byłego obozowiska. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że mordercy, gdy minął czas szaleńczej ucieczki z miasta, sami nie wiedzieli, co mają zrobić. Trop, którym podążali od pueblo, w pewnym momencie zaczął się wić, jakby ludzie, którzy go zostawili, byli niezdecydowani.
- Spójrz, Felipe, jak późno musieli wyjechać stąd dzisiaj rano – odezwał się Diego, kiedy już obszedł wszystko dookoła. Chłopak pochylił się nad wskazanymi śladami. Był podekscytowany, jak zawsze, gdy pomagał Zorro. Teraz w dodatku pojechali na dłuższą wyprawę i pomimo świadomości, dlaczego to zrobili, Felipe nie mógł po prostu nie cieszyć się z przygody. Jeśli jego opiekun to zauważył, a chłopak wątpił, by było inaczej, to pozwalał mu na tę radość, przynajmniej dopóki byli sami i nic się nie działo.
- Co? Tak, pojedziemy jeszcze kawałek. Przy odrobinie szczęścia dopędzimy ich jutro.
Chłopak kiwnął głową i wskoczył z powrotem na siodło, choć był już zmęczony. Uświadomił sobie, że w towarzystwie Zorro nie było co liczyć na wiele odpoczynku, ale nie zamierzał się skarżyć.

Poranek wstał szary i pochmurny, rzecz rzadka i wyczekiwana po ostatnim miesiącu suszy. Mimo to Diego przeklinał taką pogodę i z niepokojem obserwował niebo. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie w tej chwili życzyć, była ulewa, która zmyłaby wszystkie ślady i zmusiła go do szukania bandytów na ślepo, co mogłoby okazać się niewykonalne.
Felipe, wciąż ziewając i bezskutecznie próbując pozbyć się resztek snu, bez przekonania zwijał swój koc. Noc była chłodna, derka nasiąkła rosą, a w dodatku Diego obudził go, ledwie tarcza słoneczna pokazała na niebie swój rąbek. Pogoń za bandytami nie wydawała mu się już taka ciekawa jak poprzedniego dnia. Chłopak wylał z małego kociołka resztkę wody i mimowolnie uśmiechnął się do siebie na wspomnienie wczorajszych wyczynów opiekuna. Co jak co, ale gotować Diego nie umiał, do czego na szczęście szybko się przyznał i zrezygnował ze swych kulinarnych eksperymentów na rzecz prowiantu, który Maria zapakowała im w dużych ilościach. Niemniej jednak próby były zabawne i, na szczęście, nie tak niebezpieczne jak niektóre eksperymenty młodego de la Vegi, które w razie niepowodzenia groziły czymś więcej niż tylko przypalonym kociołkiem i czymś, co w zamierzeniu miało być kolacją.
- Jesteś już gotowy? – zapytał Diego. Felipe obrócił się i spostrzegł, że miał na sobie czarny strój Zorro. – W takim razie jedziemy, zjemy w drodze – zadecydował. – Póki co będziemy jechać razem, schowasz się, gdy ślady będą bardzo świeże.
***
Cela w areszcie nie była najprzyjemniejszym miejscem. Siennik był stary, a leżący na nim koc mógł się pochwalić kolekcją dziur zrobionych przez całe pokolenia uczynnych moli. Niewielki zakurzony stolik kiwał się smętnie w rogu na swoich krzywych nogach, na które trzeba było uważać, żeby nie wbić sobie drzazgi. Kraty, jeśli się ich dotknęło, zostawiały na rękach czarne smugi brudu. Nie, areszt nie był przyjaznym miejscem, zwłaszcza dla kobiety. Można by pomyśleć, że takie warunki złamią i przybiją każdą senorę czy senoritę, która się w nich znajdzie. Cóż, prawie każdą. Senorita Escalante bynajmniej nie wyglądała na zastraszoną. Ona była tylko wściekła. Krążyła po celi z braku innych zajęć. Z każdym kolejnym krokiem rosła jej frustracja. Właśnie skończyła się trzecia noc, odkąd została aresztowana i jej cierpliwość była na wyczerpaniu. Nie była traktowana źle, alcalde nie bronił jej podstawowych wygód i kontaktów z przyjaciółmi, ale zabierał jej czas. To bezczynności Victoria nie mogła przeboleć, zwłaszcza teraz, kiedy miała tyle do zrobienia. Bębniący na zewnątrz deszcz i chłód ciągnący od nieoszklonych okien też nie pomagały, choć akurat ulewa była rzeczą z dawna wyczekiwaną przez wszystkich rolników.

Nagle przez szum przedarł się rumor gęsto okraszany przekleństwami żołnierzy, którzy najwyraźniej zostali zmuszeni do wyjścia na dwór. Victoria przestała krążyć po celi i przylgnęła do kraty. Niestety, przez niedomknięte drzwi zobaczyła tylko alcalde wybiegającego spiesznie ze szpadą w dłoni. Niespodziewanie lepszego widoku dostarczyła jej krata oddzielająca areszt od podwórza garnizonu. Cokolwiek zamierzał zrobić Zorro, bo Victoria nie miała wątpliwości, że w taką pogodę tylko on mógł postawić cały oddział na nogi, zjawił się nie na placu, lecz bezpośrednio w garnizonie. Dziewczyna rozglądała się, ale nigdzie nie mogła dostrzec przebranego Diego; mury znacznie zawężały jej pole widzenia.

Grupa skulonych w strugach deszczu żołnierzy otoczyła dwóch związanych mężczyzn siedzących na środku podwórza. Nawet nie próbowali wyglądać profesjonalnie, każdy z nich marzył tylko o tym, by wrócić z powrotem do suchych koszar. Nie zdążyli nawet zastanowić się, skąd obcy wzięli się nagle w środku garnizonowych zabudowań, kiedy usłyszeli nad sobą znajomy głos.
- Wasze śledztwo nie przyniosło chyba dobrych efektów, alcalde – Zorro na dachu garnizonu nikogo nie zdziwił; „Z” wycięte na koszulach więźniów uprzedzało o jego obecności aż nadto wyraźnie.
Louis Ramone zmełł w ustach przekleństwo. Znów Zorro! A tym razem miało być tak elegancko, ze śledztwem, procesem... Nic, co nie leżałoby w kompetencjach osoby sprawującej urząd alcalde. Do tego nawet Zorro nie mógłby się przyczepić! To, że śledztwo utknęło w martwym punkcie i Ramone tracił do niego zapał, oraz fakt, że proces miałby być raczej na pokaz ku przestrodze innym i w celu podniesienia autorytetu urzędu, stanowiło już odrębną sprawę. Cóż, wyglądało na to, że i tym razem Zorro wtrącił swoje trzy grosze i że znów był skuteczniejszy niż cały garnizon.
- Żołnierze, zastrzelić go! – warknął alcalde, cały czas skryty pod daszkiem przy drzwiach. Rozkaz był rozkazem, lecz niekoniecznie dał się wykonać. Deszcz zalewał oczy, a zamoknięte muszkiety nie chciały współpracować, dlatego Zorro, stojący, zdawałoby się, zupełnie swobodnie na mokrych dachówkach, nie przejął się żołnierzami.
- Pozwólcie, że wam pomogę – mówił dalej spokojnie, nonszalancko opierając sobie szpadę na ramieniu. Był w o tyle lepszej sytuacji, że rondo kapelusza choć trochę osłaniało mu twarz. – Możecie zwolnić z aresztu senoritę Escalante, przyprowadziłem wam ludzi odpowiedzialnych za śmierć waszego przyjaciela i podpalenie gospody.
- A na jakiej podstawie mam wam uwierzyć, Zorro? – zapytał alcalde, żałując w duchu, że nie zabrał pistoletu z biura.
- Może to? – mężczyzna na dachu zamachnął się i u stóp alcalde wylądowała sakiewka. – To, zdaje się, należało do waszego przyjaciela. Zapytajcie senority Escalante, czy rozpoznaje napastników – poradził uprzejmie. Moknący żołnierze niepewnie pokiwali głowami i zerknęli z wyczekiwaniem na alcalde w nadziei, że tak właśnie zrobi. Louis Ramone jednak zadał jedno głupie pytanie.
- A jeśli nie?
- To zmokniecie – prychnął Zorro z rozbawieniem. – W najlepszym wypadku.
Alcalde patrzył na niego z wyzwaniem w oczach. Nie ma odwagi tu zejść, przemknęło mu przez głowę. Obawia się... Zorro boi się aresztu, uświadomił sobie nagle i na jego twarzy wykwitł uśmiech wyższości.
Radość alcalde była przedwczesna. Może zbyt długo zwlekał z odpowiedzią, może zbyt zatopił się w wizji, która nagle stanęła mu przed oczami, dość, żeby Zorro udowodnił mu, że na pewno się go nie boi. Jego ciche kroki utonęły w szumie deszczu, tak samo jak zwinny zeskok. Nim Louis Ramone się zorientował, koniec szpady Zorro, która przed chwilą była w bardzo bezpiecznej odległości, znalazł się tuż pod jego brodą.
- Więc jak? – spytał Zorro konwersacyjnym tonem, od niechcenia kręcąc szpadą, co przyprawiało alcalde niemal o mdłości, gdy drgający koniuszek drażnił jego grdykę.
- Sierżancie, proszę przyprowadzić senoritę Escalante – polecił Zorro. Mendoza poderwał się, ale potem obejrzał się pytająco na przełożonego.
- Rób, co każe – wycedził Ramone przez zaciśnięte zęby. Sierżant przebiegł koło nich do środka aresztu. Sądząc po brzęku kluczy, w swym pośpiechu nie mógł znaleźć tego właściwego. W końcu udało mu się i wrócił z uśmiechniętą Victorią.
- Buenos dias, senorita – Zorro ukłonił jej się uprzejmie. – Czy to ci ludzie podpalili gospodę?
- Tak, senor Zorro – odparła natychmiast Victoria. Trudno byłoby jej nie rozpoznać twarzy człowieka, który, gdy go ostatni raz widziała, groził jej nożem. Potem jej uśmiech zniknął częściowo. – Oh, Diego przejedzie taki szmat drogi na próżno! – zmartwiła się, ale nie udało jej się w pełni skryć rozbawienia sytuacją.
- Bez obaw, senorita. Don Diego powinien niedługo wrócić, spotkałem go po drodze. Ucięliśmy sobie pogawędkę i myślę, że będzie miał więcej do powiedzenia o tych dwóch tutaj niż ja. To was przekonuje, alcalde? – zapytał, zwracając się ponownie do swojego zakładnika. Powołanie się na de la Vegę musiało być wystarczające dla alcalde, bo ten uśmiechnął się nerwowo.
- Tak, tak – zapewnił skwapliwie. – Senorita Victoria Escalante jest wolna od zarzutów.
- Gracias, alcalde, widzę, że zawsze można na was liczyć – Zorro uśmiechnął się z drwiącą uprzejmością. Zaczekał, aż Victoria przebiegnie w deszczu poza bramę garnizonu. Dopiero potem odezwał się ponownie do alcalde.
- Zostałbym dłużej, ale wasi ludzie chcieliby chyba wrócić pod dach. A żebyście tak szybko o mnie nie zapomnieli...
- Nie, nie! – alcalde wyrwał się i zaczął się cofać. W swojej chęci oszczędzenia nowego surduta wyszedł spod daszku i wstrząsnął się, kiedy oblał go zimny deszcz. Cofał się dalej, bo Zorro za nic miał ulewę i podążył za nim; zresztą i tak był już mokry. Louis Ramone potknął się w końcu i wywrócił prosto w błoto. Zorro parsknął śmiechem.
- Waszemu surdutowi chyba już nic nie zaszkodzi – stwierdził wesoło i trzema cięciami pozostawił „Z” na zabłoconym, choć niewątpliwie eleganckim materiale. Popchnął alcalde głębiej w błoto i zwinnie wskoczył po skrzyniach na dach garnizonu.
- Ognia! Ognia! – wrzasnął Ramone, gdy tylko starł błoto z ust.
Tym razem jacyś przytomniejsi żołnierze przynieśli z wnętrza garnizonu suche muszkiety, już naładowane. Gruchnęła salwa. Zorro na mokrym, śliskim dachu na jeden moment zamarł w oczekiwaniu na falę bólu, ale nic takiego się nie stało. Żaden pocisk nie dotarł do celu, żadna kula go nie dosięgła. Zorro nie tracił czasu. Ze swoim zwykłym, wesołym uśmiechem ukłonił się klnącemu alcalde i umknął na drugą stronę dachu, gdzie poza garnizonem czekał na niego Tornado.

Pozornie wszystko było tak, jak dawniej, myślał, że już sobie poradził. A jednak... Niedawne uwięzienie i groźba szubienicy bliższa niż kiedykolwiek przedtem odcisnęły na nim większe piętno, niż sądził. Podobna sytuacja, ten sam dach, ci sami żołnierze... To wystarczyło, żeby przed oczami stanęły mu wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Wtedy, po akcji ojca, dopiero w domu, kiedy był już bezpieczny, w pełni uświadomił sobie, czego cudem uniknął. Dopiero wtedy, wraz z ulgą, poczuł cały strach, którego przedtem starał się nie dopuścić. Tak, Zorro, czy też raczej Diego, też się czegoś bał. To, co za dnia spychał najdalej, jak się dało, przez jakiś czas powracało nocą w koszmarach. A dziś cały ten koszmar znów stanął mu przed oczami w najgorszym z możliwych miejsc, na niepewnym dachu garnizonu, gdzie musiał skupiać swoją uwagę na czym innym. Diego wracał do jaskini zły na siebie, że taka nagła, niespodziewana myśl mogła go aż tak rozbić.
***
Tak, jak zapowiedział Zorro, don Diego zjawił się w biurze alcalde niecałe dwie godziny później. To, co miał do powiedzenia, rzeczywiście wyjaśniało sprawę zabójstwa. Jak mówił młody de la Vega, Zorro zjawił się wieczorem w miejscu, w którym nocowali razem z Felipe, i zabrał go nieopodal. Był bardzo zainteresowany informacją o skradzionej klaczy należącej do Rafaela de la Vegi, dlatego poprosił go o pomoc. Don Diego, ukryty przed wzrokiem bandytów, wysłuchał zeznań, do których zmusił ich Zorro. Młody de la Vega przyznał alcalde z nieśmiałym uśmiechem, że Zorro uznał, iż świadectwo Diego będzie bardziej wiarygodne niż jego. Na to alcalde nie mógł nic powiedzieć. Zorro, ten przeklęty Zorro rzeczywiście dobrze się zabezpieczył.

Historia nie była długa. Ludzie odpowiedzialni za podpalenie gospody pracowali kiedyś dla Rafaela de la Vegi. Don Diego dodał od siebie, że po kradzieży Viento kuzyn podejrzewał ich o współudział w przestępstwie i zwolnił ich ze służby. Zorro dowiedział się jeszcze więcej. Obaj mężczyźni rzeczywiście pomagali w kradzieży, ale potem zostali wystawieni do wiatru przez Pabla Vadevuzę. Szybko przekonali się, jak to jest nie mieć pracy i pewnego zarobku, i zaczęli śledzić Vadevuzę. Zamierzali go tylko obrabować, a klacz zwrócić właścicielowi z nadzieją, że ten przyjmie ich z powrotem. Śmierć koniokrada była nieporozumieniem, a potem obaj stracili głowę i podpalili gospodę, żeby zatrzeć ślady. W swojej panice w końcu zapomnieli o klaczy. dnia Pon 19:58, 22 Sie 2011, w całości zmieniany 4 razy