, [M] TEKST TICI: Plan doskonały cz. 2 (fandom Zorro) ďťż

[M] TEKST TICI: Plan doskonały cz. 2 (fandom Zorro)

Kto tam jest w środku?
Kolejny tekst do kolekcji. Jak zawsze, za zgodą Tici Miłego czytania!

Doskonały plan cz. II

Upał słabł, a popołudniowe słońce barwiło mury Los Angeles na złociście. Sierżant Mendoza przeciągnął się leniwie i zdjął buty z balustrady werandy otaczającej gospodę, uznając, że jest pora na niewielką popołudniową przegryzkę. Od czasu, gdy don Alejandro przywiózł list od senority Escalante, że odwołuje ona swój zakaz goszczenia żołnierzy, sierżant, tak jak i jego koledzy z garnizonu, chętniej stołowali się tutaj, niż w koszarowej garkuchni. W dodatku rządząca obecnie w gospodzie senora Antonia, obdarzona miękkim sercem wobec żołnierskiej niedoli, chętnie dolewała mu zupy do miski czy dokładała tortilli.
W oddali niewielki kłębek kurzu zapowiadał, że ktoś zbliża się do pueblo. Z daleka można było dostrzec parasolkę, jaką siedząca w powozie senorita, czy też senora osłaniała się od słońca. Mendoza poprawił więc czako, pobieżnie otrzepał się z kurzu i poprawił mundur. Ktokolwiek to był, nie wyglądał na miejscowego, więc, jak to nader często powtarzał mu alcalde, należało godnie reprezentować przed przybyłymi władze Los Angeles. Jednak gdy przybysze znaleźli się już w granicach puebla, sierżant, ku swemu zdumieniu rozpoznał powożącego. Na koźle siedział Felipe, wychowanek de la Vegów. A w powozie... Czy to możliwe?
- Don Diego! – zawołał Mendoza, rozpoznając przyjezdnego. – A to kto? Senorita Escalante? Czy to możliwe?– zapytał zdumiony.
- Witajcie, sierżancie! – senorita Victoria Escalante z wdziękiem złożyła parasolkę i podniosła się, by wysiąść z powozu. Felipe zaraz podskoczył, by pomóc jej przy wysiadaniu.
Sierżant także ruszył, jednocześnie ze zdumieniem spoglądając na don Diego, który nie drgnął nawet, by dopomóc narzeczonej. Zagadka wyjaśniła się częściowo chwilę później, gdy don Diego także wysiadł, z wyraźnym trudem i wspierając się na solidnej lasce.
- Don Diego! Co się stało?!
- Długa historia, sierżancie, naprawdę bardzo długa – uśmiechnął się młody de la Vega. – Być może będziemy mieli dość czasu, by ją opowiedzieć, ale to za chwilę. Najpierw Victoria chce sprawdzić, czy wszystko jest w porządku w gospodzie.
Radosne okrzyki, jakie właśnie dobiegły zza drzwi, świadczyły, że i goście, i obsługa gospody witali się z właścicielką. Sierżant zajrzał przez drzwi – senora Antonia, Marisa i Juanita skupiły się dookoła senority Victorii, mówiąc coś jedna przez drugą i gorączkowo pokazując na wszystkie możliwe strony.
- Sierżancie – odezwał się de la Vega.
- Tak?
- Możecie sprowadzić alcalde? Ojciec pisał nam, że pokój senority został opieczętowany. Chciałbym, by otwarto go komisyjnie i nie było żadnych... niejasności.
Mendoza nerwowo przełknął ślinę, nim ruszył do gabinetu alcalde. Pokój senority opieczętowano już po tym, jak Luis Ramone, alcalde Los Angeles, odwołał swój wyrok skazujący ją na śmierć, podobnie jak wyroki na młodszego i starszego z de la Vegów. Nikt nie sprawdzał, czy wszystko zostało pozostawione w porządku, zresztą, nikt nie wiedział nawet, czy taki porządek w nim panował, bo wpierw samą senoritę aresztowano w gospodzie, a potem uciekała ona w środku nocy. A teraz sierżant mógł się spodziewać, że jeśli cokolwiek tam zostało naruszone, wybuchnie awantura.
Ramone spotkał go w pół drogi. Musiał dostrzec z okna, że ktoś przybył do puebla i zapewne wyruszył, by przedstawić się nowoprzybyłym i zapoznać ich z miejscowymi prawami, które w zasadniczej części były wykazem podatków. Pełna samozadowolenia mina znikła jednak, gdy sierżant zameldował mu, kto przyjechał.
- A więc zdecydowali się wrócić – mruknął tylko.
- Nie rozumiem, alcalde...
- Mówię, że don Diego i jego narzeczona lepiej by zrobili, trzymając się z daleka od Los Angeles. Znów wywołają zamieszki.
- Ależ alcalde... Na pewno nic się takiego nie zdarzy!
- Zobaczymy... zobaczymy...
Początkowo wydawało się, że przewidywania alcalde będą trafne, gdyż senorita Escalante z lodowatym chłodem odpowiedziała na jego powitanie i z miejsca zażądała, by otwarto jej pokój. Sprawdziła, czy nic nie zostało naruszone i gdy okazało się, że kilka rzeczy zostało przesuniętych, fuknęła gniewnie, wytykając Luisowi Ramone przeprowadzoną tam rewizję. Nie mógł się tego wyprzeć, szczególnie gdy wskazała mu pomieszane koronki i pogniecione kosztowne tkaniny w jednym z koszy. Przez chwilę zanosiło się na to, że stara kłótnia o autorytet władzy, niesłuszne aresztowanie i kilka innych zatargów pomiędzy alcalde a właścicielką gospody rozgorzeje na nowo, ale senorita wreszcie wzruszyła ramionami i wyprosiła wszystkich ze swego pokoju.
Don Diego de la Vega przysłuchiwał się dyskusji na piętrze, siedząc wygodnie przy stoliku koło baru, gdzie zaraz dosiadł się zaciekawiony sierżant Mendoza.
- Co to za historia z waszą laską, don Diego?
- Ach, długo by opowiadać... – Diego machnął ręką – Senora Antonia, podałybyście wina? Dla mnie i dla sierżanta?
- Proszę bardzo, don Diego, ale pod warunkiem, że opowiecie, co wam się przydarzyło. Nie było wieści od was, poza tym jednym listem senority, od czasu kiedy...
- Kiedy uciekliśmy z aresztu, senora, to prawda. Ale też prawda jest taka, że nie bardzo jak mieliśmy przesłać wiadomości.
- A więc?
- A więc historia jest zarazem długa i prosta... Tamtej nocy uciekaliśmy na złamanie karku, ledwie wierząc we własne szczęście, że udało nam się wydostać i byliśmy pewni, że za chwilę dogoni nas pościg alcalde...
- Pościg był, ale zgubiliśmy was na wzgórzach – zauważył sierżant.
- Wiemy, że zgubiliście, bo Zorro...
- Właśnie! – poderwał się sierżant – Co z Zorro? Co jemu się stało?
- A co wiecie, sierżancie?
- Widziałem, jak upadł po strzale alcalde, ale potem... potem... – Mendoza zająknął się na wspomnienie tego, co wydarzyło się dwa dni później.
- Potem się zjawił, by uwolnić mojego ojca i nakłonić alcalde do odwołania naszych wyroków – odpowiedział spokojnie don Diego. – Cóż, mogę tylko powiedzieć, że alcalde naprawdę kiepsko strzela...
- Moglibyście nie kłamać tak w żywe oczy – obruszył się Ramone. Schodził właśnie z piętra po rozmowie z senoritą i usłyszał ostatnie słowa don Diego. – Strzelam wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że trafiłem Zorro. Tego jestem pewien!
- Skoro tak twierdzicie, alcalde – don Diego uniósł ręce na znak poddania. – Nie będę zatem kwestionował waszych umiejętności...
Sierżant obejrzał się na Luisa Ramone z niechęcią, a kilka osób stojących dalej od stolika parsknęło śmiechem. Alcalde dosłyszał te śmieszki i nachmurzył się, ale ciekawość przeważyła.
- Więc gdzie się ukrywaliście przez ten cały czas? – zapytał.
- W Monterey, oczywiście – odpowiedział don Diego. – Jak tylko rozstaliśmy się z Zorro, pojechaliśmy do Monterey, by dostać się do gubernatora. Chcieliśmy wyjaśnić to całe nieporozumienie, zanim stanie się ono znacznie bardziej zaognione...
Ramone zgrzytnął zębami, słysząc te słowa i widząc łagodny uśmiech don Diego. Oczywiście, że pojechali do Monterey. Mógł się tego domyśleć, że syn jednego z najbardziej szanowanych caballero w okolicy Los Angeles, pojedzie szukać pomocy i wsparcia właśnie u gubernatora.
- Chyba wiele nie wskóraliście – zauważył.
- Och, mieliśmy okropnego pecha. Możecie mi wierzyć, alcalde, nie raz żałowałem, że uciekłem z waszego suchego, komfortowego aresztu. Przed samym Monterey złapała nas potworna burza. Victorii na szczęście nic się nie stało, ale ja... No cóż, wyjątkowo nieszczęśliwie spadłem z konia. – Diego musnął dłonią włosy odsłaniając niewielką bliznę na granicy czoła, a potem wskazał na laskę. – Zamiast iść na audiencję u gubernatora, przeleżałem u znajomych ojca kilkanaście dni z rozbitą głową i złamaną nogą. A w międzyczasie przyszedł list od ojca, że odwołaliście wyroki i że możemy wracać...
- Więc nie udaliście się do gubernatora?
- Nie, alcalde. Czyżbym popełnił błąd?
- Nie, nie… - Ramone wycofał się szybko. Wiadomość, że tak bezpodstawnie aresztował rodzinę jednego z najznaczniejszych mieszkańców w Los Angeles mogła poważnie mu zaszkodzić w oczach gubernatora. Być może nawet przekreślić jego szanse na jakikolwiek awans. Miał już dostatecznie dużo kłopotów ze swoimi nieudanymi polowaniami na Zorro. Mógł jeszcze spróbować czegoś innego.
- Don Diego… - odezwał się.
- Tak?
- Możecie mi wyjaśnić jedną zagadkę?
- Jaką?
- Gdy strzeliłem do Zorro, zginął. Jestem tego pewien – Ramone nachylił się nad stolikiem, wpatrując się w oczy siedzącego tam de la Vegi. – Możecie mówić, że kiepsko strzelam, ale krew, jaka została tamtej nocy na piasku, nie kłamie. Dostałem go. Widziałem, jak wasza narzeczona wciąga jego ciało na siodło. Widziałem was, jak jej pomagacie przy wyjeździe z pueblo. Więc nie kłamcie mi teraz, że znów spudłowałem. Chcę znać prawdę.
- Trafiliście – przyznał don Diego de la Vega spokojnym, pewnym głosem, nie odrywając swego spojrzenia od Luisa Ramone. – Ale Zorro przeżył. Jak ciężko był ranny, nie wiem, bo gdy tylko odzyskał przytomność i zdołał usiąść w siodle, nie pozwolił nam zakładać opatrunków, tylko kazał uciekać jak najdalej. Wtedy ruszyliśmy do Monterey, jak mówiłem.
Alcalde zawahał się. Najchętniej by zarzucił, że de la Vega łgał mu w żywe oczy, ale nie potrafił dowieść, że ma rację. Być może tak jednak było, być może rzeczywiście zranił Zorro na tyle lekko, że ten mógł dwa dni później rozgromić żołnierzy. Wolał nie wszczynać na ten temat kłótni. Może kiedyś uda mu się to wyjaśnić.
Zajęci rozmową nie zwracali uwagi na innych gości z gospody. Jeden don Diego witał się z kolejnymi znajomymi, ale i on nie zainteresował się mężczyzną siedzącym tuż koło wejścia nad kubkiem najtańszego wina.

Victoria usiadła na łóżku z westchnieniem ulgi. Była zmęczona, ale było to przyjemny stan, nie taki jak wtedy, gdy w jaskini padała na swoje posłanie zbyt wyczerpana, by ustać na nogach, ani też potem, w Monterey, gdzie może i miała swój pokój, ale wciąż nie opuszczało jej znużenie. Nie, dziś wreszcie zmęczył ją dzień spędzony w kuchni, na gotowaniu i w sali gospody, na rozmowach z kolejnymi gośćmi. Skrzynka pod barem pęczniała od monet, gdy kolejni peoni i caballeros zaglądali do gospody, by przywitać się z jej właścicielką i wypić z okazji jej powrotu szklankę wina. Tęskniła za tym, ale teraz stwierdziła, że ma dosyć. Odwykła od gwaru i tłumu.
Wstała i otworzyła okno. Daszek za nim był pusty. Diego był jeszcze zbyt słaby, by nocami uganiać się po dachach. Prosiła go, gdy się wieczorem rozstawali, by nie składał jej nocnej wizyty i miała nadzieję, że tym razem posłuchał.

Mały dom na przedmieściach Monterey należał do starego znajomego don Alejandro. Kiedyś zbudowany dla ogrodnika, może nie był zbyt luksusowy, ale za to położony wystarczająco na uboczu, by jego mieszkańcy mogli unikać nazbyt ciekawskich spojrzeń. Zwykle służył tym gościom, którzy nie chcieli lub z jakiegoś powodu nie mogli pojawiać się w głównej rezydencji. Dlatego też don Carlos, gdy tylko przeczytał pismo starszego de la Vegi, zaproponował im tą właśnie kwaterę. Sprowadził też lekarza, gwarantując, że umie on utrzymać język za zębami, ale doktor niewiele miał do powiedzenia. Zdziwił się jedynie, że ktoś z taką raną, jak Diego, był w stanie znieść drogę do Monterey, zostawił leki na gorączkę i zalecił długi wypoczynek i oszczędzanie sił. Zielony ogród dookoła, dyskretna służba podająca posiłki, taras, z którego rozciągał się widok na okoliczne wzgórza – to wszystko zachęcało do odpoczynku. Tylko, że to właśnie było dla Diego najtrudniejsze.
Victoria pamiętała, jak obudził ją z drzemki trzask przewracanego mebla. Poderwała się wtedy z fotela, tylko po to, by zobaczyć, że stojące przy drzwiach na patio krzesło leży na ziemi, a Diego ciężko wspiera się o ościeżnicę.
- Diego!
- Nic... nic... – Nim podbiegła do niego, oderwał jedną z dłoni kurczowo zaciśniętych na drewnie i raptownym chwytem złapał za oparcie stojącego dalej fotela. Wsparł się na nim i zrobił krok do przodu. W tej samej chwili była już obok i podparła go z drugiej strony.
- Mogłeś zawołać!
- Spałaś... – sapnął Diego. – Nie chciałem... budzić.
Usiadł ciężko w fotelu. Po czole spływały mu krople potu.
- I tak mnie obudziłeś. A co by było, gdybyś się przewrócił?
- Wstałbym.
- Wiem. Ale nie pomożesz sobie, wciąż się zmuszając do wysiłku. Słyszałeś przecież – mówiła dalej, nalewając do szklanki lemoniady – co mówił lekarz. Masz odpoczywać. Miną tygodnie, zanim w pełni odzyskasz siły, a prawdopodobnie...
- Słyszałem co mówił – przerwał jej. – I powtarzasz to co najmniej raz dziennie.
- Bo codziennie próbujesz zrobić jakąś głupotę!
- Nie głupotę. Muszę się ruszać, zamiast gnuśnieć w betach!
- Może i musisz, ale na razie nie masz na to dość siły.
- Wiem! – Diego z furią trzepnął dłonią o podłokietnik. – Nie mam siły. Ale od leżenia mi tej siły nie przybędzie! A ja... – urwał.
Victoria pochyliła się nad nim.
- Co ty?
- Muszę... – Diego zająknął się, a potem poprawił. – Musimy wracać do domu.
- Wrócimy w swoim czasie, nie przyspieszysz tego.
- Muszę – burknął.
- Diego...
- Muszę! Vi, ja... Ja się boję!
- A ja się martwię o ciebie. Nic nie wskórasz, nawet jak zaczniesz rozbijać sobie głowę o ściany.
- Nie rozbijam sobie głowy specjalnie... – Diego mimowolnie dotknął dłonią opasującego głowę bandaża, gdzie skrywały się spory guz i rozcięcie, pamiątka po upadku z dnia poprzedniego. – To tylko jeden mały guz... – zaprotestował.
- Jeden mały guz, jeden mały guz – prychnęła Victoria. – Zawsze mówisz, że to tylko drobiazg... Jeden guz, jedno zadrapanie, jedna kula... – Ku swemu własnemu zaskoczeniu rozpłakała się.
- Vi... – złość Diego znikła jak za dotknięciem magii. – Vi, proszę, nie płacz... – ujął ją za rękę. – Vi, ja nie chciałem...
- Wiem, że nie chciałeś – chlipnęła. – Ale po prostu ja... ja nie potrafię...
Diego spochmurniał, ale nie cofnął ręki. Siedział koło niej, gdy płakała, próbując ją pocieszyć dotknięciem dłoni, ale miała wrażenie, że jego myśli uciekają gdzieś daleko. Od tamtego południa posłusznie wykonywał jej polecenia i, przez jakiś czas, nie próbował wstawać czy chodzić po domu. A jednocześnie widziała, że zamknął się w sobie. Uchylał się od rozmowy i zbywał jej pytania. Miała wrażenie, że rozmawia z nią już tylko ten Diego de la Vega, którego znała przez wcześniejsze lata, jakby wszystko, co dzielili wspólnie, przestało istnieć.

Otrząsnęła się ze wspomnień. Dziś będzie mogła spokojnie przespać noc, bez nadsłuchiwania oddechu śpiącego, czy złych snów. I rzeczywiście spała głęboko, a rano, gdy weszła do kuchni, powitało ją dziwne spojrzenie senory Antonii. Na jej pytanie, co się stało, kobieta wskazała stół w kuchni, na którym leżała róża. Czerwona, pachnąca róża, ze skrawkiem papieru okręconym wokół łodyżki. Nie musiała go odwijać, by wiedzieć, że jest na nim nakreślona litera „Z”.
Ujęła w palce kwiat. Zorro znał jej zwyczaje. Wiedział, że to ona będzie pierwszą osobą, która zajrzy rano do kuchni i tylko dlatego, że dziś spała dłużej niż zwykle, uprzedziła ją w tym senora Antonia. Victoria wiedziała jednak, że kwiat był nie tylko powitalnym podarkiem, ale i wiadomością. Jedną, dla mieszkańców pueblo, że Zorro wciąż jest w okolicy, i tu senora mogła ją przekazać pozostałym. Ale była też druga informacja, dla niej, Victorii. Prosty przekaz, że choć nie mogła zatrzymywać Zorro swoimi życzeniami, to on, chociaż nie mógł w pełni usłuchać jej prośby, postarał się spełnić ją na swój własny sposób, zostawiając kwiat tam, gdzie nie musiał się męczyć wspinaczką.
Victoria powąchała różę i uśmiechnęła się. Zorro zapewne nie planował, że tym podarunkiem przekaże jej jeszcze jedną wiadomość – że ich świat, rozbity tamtej nocy, znów stał się cały i normalny.

Pchniecie, zasłona, trawers, pchnięcie, uderzenie, uderzenie, związanie, pchnięcie, zasłona, zasłona…
Don Alejandro zatrzymał się w wejściu na niewielkie podwórko na tyłach hacjendy, pomiędzy głównym domem, a stajnią. Diego już drugiego dnia po powrocie ustawił tam coś w rodzaju kukły z wystającymi kijami i teraz z zapałem okładał ją palcatem. Kukła trzeszczała i obracała się pod uderzeniami, kije śmigały w powietrzu, a Diego tańczył w wypadach, wejściach i obrotach. Klekot drewna niósł się dookoła.
Wreszcie młody de la Vega się zatrzymał. Oparł się o ścianę domu, zwieszając bezwładnie ręce, jakby krańcowo wyczerpany. Felipe podał mu podniesiony z ławki ręcznik.
- Diego? Wszystko w porządku? – don Alejandro podszedł do syna.
- Nie… niezupełnie – wysapał Diego. Po twarzy ściekały mu krople potu, mokra koszula lepiła się do skóry, ze świstem łapał powietrze ustami, jakby po długim biegu.
- Nie przemęczasz się za bardzo?
- Nie! – odpowiedź Diego była jednym sapnięciem. Po dłuższej chwili, gdy już jego oddech się trochę uspokoił, odchrząknął i przemówił znowu. – Staram się zbytnio nie przemęczać, ojcze, ale muszę ćwiczyć.
- Nie widziałem cię wcześniej tak zmęczonego…
- Wciąż jest nie tak… Wciąż za szybko tracę oddech…
- Diego… - don Alejandro pokręcił głową. – Byłeś poważnie ranny. Nic dziwnego, że jeszcze nie masz siły.
- Wiem! – burknął młody de la Vega. – Ale mam tego dosyć!
- Chłopcze, spokojniej, spokojniej…
Diego popatrzył na ojca.
- Dawno nie nazywałeś mnie chłopcem – zauważył.
- Dawno – przyznał don Alejandro. Diego raz jeszcze otarł twarz mokrym ręcznikiem i ciężko usiadł na ławce, zwieszając głowę. Jego ojciec zajął miejsce obok.
- Możemy porozmawiać? – zapytał.
Diego zerknął z ukosa.
- Mam wrażenie, ojcze, że chcesz przeprowadzić ze mną jakąś od dawna odwlekaną rozmowę.
- Niezupełnie od dawna. Może tylko od paru tygodni – sprostował don Alejandro.
- Na temat?
- Twojego podejścia do bezpieczeństwa.
- Czyjego? Mojego czy innych?
- Obu.
- Ja sądzę, że nie ma tu o czym rozmawiać.
- Doprawdy?
- Ta-ak – westchnął Diego. – Jakoś mam wrażenie, że chcesz mi wygłosić kazanie na temat narażania się na kule.
- Uważasz, że na to zasłużyłeś?
- Na kazanie? Nie. I od razu cię uprzedzę, ojcze, że nie uważam, bym zasłużył też na zostanie rannym. To był wypadek.
- Wypadek! – prychnął don Alejandro. – Synu, gdyby Ramone miał w ręku normalny pistolet, a nie to szulerskie cacko, nie dożyłbyś powrotu do jaskini. Zabiłby cię sam impet kuli. Gdybyś zaś stał choćby o krok dalej, kula utkwiłaby ci w ciele i zmarłbyś parę godzin później, zarazem z wykrwawienia i uduszenia. Nie mówiąc już o tym, że rana nieco wyżej zabiłaby cię równie szybko i w ten sam sposób.
- A gdybym był o jeszcze krok bliżej, wytrąciłbym Ramone broń z ręki. Więc nie musisz mi mówić, co mogło pójść źle, bo o tym wiem. Tak samo, jak wiem, czemu teraz mam problemy z oddychaniem. I wiem, że muszę nauczyć się sobie z nimi radzić, jeśli chcę jeszcze kiedykolwiek stanąć do walki. Ale tamto… tamto to był wypadek.
- I tak to przyjmujesz?
- Być może cię to zmartwi, ojcze, ale tak. Miałem szczęście.
- Nazywasz to szczęściem?
- A nie jest?
- Można tak powiedzieć… Ale szczęście ma to do siebie, że kiedyś zawodzi.
- Wiem o tym.
- A ciebie zawiodło już dwa razy.
- Trzy.
- Co!?
- Trzy razy. I nie zawiodło, tylko właśnie dopisało mi w trudnej sytuacji. Trzy razy miałem być martwy, ale żyję i jestem bezpieczny.
- Tak to postrzegasz?
- Tak.
- Nie powiem, by mnie to zmartwiło – powiedział z namysłem don Alejandro.
- Więc skąd ta chęć wygłoszenia mi kazania?
- Może dlatego, że się bałem? Że nie wiedziałem, czy przeżyjesz i jak cię ratować?
- Założyłeś, że jeśli doktor Hernandez mnie rozpozna, wpadniemy w większe kłopoty?
- Tak. Wiem, że to zabrzmi okropnie…
- Czasem… - powiedział powoli Diego – czasem mam wrażenie, ojcze, że było błędem ujawnienie przed tobą i Vi tej całej mojej mistyfikacji.
- Że jesteś Zorro?
- Niezupełnie… ale w ogólnych zarysach to tak.
- Zapominasz, że o tym, czym się zajmujesz, ja się dowiedziałem sam. I starałem się dochować twojej tajemnicy.
- Wiem, ojcze – uśmiechnął się Diego. – I z jednej strony jest mi łatwiej. Nie muszę się przed wami maskować, wymyślać pretekstów czy wymówek. To mi pomaga, ale…
- Tak?
Diego potrząsnął głową.
- Chciałeś wygłosić mi kazanie, bo cię przestraszyłem, prawda? – nieoczekiwanie zmienił temat rozmowy.
- Właściwie… - zawahał się don Alejandro. – Właściwie tak. Przeszło mi na tyle, że nie chcę już na ciebie nakrzyczeć, jak na nieodpowiedzialnego dzieciaka.
- Zawsze umiałeś spojrzeć na wydarzenia z dystansu – zaśmiał się Diego. – Pamiętam, jak tylko ja się wykpiłem od lania, gdy z kuzynami zabraliśmy się na wyprawę z vaqueros. Tę, co nas złapała burza, pamiętasz?
- Pamiętam. Nie wiedziałem, czy ci wlać, czy uściskać, że wróciłeś cały i zdrowy. Teraz… Ach, chyba rozumiem, czemu o tym wspomniałeś… Przyznaję, może rzeczywiście jest to podobnie. Tylko co chciałeś mi powiedzieć przez to, że Victoria i ja wiemy, to ci pomaga, ale…
- Ale Victoria radzi z tym sobie gorzej niż ty, ojcze – westchnął Diego.
- Victoria? Wydawało mi się, że doskonale…
- Coś ci opowiem, ojcze…

Była ciepła, wiosenna noc. Kwitnące krzewy w ogrodzie pachniały oszałamiająco, z pobliskiego stawu niósł się rechot żab. Diego nie spał. Osłabienie spowodowało, że jego rytm dnia i nocy całkowicie się rozchwiał. Zdarzało mu się więc przesypiać większą część dnia, a potem nie zmrużyć oka przez noc. Leżał więc teraz i wsłuchiwał się w otoczenie.
Cichy dźwięk dobiegający z wnętrza domu w pierwszej chwili umknął jego uwadze, gdy jednak się powtórzył, Diego uniósł się na łokciu, nasłuchując. Wreszcie poszukał leżącej przy łóżku laski, z trudem stanął na nogi i ruszył do drzwi. Kręciło mu się w głowie tak, że chwilami musiał drugą ręką wspierać się o ścianę, by nie upaść, ale czuł, że mimo wszystko jest znacznie silniejszy niż jeszcze kilka dni temu.
Szmer, który go zaniepokoił, dochodził z drugiej strony korytarza. Pierwszy po drodze był pokój Felipe. Diego oparł się na chwilę o framugę drzwi i zajrzał ostrożnie do środka. Chłopak jednak spał, zwinięty w kłębek dookoła trzymanej w objęciach poduszki i sprawiał wrażenie uśpionego tak głęboko, że nikt i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić. W tej samej chwili dźwięk znów się rozległ i tym razem Diego nie miał kłopotów ani z jego zlokalizowaniem, ani też z rozpoznaniem, co to było.
Victoria płakała. Szlochała, rozpaczliwie łapiąc powietrze, chlipiąc i krztusząc się łzami. Gdy dotarł do jej drzwi, zobaczył, że siedzi na brzegu łóżka, skulona, obejmując się ramionami i kołysząc to w tył, to w przód. Była tak pogrążona w rozpaczy, że zorientowała się, że nie jest sama dopiero wtedy, gdy Diego usiadł obok niej na łóżku.
- D… Diego? – zająknęła się. – Co ty tu robisz? Powinieneś spać!
- Nie mogłem zasnąć… Co się stało, Vi?
- Nic!
- Chyba jednak coś… - Diego delikatnie odsunął z twarzy Victorii pasmo włosów. – Gdyby nic się nie działo, nie płakałabyś tak.
- To nie twoja sprawa, czemu płaczę!
- A jednak… - przesunął palcami po policzku kobiety.
Victoria westchnęła i zamknęła na moment oczy pod tą pieszczotą.
- Nie! – odsunęła nagle jego rękę.
- Wybacz, nie chciałem urazić…
- Właśnie, wybacz – prychnęła. – Zawsze to mówisz!
- Chyba nie…
- Właśnie, że tak! – poderwała się z łóżka. – Mówisz tak i mówisz, a ja zaczynam mieć tego dość!
- Dość? – zapytał.
- Tak, dość! Dość tego, że znikasz jak cień i gdzieś cię nosi przez pół dnia. Że nie wiem, czy wrócisz cały, czy z dziurą po kuli!
- Kiedy to indziej wracałem z dziurą po kuli? – zapytał Diego niebezpiecznie spokojnym głosem, ale Victoria nie słuchała.
- Albo czy w ogóle wrócisz! – mówiła dalej. - Dość niepokojenia się, czy tym razem też udało ci się zwiać przed żołnierzami! Dość… - zająknęła się, jakby teraz do niej dotarło, że on coś powiedział – dość tego, że teraz zamęczasz się i rozbijasz o ściany, bo myślisz tylko o tym, jak wrócić do pueblo. Mam! Tego! Dosyć! Już wolałam, jak zmykałeś do hacjendy, gdy tylko coś zaczynało iść nie tak!
- I wracałem zaraz potem, tylko o tym nie wiedziałaś! Skoro wolisz tchórza Diego, to czemu wciąż rozglądałaś się za Zorro?
- Wypominasz mi to?
- Nie! Zależało mi na tobie! Nadal zależy…
- Więc mi tego nie wytykaj!
- Nie mam zamiaru! Ty zaczęłaś ten temat!
- Ty pytałeś, czemu płaczę!
- A ty mi na to nie odpowiedziałaś!
- A czy ty mi odpowiesz, czemu się starasz rozbić o ściany?
- Mówiłem ci już, że się boję o pueblo!
- Tylko o pueblo? A ja cię nie obchodzę?!
- Obchodzisz! I to bardzo! Do licha, Vi, ja cię kocham! Chcę, byś była moją żoną!
- O, teraz będziesz mnie na ślub namawiać, co?
Diego pokręcił głową.
- Nie będę cię ponaglać – powiedział powoli. – Nie będę…
- Więc jak ci na mnie zależy? Co jest dla ciebie ważniejsze? Ja? Czy pueblo?
- TY! Zadowolona?
- Nie!
Diego mocniej uchwycił laskę, wstał z wysiłkiem i ruszył do drzwi. W progu wsparł się o framugę i obejrzał. Victoria stała przy stole. Zaciskała pięści. Zawahał się.
- Nie chcę stąd wychodzić – powiedział cicho. – Nie chcę cię zostawiać. Nie, kiedy płaczesz przeze mnie…
Nie odpowiedziała.
- Victoria…
Nadal nie było odpowiedzi, tylko kostki dłoni Victorii pobielały, tak mocno zaciskała pięści. Diego czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie zrobił krok w jej stronę, potem drugi. Przy trzecim nogi go nagle zawiodły i musiał złapać się krzesła. Victoria podtrzymała go z drugiej strony, ale nie był w stanie ustać i osiągnęła tylko tyle, że usiadł na podłodze, zamiast upaść. Uklękła przy nim.
- Diego?
- Wszystko w porządku, Vi…
Victoria nagle objęła mocno Diego i rozszlochała się znowu.

- I co było potem? – zapytał don Alejandro.
- Poszliśmy w końcu spać. Rano nie wracaliśmy do tego tematu.
- I pewnie się jeszcze nie raz pokłóciliście.
- Niezupełnie. Były pomiędzy nami sprzeczki. Prawie codziennie, o byle drobiazg. Wiesz, ojcze, oboje byliśmy wtedy, tam w Monterey, dosyć… nerwowi. Starałem się nie pokazywać, jak bardzo martwi mnie to, że zostałeś tutaj sam, a ona nie mówiła, czemu płakała, tak naprawdę. Choć wiem, że płakała w nocy jeszcze niejeden raz…
- Nie jestem zdziwiony. Po tym, co z tobą przeżyła…
- Ostatni raz starliśmy się tuż przed wyjazdem, ale to już był właściwie drobiazg… Śmialiśmy się z tego zaraz potem, ale...
- Ale?
- Ale zrozumiałem po tym wszystkim, że Victoria zastanawia się, bardzo poważnie, czy nasze małżeństwo ma sens. Czy sobie poradzimy.
- A co ty o tym sądzisz?
- Że, niezależnie od tego, co czuję, jeśli zdecyduje się zwrócić mi pierścionek, będę musiał to znieść – Diego obrócił w dłoniach ręcznik. – Myślałem, że to tylko obawa przed rolą dońi de la Vega ją powstrzymuje, ale teraz widzę, że bycie towarzyszką Zorro może być dla niej ciężarem ponad siły. Nie mogę, nie wolno mi…
- Czy nie wysnuwasz za daleko idących wniosków, synu?
- Czemu tak uważasz?
- Byłeś już w Hiszpanii, gdy zachorowała i zmarła jej matka, a senor Escalante wyjechał w interesach do Monterey i nie wrócił. Nie widziałeś więc, jak z dnia na dzień Victoria została sama w gospodzie i musiała poradzić sobie nie tylko z jej prowadzeniem, ale i z opieką nad braćmi, którzy wdawali się w awantury za każdym razem, gdy tylko słyszeli, że ich ojciec uciekł.
- I nikt im nie pomógł!?
- Pomagaliśmy, oczywiście, ale zawsze znalazły się jakieś nieprzyjazne głosy. A jednak Victoria wytrwała. Po śmierci matki zdołała zadbać o braci, utrzymała gospodę, a gdy pojawił się u nas nowy alcalde, Ramone, ona już cieszyła się szacunkiem wszystkich mieszkańców.
- Pamiętam… - Diego podniósł głowę i uśmiechnął się. – Pamiętam, jak ją zobaczyłem w gospodzie pierwszy raz po powrocie. A jednak…
- Diego, ona cię kocha. Wiesz o tym?
- Wiem.
- Więc się nie dziw, że ciężko jej znieść, gdy dzieje się z tobą coś złego.
Diego pokręcił głową.
- To, co się zdarzyło – mówił dalej don Alejandro - było dla was obojga ciężką próbą. Dla ciebie nie tylko dlatego, że zostałeś ranny, ale też z tego powodu, że nie mogłeś działać. A jej także byłoby łatwiej, gdyby mogła coś, cokolwiek zrobić. Jesteście w tym podobni do siebie, oboje musicie działać, gdy dzieje się coś złego.
- Więc myślisz… - Diego zająknął się i po chwili dokończył. – Więc myślisz, że ona wcale nie chce się wycofać? Że możemy…
- Tak, tak myślę.
Diego odetchnął z wyraźną ulgą i wstał.
- Dzięki, ojcze. Pozwolisz? Poćwiczę jeszcze trochę…

W gospodzie w Los Angeles panował ożywiony ruch. Goście wchodzili i wychodzili, zamawiali posiłki i napoje, toczyli rozmowy. Senorita Victoria Escalante była już od tygodnia w domu, ale nadal jej powrót stanowił nowość dla części mieszkańców okolic Los Angeles i wciąż była zagadywana o to, co się z nią działo po pamiętnej ucieczce. Opowiadała więc o tym, dość zdawkowo, przyjmowała zamówienia, dyrygowała pomagającymi dziewczętami i od czasu do czasu stawała przy kuchni, by tam znaleźć choć odrobinę ciszy, chociaż senora Antonia kręciła na ten widok głową. Jej zdaniem senorita Escalante powinna bardziej przyzwyczajać się do tego, że jako właścicielka gospody ma od obsługiwania gości wyćwiczony personel.
Na razie jednak Victoria cieszyła się powrotem do dobrze sobie znanych czynności, ale gości było wciąż sporo i nim nadeszło południe, nieoczekiwanie dla samej siebie zatęskniła za ciszą i spokojem, do jakich przywykła w Monterey. Wejście don Diego przywitała jak wybawienie, szczególnie że zaproponował jej przejażdżkę.
Okazało się też, że Diego zaplanował nie tylko przejażdżkę powozem. Ledwie zabudowania pueblo zniknęły za stokiem wzgórza, przy drodze pojawił się Felipe z parą osiodłanych koni.
- Chcesz jechać konno?
- Inaczej się nie dostaniemy tam, gdzie chcę – odparł Diego.
- Ale…
- Moje zdrowie? Czuję się już dość dobrze, by utrzymać się w siodle. Nie musisz się już o mnie martwić – dotknął jej dłoni. – Jestem już zdrowy…
Victoria uznała, że bardziej dyplomatycznie będzie przemilczeć to oświadczenie.
- Dokąd chcesz pojechać?
- Muszę odszukać pewnego przyjaciela – uśmiechnął się Diego. – Być może trafimy na niego na tych wzgórzach, ale za żadne skarby nie da się tam wjechać powozem. A do tego sądzę, że chciałaś odpocząć od zamieszania w gospodzie.
- Przyjaciela?
- Tornado.
- A już myślałam, że to będzie człowiek - zaśmiała się Victoria.
Pojechali zatem. Okolica była tu raczej sucha i pusta. Gdzieniegdzie tylko kępy drzew zbierały się w niewielkie laski czy na zboczy wzgórz tuliły się krzewy. Nie było hacjend ani pól uprawnych, a tutejsze łąki miały też niezbyt wartościową trawę, więc prawie nikt nie wypasał tutaj bydła. Można było tu częściej napotkać dzikie mustangi niż domowe zwierzęta.
Diego i Victoria jechali w milczeniu, częściej zerkając na siebie, niż rozglądając się w poszukiwaniu zabłąkanego gdzieś wierzchowca. To bardziej pochłaniało uwagę jadącego za nimi Felipe. Szybko też okazało się, że południowe słońce męczy i Diego zaproponował krótki postój przy strumieniu. Pod drzewami słońce nie prażyło tak bardzo, a szum wody nastrajał do odpoczynku. Okazało się też nieoczekiwanie, że torby przy siodłach zawierają pakunek z ciastem, butelkę cydru, kubki i kilka innych niezbędnych drobiazgów.
- Zaplanowałeś piknik! – stwierdziła Victoria, widząc jak Diego rozkłada serwetę.
- Oczywiście – uśmiechnął się do niej. Nie odpowiedziała mu uśmiechem, ale nie zrażony tym, kontynuował. – Pomyślałem, że przyda ci się chwila oddechu od gwaru gospody.
Na to też nie odpowiedziała, więc Diego, widząc, że nie jest w nastroju do rozmowy, wyciągnął się na trawie przymykając oczy.
Felipe zabrał kawałek ciasta i ruszył nad wodę, by tam budować jakąś konstrukcję z gałęzi. Z początku od czasu do czasu zerkał na swojego opiekuna i senoritę, ale wkrótce, uspokojony tym, że oboje najwyraźniej nie mieli zamiaru ruszyć się z miejsca, powędrował wzdłuż brzegu.
Gdy chłopak zniknął za kępą krzewów, Victoria obejrzała się na Diego. Albo spał, albo po mistrzowsku udawał śpiącego. Przesiane przez liście drzewa plamki słonecznego blasku tańczyły mu po koszuli i twarzy, nadając jej lekko złotawy kolor. Przez moment jednak Victoria miała przed oczyma twarz Diego bladą i pokrytą kropelkami potu. Szum wody zagłuszał inne dźwięki, ale wiedziała, że teraz już nie usłyszy jego oddechu, nie tak jak wtedy w jaskini, gdzie wciąż z trudem i świstem łapał powietrze. Zadrżała na wspomnienie dnia czy też nocy, nigdy nie umiała ustalić, jaka to była pora, kiedy to obudziła się z drzemki i nie usłyszała tego szmeru. Poderwała się wtedy, przerażona, ale okazało się, że Diego wciąż oddycha, tylko że na tyle lżej, że nie dosłyszała tego w pierwszej chwili. Jednak wspomnienie tamtego przestrachu wciąż do niej wracało, głównie w nocnych koszmarach w domu w Monterey, kiedy to budziła się w środku nocy nie wiedząc gdzie jest, przerażona panującą dookoła ciszą i czując z lodowatą pewnością, że zaspała, nie dopatrzyła i ranny Diego umarł. Otrząsnęła się na samo wspomnienie.
- Co się stało, Vi? – zapytał sennie Diego.
- Co się miało stać?
- Patrzyłaś na mnie… i coś ci się przypomniało.
- Skąd wiesz, że na ciebie patrzyłam?
- Wiem – uśmiechnął się nie otwierając oczu. – To się da wyczuć. Zorro to potrafi.
- Zorro? – zapytała.
Coś w jej głosie zastanowiło Diego. Otworzył oczy i obrócił się tak, by móc na nią wygodnie patrzeć.
- Vi…
- Tak?
- Czemu pytasz?
Podciągnęła kolana pod brodę. Felipe był gdzieś dalej, może nie usłyszy ich rozmowy. W Monterey miała wyrzuty sumienia, gdy po każdym starciu z Diego chłopak patrzył na nią wzrokiem pełnym niewypowiedzianych wyrzutów.
- Chciałam cię o coś zapytać… - powiedziała. – O coś, nad czym się zastanawiam od dość dawna.
- Tak?
- Kim jesteś tak naprawdę? Zorro czy Diego?
- Czy to ma dla ciebie znaczenie? Robisz pomiędzy nimi różnicę?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała. Diego usiadł, gestem i miną zachęcając ją, by rozwinęła tę myśl. – Nie wiem… Może przez jakiś czas nie myślałam o tym, ale teraz chciałabym wiedzieć.
- Dobrze – spochmurniał nagle. – Teraz jestem Diego.
- Teraz? A co z Zorro?
- A co ma być? – odpowiedział pytaniem. Zauważyła, że napina barki, jakby zbierał się do ataku. Przez ten miesiąc spędzony w Monterey nauczyła już odczytywać jego emocje, niezależnie od tego, jak próbował je ukrywać.
- Zastanawiałam się, czy mógłbyś przestać… - powiedziała powoli.
- Doprawdy?
Victoria przygryzła wargę. Zadała złe pytanie i Diego uznał to za atak. Musiała być bardzo ostrożna.
- Juan już dwa razy bardzo dobrze poradził sobie w tej roli. Mógłby działać dalej. Nie sprzeciwiłby się temu.
- On może nie, ale Flor? A senor Pereira? On widzi w Juanie swojego następcę, ona męża. W ich planach nie ma miejsca na Juana działającego jako Zorro. W jego zapewne też, choć dwa razy zgodził się go zastąpić – spokojnie stwierdził Diego. – Poza tym Juan jest daleko od Los Angeles. Pueblo potrzebowałoby kogoś tu, na miejscu.
Potrząsnęła głową. Miała już swoją odpowiedź. Tak naprawdę, to nie o to chciała go zapytać. Ale musiała się jeszcze upewnić.
- A czy w naszych planach jest takie miejsce?
Diego odwrócił głowę, jakby sprawdzając, czy Felipe nie nadchodzi znad strumienia. Wiedziała jednak, że bardziej mu zależało na tym, by się uspokoić i nie sprowokować kolejnej kłótni.
- Powiedz mi – powiedział wreszcie - czy chcesz, by Zorro zniknął? Czy jest dla niego miejsce w twoich planach?
- Nie! – zaprzeczyła, a widząc, jak Diego nieoczekiwanie się kuli, dodała szybko. – Nie chcę, by znikał! Tylko…
- Tylko?
- Chciałabym wiedzieć, tak naprawdę, z kim mam do czynienia. Kto będzie moim mężem. – Gdy wymówiła to słowo, Diego poderwał się, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma. – Możemy to ciągnąć w nieskończoność, aż los zadecyduje za nas. Już raz tak zrządził, że zdjąłeś przy mnie maskę. Bo gdyby nie tamta rana, nie zrobiłbyś tego, prawda?
Diego odwrócił wzrok. Czekała dość długo, aż wreszcie odpowiedział.
- Nie wiem… Może… Przerażała mnie myśl, że zniknie wszystko pomiędzy nami… Że możesz uznać to za niesmaczny żart, za podszywanie się pod kogoś innego… Och, nie wiem! Naprawdę nie wiem! – machnął zdenerwowany ręką.
Victoria roześmiałaby się z jego konsternacji, gdyby sytuacja nie była tak poważna.
- Więc zdecydowałeś się mówić, kiedy byłeś pewien, że umrzesz, licząc na to, że nie obejdę się zbyt ostro z konającym.
- Mówisz to tak, jakbym wtedy szykował się na śmierć – prychnął Diego urażonym tonem.
- A nie było tak? – wytknęła.
- Było – westchnął. – Ale jaki to ma związek z twoim pierwszym pytaniem?
- Taki, że nie zastanowiłam się wtedy, kim jesteś. Uznałam, że jesteś Zorro, który nosi dwie maski. Tę czarną i tę bycia Diego. Było mi łatwiej myśleć o tobie, jako o nim. Chronić ciebie jako Zorro.
- Bo tak było.
- Ale teraz zaczęłam się zastanawiać, który z was jest prawdziwy. I jak bardzo ci zależy na byciu Zorro… Bo popraw mnie, jeśli się mylę, ale od ponad miesiąca jesteś Diego i to tym Diego, którego może i lubiłam, ale który często mnie denerwował. Więc może chciałabym wiedzieć, czy znów czekasz na decyzję losu?
- Niezupełnie – Diego nieoczekiwanie się uśmiechnął.
- To znaczy?
- Czekam na decyzję kogoś innego…
- Moją?!
- A kogóż by?
Victoria popatrzyła na niego uważniej. Lekkie nachylenie się do przodu, drgający kącik ust…
- Ty mnie tu specjalnie zaprosiłeś, by o tym porozmawiać! – wybuchła.
- Miałem nadzieję, że zechcesz porozmawiać – odpowiedział.
- Ty… - zakrztusiła się – ty… lisie!
Diego nie wytrzymał na widok jej oburzenia i zaczął się śmiać. Szczerze i serdecznie, aż śmiech po chwili przerodził się w atak kaszlu, tak silnego, że padł na trawę.
- Diego? Diego? – zaniepokojona Victoria nachyliła się nad nim.
- Nic, nic. Nic mi nie jest – wysapał, gdy tylko kaszel ustał. Zerknął na nią, i nim się obejrzała, jednym ruchem podciął jej rękę, na której się wsparła. Upadła na niego, a jedyną pociechą było dla niej stłumione „uff”, jakie się wyrwało Diego.
- Diego! – pisnęła.
Poderwał się i okręcił, tak że teraz ona leżała na trawie, a on się nad nią nachylał.
- Oczywiście, że jestem lisem – powiedział, nieoczekiwanie poważnie. – Jeśli chcesz wiedzieć, który z nas jest prawdziwy, to właśnie masz odpowiedź. Jestem i będę Zorro, niezależnie od imienia, jakiego używam. To moja prawdziwa twarz i moja prawdziwa natura. I od chwili, gdy dowiedziałaś się, kim jestem, nie chciałem już niczego pozostawić losowi. Od tamtej nocy w gospodzie, gdy musiałaś do mnie strzelić, od najazdu bandy, od twojego porwania… Za każdym razem byłem przerażony, że mogę cię stracić. Że mogę stracić bycie razem z tobą. Ale nie mogłem niczego ci narzucać… - umilkł, gdy Victoria delikatnie dotknęła palcem jego ust. A potem pociągnęła jego głowę w dół.
Kamyk odbił się od pleców Diego.
- Co?! – burknął oglądając się za siebie. – Szsz… - natychmiast dotknął ust Victorii, by i ona nie zaprotestowała głośno. – Co się stało, Felipe? Obcy? – zapytał półgłosem.
Felipe już stał przy koniach, odciągając je od brzegu strumienia. Diego pomógł wstać Victorii i zabrał się za zwijanie pikniku. Chwilę później całą trójką ukryli się pomiędzy krzewami.
Obcych było dwóch. Kiepsko ubrani, z kocami zrolowanymi przy siodłach, sprawiali wrażenie wędrownych vaqueros, którym się ostatnio niezbyt powodziło. Do tego obrazu pasowały także stare, mocno pordzewiałe muszkiety i pistolety tkwiące przy siodłach. Przejechali po drugiej stronie strumienia, bez słowa, obojętnie, nie zwracając większej uwagi na otoczenie.
- Dzięki, Felipe – wyszeptał Diego. Chłopak uniósł pytająco brwi. Spodziewał się widocznie, że starszy przyjaciel będzie bardziej urażony jego wtrąceniem. – Lepiej, że nas nie zobaczyli. Jakbyś nie zauważył, nie wzięliśmy ze sobą broni.
- Jadą do Los Angeles? – szepnęła Victoria.
- Pewnie tak.
- No to przypatrzę im się w gospodzie – odpowiedziała. Po chwili zreflektowała się. – A tak właściwie, Diego, to co chcesz o nich wiedzieć?
- Nic. Po prostu nieciekawie wyglądają. Takie tylko mam przeczucie.
- Ach, przeczucie – zaśmiała się Victoria. – Dobrze, Zorro. Postaram się czegoś o nich dowiedzieć. Ale po to musimy wracać do Los Angeles, do gospody.
I znów się zaśmiała, widząc rozczarowaną minę Diego. dnia Wto 23:00, 05 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz


Victoria nie miała kłopotu z ustaleniem, kim byli przyjezdni. Tak, jak zgadywał Diego, dwóch vaqueros szukało szczęścia przy pasaniu bydła. Tyle tylko, że już nie w Kalifornii, ale bardziej na południe i przez Los Angeles przejeżdżali w drodze do portu w San Pedro, gdzie liczyli na płynący w pożądanym kierunku statek. Można było więc rzec, że tam nad strumieniem Felipe podniósł fałszywy alarm, ale Diego sądził inaczej. Uważał, że bezbronna trójka piknikująca nad strumieniem, mężczyzna, kobieta i chłopak, mogła stanowić dla tych przejezdnych zbyt wielką pokusę. Jego zdaniem ci dwaj nie trudnili się tylko spędem bydła.
Ale to było w ciągu dnia, a teraz był wieczór i Victoria wróciła do swego pokoju. Ukryła wpierw dzienny utarg, a potem wyjęła kosz, w którym przechowywała zakupione przed miesiącami materiały. Blask koronek jakby przybladł, na aksamicie i jedwabiu pojawiły się załamania po tym, jak nieporządnie je tu wcisnął alcalde, ale nadal były to najpiękniejsze tkaniny, jakie widziała w życiu. To co dziś usłyszała, dotknęło ją do żywego. Oskarżała Diego, że woli zdać się na zrządzenia losu, a on, tak naprawdę, czekał na nią. Miał dość odwagi, by pozostawić najważniejszą dla siebie kwestię w jej rękach.
Zarzuciła więc sobie na ramię połę jedwabiu i upozowała, próbując się zobaczyć w niewielkim lusterku. Było na to za małe, ale to jej nie zmartwiło. W ostatnim tygodniu pobytu w Monterey, gdy Diego czuł się już dość dobrze, by wyjechać na krótki spacer, zrobili małe zakupy. To wtedy Diego uparł się, by między innymi kupić dla niej suknię godną donny czy doni, rękawiczki i ozdobny kapelusik. Przy tej okazji naoglądała się, jakie obecnie stroje noszą najmodniejsze z dam i teraz mogła z łatwością je skopiować. Za trzy tygodnie będzie targ. Z pewnością dostanie na nim nici odpowiednie do tej tkaniny. A potem… potem złoży wizytę senorze Inez. Najlepsza krawcowa w Los Angeles z radością jej pomoże.

Zbliżający się targ w Los Angeles ściągał do puebla nie tylko wędrownych handlarzy, ale i mieszkańców okolicy, nawet z tak odległych miejscowości jak Santa Barbara. Gdy z drogi na wzgórzach ukazały się odległe zabudowania, Juan Checa poklepał z zadowoleniem swoją kasztankę po szyi. Klacz, niezbyt ładna i nieco narowista, była zarazem szybka i wytrzymała, idealny koń dla kogoś, kto większość czasu spędzał wędrując za stadami i czasem musiał ścigać inne konie. Teraz też, choć od świtu jechali raczej szybko, spiesząc się, by zdążyć na początek targu, jej sierść ledwie zwilgotniała.
Towarzyszący Juanowi inni vaqueros wymieniali się leniwymi uwagami, co zrobią czy też co sobie kupią na targu, a senorita Flor wciąż dyskutowała z ojcem o konieczności zakupu materiałów na suknie i koszule. Sam Juan niewiele się odzywał. Gdy ostatnio jechał tą drogą, była noc, a on gnał jak opętany, wiedząc, że od niego zależy ludzkie życie.

Tamtego wieczoru zobaczył człowieka na koniu dopiero wtedy, gdy jego kasztanka się nieoczekiwanie spłoszyła. Wracał już do hacjendy, gdy wierzchowiec nagle zaczął prychać i się boczyć, jakby drogę zagradzała mu niewidzialna bariera. Dopiero po chwili, gdy już go uspokoił, Juan przyjrzał się otoczeniu i zauważył przed sobą w mroku zalegającym pod drzewem jeźdźca. Zaś gdy ten wyjechał na ścieżkę, rozpoznał don Alejandro de la Vegę.
- Don Alejandro? Co się stało? - spytał zaskoczony i nim usłyszał odpowiedź, zapytał o to, co mu wtedy pierwsze przyszło na myśl. – Czy Zorro?...
- Żyje. Ale nadal nie może walczyć, a potrzebujemy jego pomocy.
- Kiedy?
- Dziś w nocy.
Juan obejrzał się na stok za swoimi plecami. Inni vaqueros przejęli nocną wartę nad stadem, on mógł już wracać do hacjendy lub też pojechać, gdzie chce.
- Przyprowadziliście Tornado? – spytał.
- Nie. Ale mam konia, który niewiele mu ustępuje.
Checa podjechał bliżej i przyjął z rąk don Alejandro niewielki pakunek. Przebierając się, słuchał jednocześnie opowieści o bandzie, która terroryzowała drobnych farmerów i peonów z okolic Los Angeles, posuwając się już nie tylko do grabieży, ale i pobić. Żołnierze, a właściwie alcalde, nie robili nic, by ich powstrzymać. Juanowi trudno było uwierzyć, ale don Alejandro zdawał się to traktować jako rzecz normalną. Dlatego też wytropił bandytów i chciał, by Zorro ich powstrzymał, nim ktoś zginie w następnym napadzie.
- Albo ktoś z bandy opłacił się alcalde – wyjaśniał Juanowi – albo Ramone uznaje to na razie za rzecz zbyt mało znaczącą i woli trzymać żołnierzy w garnizonie.
- Liczy na Zorro?
- Poniekąd tak...
Checa zastanowił się przez moment.
- Wygląda na to, że spełniamy jego życzenie.
- Owszem.
- No cóż, czasem Zorro musi pomóc i alcalde – wzruszył ramionami Checa. – Niezależnie od tego, co o nim myśli. Zobaczymy się jutro w pueblo, don Alejandro! Vamos!
Widok Zorro, wiążącego czterech opryszków do fontanny na środku pueblo, wyciągnął wczesnym rankiem na plac chyba wszystkich mieszkańców pueblo. Mendoza wybiegł z garnizonu, jeszcze w biegu dopinając pas i otrzepując mundur.
- Dzięki, Zorro! Alcalde wydał rozkaz, żebyśmy się nie ruszali z garnizonu, a oni już bardzo przeszkadzali!
- Do usług, sierżancie – Checa uniósł rękę do kapelusza, starając się naśladować ten żartobliwy gest, jakim Zorro zwykł był kwitować spotkania z żołnierzami. Chyba mu się udało, bo twarz Mendozy, już uśmiechnięta, teraz wręcz promieniała radością. Nagle podszedł bliżej. Spoważniał, obejrzał się na bramę garnizonu i zapytał.
- Zorro... czy wszystko jest w porządku?
- Czemu o to pytacie, sierżancie?
- Don Diego... i senorita Escalante... Nie wracają.
Przez moment Juan poczuł panikę i pustkę w głowie, ale nim zdążył wymyślić w odpowiedzi na to pytanie jakieś przekonujące kłamstwo, drzwi siedziby alcalde otwarły się z trzaskiem i Luis Ramone wypadł na plac.
- Do broni! – wrzasnął. – Alarm!
- Nie, alcalde! Nie trzeba! – krzyknął w odpowiedzi Mendoza. – Zorro schwytał bandytów! – I sierżant ruszył wprost na Ramone. Kilka kroków przed nim potknął się o coś zagrzebanego w piasku placu i wymachując rękoma wpadł na alcalde z takim rozpędem, że tamten aż się zatoczył. Juan uśmiechnął się mimowolnie. Kiedy jeszcze był żołnierzem, uważał Mendozę za leniwego i dobrodusznego ofermę, nie grzeszącego nadmiernie bystrym pomyślunkiem. Teraz jednak musiał zmienić zdanie.
- Mendoza, ty idioto! – warknął rozzłoszczony alcalde. Nim jednak Ramone się pozbierał, nim zaalarmowani hałasem żołnierze wybiegli zza bramy garnizonu, Checa odjeżdżał już z puebla, żegnany wiwatami mieszkańców.

Tamten wypad kosztował Juana awanturę, jaką urządziła mu senorita Flor, a potem kilka dni drwin innych vaqueros. Kpili, że skoro już wybierał się w odwiedziny do senority, mógł zadbać, by wrócić odpowiednio wcześnie, względnie wymyślić sobie dobre wytłumaczenie nieobecności, a nie spóźniać się tak głupio i ryzykować. Nie tylko utratę pracy, bo senor Pereira podszedł do tej nieobecności zaskakująco łagodnie, ale przede wszystkim nie powinien był narażać się drugiej dziewczynie. Juan zaciskał zęby, starał się pokpiwać wraz z innymi ze swej głupoty i dziękował Bogu, że Flor, mimo jawnej złości, zachowała dość rozsądku, by nie wytknąć mu głośno, czym naprawdę się tamtej nocy zajmował. Nie wątpił, że była to zasługa jej ojca, który wyjaśnił córce, jak może się skończyć zbyt otwarte mówienie o niektórych sprawach.
Teraz, wjeżdżając do Los Angeles, Juan Checa czuł się dziwnie nieswojo. Zastanawiał się, czy tak może czuć się też i prawdziwy Zorro, kręcąc się pomiędzy ludźmi, którzy znają go jedynie jako jeźdźca w masce.
- Juan? Juan Checa? – usłyszał nagle znajomy głos, gdy uwiązywał kasztankę przed gospodą.
- Rojas? – obejrzał się w stronę mówiącego.
- Tak, ja! Witaj, Juan! – kapral Rojas uśmiechnął się szeroko. – Nie sądziłem, że cię jeszcze zobaczę!
- Jak widać, wróciłem – uśmiechnął się w odpowiedzi Juan, starając się nie pamiętać o chwili, kiedy widzieli się po raz ostatni. Tamtego dnia alcalde miał ogłosić wyrok na de la Vegów, a Juan przyłożył wtedy przyjacielowi batem i wepchnął go w koryto do pojenia koni.
- Stawiam wino! – zarządził Rojas. – Zakładam, że możesz się ze mną napić?
- Oczywiście, że mogę – prychnął Juan. – Dobrą stroną pracy vaquero jest to, że jak przyjeżdżasz na targ, możesz robić co chcesz.
Gdy weszli do gospody, Juan zatrzymał się jak wryty na widok kobiety za barem. Senorita Escalante obrzuciła go pobieżnym spojrzeniem, jak każdego innego gościa, ale zaraz zatrzymała się i przyjrzała mu się uważniej.
- Senor Checa? – zapytała z namysłem w głosie. Juan nie mógł nie podziwiać jej umiejętności odegrania zastanowienia. Widzieli się przecież niecałe trzy miesiące temu, a witała go, jakby był kimś, kto przez lata tu nie zaglądał i kogo musiała sobie długo i z mozołem przypominać.
- Tak, senorita Escalante – przytaknął. – Przyjechałem z senorem Pereirą na targ.
- Witajcie zatem znów w Los Angeles, senor – uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Co wam podać?
- Wino, jeśli możecie, senorita – wtrącił się kapral. – Chcemy uczcić tę wizytę!
- Oczywiście, senores.
Wróciła po chwili, stawiając na stole butelkę wina. Rojas rozlał do kubków i wraz z Juanem podnieśli je w milczącym toaście. Checa upił łyk i się zdziwił. Wino było doskonałe, znacznie lepsze, niż to, jakiego mógł się spodziewać w targowy dzień w gospodzie. Spojrzał zaskoczony na senoritę. Uśmiechnęła się w odpowiedzi nieco tajemniczo i pokiwała głową. Oczywiście, to był jej podarunek.
- Senorita? – odwrócił się Rojas.
- Tak?
- To wino jest doskonałe!
- Na koszt firmy, kapralu. Mi także miło powitać znów senora Checę.
- Dziękuję, senorita – skłonił się Juan, a Rojas szarpnął go po chwili za rękaw.
- Widzę, że ty nadal oglądasz się za każdą co ładniejszą senoritą – stwierdził.
- E, nie... Przecież wiem, że ona jest narzeczoną de la Vegi. A jemu nie chcę wchodzić w drogę.
- No jasne, jasne... Żartowałem. Opowiadaj lepiej, co u ciebie słychać.
Pili więc wino, a Juan opowiadał przyjacielowi o swej nowej pracy vaquero, o dniach spędzanych w siodle na zboczach wzgórz, gdzie pilnował stad krów i koni, i gdzie nie raz, i nie dwa, musiał walczyć z bandytami. Mówił też o wieczorach w hacjendzie, a nawet napomknął o senoricie Flor i jej czujnym, zatroskanym spojrzeniu. To ostatnie rozbawiło kaprala.
- Widzę, że wciąż masz szczęście do senorit, Juan.
- Nie mam szczęścia...
- Masz, masz, chłopie... Inny by nie wyszedł obronną ręką ze spotkania z taką żmiją jak ta donna Dolores, wierz mi... Widziałem tu niedawno jednego takiego młodego caballero, co się zarzekał, że już na zawsze do Hiszpanii wyjedzie po tym, jak go potraktowała, żeby nikt więcej go nie widział.
- O wilku mowa... – mruknął Juan, wskazując na drzwi.
Rzeczywiście, targowy dzień zwabił do Los Angeles także panny Escobedo. Dwie córki don Hernando weszły pierwsze, a za nimi wsunęła się do gospody donna Dolores w towarzystwie nieodłącznej senory Chiary. Checa przezornie przesunął się w bok, tak, by plecy Rojasa zasłaniały go, choć częściowo, przed nowo przybyłymi. Spodziewał się też usłyszeć zaraz gniewną tyradę na brak dobrych manier i ogólny upadek obyczajów, gdyż pamiętał, jak to w nich celowała senora, ale, o dziwo, Chiara była dziś wyjątkowo cicha i spokojna. Nie odezwała się nawet słowem, gdy dziewczęta przywitały się z senoritą Escalante, tylko zajęła miejsce w kącie sali i zajęła się przeliczaniem zawartości sakiewki, widocznie planując większe zakupy.
- Odmieniło je coś? – zapytał szeptem.
- Nie mam pojęcia – odszepnął Rojas.
- Wynoszę się stąd. Lepiej, by mnie nie zauważyły.
- Daj spokój! Co ci mogą zrobić? Dziewczyny się boisz?
Możliwe, że donna Dolores złagodniała, bo w jej otoczeniu nie widać było ani jednego adoratora. Juan został więc na miejscu, a po chwili senorita Escalante postawiła znów na ich stoliku talerz, tym razem z enchiladas.
- Smacznego, senores!
- Juan, ty to masz szczęście – rozpromienił się Rojas, częstując potrawą. – Mmm... Pyszne! Dobrze, że zdecydowali się wrócić.
- Kto?
- Senorita Escalante i don Diego. Nie słyszałeś? A, pewnie jeszcze do was nie dotarła ta historia. – I tu Rojas wdał się w opowieść o kolejnym pechowym pomyśle alcalde, który poskutkował, między innymi, dłuższą nieobecnością senority i nieznacznym spadkiem jakości jedzenia w gospodzie. Juan oczywiście nie mógł się przyznać przyjacielowi, że wie, o czym on mówi, ale samo usłyszenie tej historii z ust świadka z drugiej strony, z garnizonu, było bardziej niż ciekawe. Tak ciekawe, że zasłuchany Checa nie zwrócił uwagi na to, że kapral przesunął się nieco na swoim siedzisku i teraz panny Escobedo miały doskonały widok na to, kto siedzi pod ścianą. Nie widział też, że uważnie mu się przygląda nie tylko donna Dolores, ale i senora Chiara.
- Jakiś miesiąc temu wrócili z Monterey. Don Diego złamał nogę podczas ucieczki i dlatego… – kończył Rojas, gdy za jego plecami stanęła donna Dolores. Juan na jej widok chciał się cofnąć, ale plecami natrafił na ścianę.
- Senor Checa? – zapytała łagodnym głosem dziewczyna. – Czy to wy?
- Buenos dias, donna Escobedo – Juan wstał i skłonił się lekko.
- Co robicie w pueblo? Słyszałam, że nakazano wam opuścić Los Angeles.
Juan zawahał się, ale nim zdecydował, czy coś wyjaśnić, obok niego stanęła senorita Flor.
- Senor Checa przyjechał wraz z resztą pracowników mojego ojca – oświadczyła zimno. – Jest dzień targowy i ludzie zjeżdżają się z całej okolicy.
Donna Dolores obrzuciła gniewnym spojrzeniem stojącą przed nią dziewczynę, ale senorita Flor nie pozostała jej dłużna. Przez dłuższą chwilę Juan czuł się tak, jakby stał pomiędzy dwoma gotującymi się do walki kotami, aż wreszcie panna Escobedo pierwsza się wycofała i wróciła do swojego stolika.
- Dziękuję, senorita Flor – uśmiechnął się Juan. – Proszę, czy mogę wam przedstawić Marco Rojasa? Był moim przyjacielem w czasie, kiedy służyłem w lansjerach i pozostał nim nadal. Rojas, poznaj senoritę Flor Pereira.
- Jestem zaszczycony, senorita – kapral skłonił się przed Flor.
Flor roześmiała się i wkrótce całą trójka pogrążyła się w konwersacji, której tematem były głównie wspomnienia kaprala i Juana z czasów zanim jeszcze przybyli do Los Angeles. Victoria Escalante podała jeszcze im na stół dzbanek cydru, a potem zajęła się rozmową z don Diego, który właśnie wszedł do gospody. Juan zauważył, że młody de la Vega utyka i wspiera się na lasce, ale zaraz Rojas opowiedział jakąś anegdotę, z której zaczęła się śmiać Flor i to odciągnęło jego uwagę. Zagadani, nie zwrócili uwagi na to, że senora Chiara, po krótkiej szeptanej naradzie z donną Dolores, opuściła gospodę.
Nagły hałas na werandzie był zaskoczeniem dla wszystkich chyba gości. Trzasnęły gwałtownie otwierane drzwi i do gospody wmaszerował alcalde w towarzystwie sierżanta i pięciu innych żołnierzy. Nim jednak ktokolwiek zareagował, podeszli do stolika, przy którym siedzieli Rojas, Checa i senorita Pereira.
- Juan Checa?
- To ja – zaskoczony Juan podniósł wzrok.
- Jesteście aresztowani! – oznajmił alcalde.
- Jak to?
- O ile sobie przypominam, w dniu waszej degradacji otrzymaliście nakaz opuszczenia Los Angeles. Niniejszym oznajmiam, że pogwałciliście to zarządzenie.
- Chwileczkę! – zaprotestowała Flor. – Juan przyjechał na targ, wraz z resztą pracowników mojego ojca!
- A wy jesteście kto?
- Flor Pereira, córka hacjendero Josego Pereiry, z Santa Barbara. Przyjechałam z ojcem i pracownikami na targ w Los Angeles.
- Senorita... – głos Luisa Ramone stał się nagle pełen ubolewania. – Muszę z przykrością was poinformować, że ten oto człowiek nadużył waszego zaufania. To niebezpieczny bandyta, który w swej zuchwałości poważył się nawet na podanie się za królewskiego żołnierza...
- Nigdy w życiu… – zaczął mówić Checa, gdy w tej samej chwili Rojas wybuchnął.
- Ależ to absurd, alcalde! Juan jest...
- Zamilczcie, kapralu! – zagrzmiał Ramone. – Milczcie, jeśli nie chcecie być oskarżeni o zdradę! Stawicie się do raportu, natychmiast.
- Czy możecie nie opowiadać takich bzdur, alcalde? – wtrąciła się nieoczekiwanie senorita Escalante.
- Słucham? – Ramone okręcił się niczym wąż, gotów zaatakować następną ofiarę.
- Twierdzę, że ktoś was wprowadził w błąd, alcalde.
- Nie ma mowy o pomyłce!
- Ależ jest – zaprotestował Juan. – Ja naprawdę byłem żołnierzem, senor Ramone.
- Milczeć!
- Ależ alcalde! – zaprotestował z kolei sierżant Mendoza.
- Milczcie!
- Nie mam takiego zamiaru! – odpaliła senorita Victoria.
W gospodzie rozgorzała kłótnia. Juan, uwięziony pomiędzy stolikiem a żołnierzami, słuchał w oszołomieniu, jak Rojas, Mendoza i senorita Escalante starają się przekonać alcalde do zmiany zdania. Niestety, wiedział, że to będzie bezskuteczne. W tej samej jednak chwili nad głowami tłoczących się dookoła żołnierzy Checa wypatrzył don Diego. Młody de la Vega właśnie znikał w kuchennych drzwiach, prawie nie utykając, i Juan zrozumiał, że senorita Victoria stara się osiągnąć coś innego – dać czas swojemu narzeczonemu na zawiadomienie Zorro, że potrzebna jest jego pomoc.
Przynajmniej miał nadzieję, że o to właśnie jej chodziło.
Gdy go w końcu wyprowadzali, bo Ramone zdołał wreszcie zastraszyć sierżanta i kaprala, a żołnierze na jego rozkaz odsunęli senority, Juan zobaczył coś jeszcze. Łagodnie uśmiechnięta i zadowolona z siebie donna Dolores stała obok równie usatysfakcjonowanej senory Chiary.
Trzask kraty obudził w Juanie niemiłe wspomnienia z dnia, gdy przez swoją głupotę pozwolił się pochwycić. Usiadł ciężko na pryczy. Wtedy ten metaliczny hałas był dla niego wyrokiem. Stał tamtego dnia i słuchał, jak w gabinecie alcalde Rojas i Mendoza usiłują wytłumaczyć Luisowi Ramone, że on, Juan Checa, nie jest powszechnie poszukiwanym banitą zwanym Zorro, zaś Ramone twierdzi, że owszem, jest i że zostanie skazany na śmierć. Teraz, gdy Juan znów znalazł się w celi, prawie słyszał, jak alcalde beszta jego przyjaciół za wstawiennictwo i wylicza im kary. Nie, tym razem to nie było złudzenie. Luis Ramone znów wymyślał. Wyglądało na to, że kapral Rojas zbiera burę za spotkanie się za przyjacielem. Wreszcie krzyki ucichły, trzasnęły zewnętrzne drzwi i alcalde został sam.
Checa otrząsnął się. Miał wrażenie, że Ramone zaraz wejdzie i przypomni mu, że następny dzień będzie dniem jego egzekucji. I rzeczywiście, szczęknął zamek drzwi i do aresztu wszedł alcalde.
- Widzę, że polubiłeś gościnę tutaj – zadrwił.
Juan nie odpowiedział.
- Milczysz? No cóż… Poprzednim razem miałem do odczytania twój wyrok śmierci, nieprawdaż? Cóż, dziś nie będę aż tak surowy. Wyjedziesz z Los Angeles.
- Zwolnicie mnie?
- O, to do ciebie przemówiło, Checa – roześmiał się Ramone. – Nie, nie zwolnię. Byłbym bardziej niż nierozsądny, gdybym wypuścił na wolność takiego bandytę jak ty.
- Nie jestem bandytą!
- Jesteś, jesteś… Każdy, komu może przyjść do głowy pomysł przebierania się za Zorro, nie jest nikim innym, jak tylko zwykłym bandytą. I tchórzem, który podszył się pod kogoś innego. Więc nie protestuj tak i bądź zadowolony, że jednak nie każę cię powiesić.
- Nie jestem tchórzem! – Juan poderwał się z pryczy. – Co macie zamiar ze mną zrobić?
- Odeślę cię do Monterey, do dyspozycji gubernatora. Oczywiście, z właściwym w tej sprawie raportem. Zamach na władzę, jawny sprzeciw i niewykonywanie rozkazów, fałszywa tożsamość, podawanie się za Zorro, dezercja, złamanie zakazu… Sąd będzie mógł cię właściwie ocenić.
- Wolicie nie ryzykować moją egzekucją tutaj! – prychnął Checa. – Załatwicie to rękoma gubernatora!
- Może, może… - Ramone uśmiechnął się złowieszczo. – Powinienem był to zrobić już dawno temu.
Odwrócił się i wyszedł, a Juan z powrotem usiadł na pryczy. Złe wspomnienia wróciły z nową siłą. Noc, kiedy śledził przesuwające się za oknem gwiazdy, ze świadomością, że odmierzają czas do ostatniego dnia jego życia. Bał się wtedy i starał jedynie zachować spokój na tyle, by nie splamić się tchórzostwem. Groza przyszłej egzekucji, szubienicy, śmierci na oczach tłumu, ożyła teraz w jego pamięci tak silnie, że prawie zdziwił się, że ma na sobie strój vaquero, a nie czarne ubranie Zorro.
Wtedy pojmanie było konsekwencją jego decyzji. Przybrał sobie cudze imię. Samowolnie, kierowany impulsem, chęcią przyciągnięcia uwagi dziewczyny. Uwierzył, że zdobędzie jej miłość, jeśli złamie prawo, wystąpi przeciwko samemu sobie i temu, kim wtedy był. Jeśli przyjmie na siebie zadanie bohatera. Zrobił to i przez jedną cudowną chwilę miał wszystko, czego tak pragnął. Ale decydując się na podszycie się pod Zorro, zapomniał, że będzie to miało swoje skutki. I przekonał się o tym niemal natychmiast po tej jedynej chwili triumfu. Został schwytany i skazany: Zorro musiał liczyć się z tym, że umrze w hańbie na szafocie, niczym pospolity bandyta. Zaś stojąc przed szubienicą dowiedział się następnej rzeczy: to maska Zorro przyciągała kobiecą uwagę, nie on sam. Wspomnienie złości i odrazy w oczach Dolores piekło nadal, niemal tak silnie jak wtedy jej policzek.
Ocalał tamtego dnia i myślał, że zdoła na nowo ułożyć swoje życie. Miał pracę, miejsce, które mógł już nazwać domem, towarzyszy i przyjaźń kobiety, która mogła zmienić się w coś więcej. Jednak raz podjęta decyzja wciąż wpływała na jego życie. Już nie jako uzurpator, ale wskazany zastępca, musiał przyjąć imię Zorro. Znów ryzykował, ale teraz musiał ponieść skutki dawnego szaleństwa i spłacić dług, jaki niegdyś zaciągnął.
A teraz po raz kolejny dogoniła go przeszłość. Nie wątpił, że Ramone spisze o nim taki raport, że będzie on praktycznie wyrokiem śmierci, wykonanym rękoma gubernatora w Monterey. Tam Zorro nie zdoła mu pomóc. Juan zresztą miał wątpliwości, czy i tutaj otrzyma od niego pomoc. To, że senorita Escalante i don Diego powrócili do Los Angeles, nie oznaczało przecież, że powrócił i Zorro. Senorita mogła mieć swoje powody, dla których tak uparcie broniła go przed alcalde, a młody de la Vega także z innej przyczyny wycofał się wtedy z gospody. W dodatku już raz poproszono Juana, by zastąpił Zorro, który nie był w stanie walczyć. Czy zatem Zorro zdołał do tej pory wyzdrowieć? Czy wrócił? Czy zaryzykuje dla Juana Cheki?
Z ponurych rozważań wyrwał go dźwięk. Stuknięcie, jakby coś spadło, ciche sapnięcie, szmer materiału. Podniósł wzrok i ujrzał po drugiej stronie aresztu uśmiechniętego Zorro.
- Witajcie, senor Checa – Zorro bezszelestnie przeszedł przez korytarz. Ostrożnie zdjął klucze z haka i chwilę później drzwi do celi Juana stanęły otworem.
- Przez chwilę nie wierzyłem, że przyjdziecie…
- Czemu? Czyż nie jestem waszym dłużnikiem?
- Obawiałem się…
- Że nie jestem w stanie walczyć? Niepotrzebnie. Jednak powrót do zdrowia zawdzięczam także wam i z chęcią spłacę choć część tego długu – Zorro wskazał drzwi aresztu.
Alcalde siedział przy swoim biurku, pogrążony w pracy. Juan podejrzewał, że epistoła, którą pracowicie kaligrafował, jest właśnie zapowiedzianym raportem do Monterey w jego sprawie. Cokolwiek jednak Ramone pisał, przerwał, gdy sztych szpady delikatnie dotknął papieru tuż obok pióra.
- Z… Zorro??
- Cii, alcalde – Zorro z rozbawionym uśmieszkiem położył palec na ustach. – Nie róbcie hałasu.
- Ty!... – Ramone urwał, bo ostrze szpady dotknęło teraz jego gardła.
- Żołnierze nadal patrolują targ. Tam są bardziej potrzebni niż tutaj.
- Czego chcesz? – alcalde wcisnął się w oparcie fotela.
- Drobnostki – Zorro wzruszył ramionami. – Odwołacie wszelkie oskarżenia pod adresem tu obecnego Juana Cheki.
- A jeśli tego nie zrobię? – Ramone z fascynacją śledził sztych szpady, krążący przed jego twarzą.
- Nie chcecie chyba się o tym przekonywać – powiedział Zorro z namysłem w głosie.
Alcalde konwulsyjnie przełknął ślinę.
- Od… odwołam… - powiedział.
- Świetnie! – ucieszył się Zorro. – Senor Checa, podajcie alcalde czystą kartkę.
- Co?! – poderwał się Ramone.
- Skoro spisaliście wyrok, to spiszecie też i uniewinnienie.
- Nigdy…
- Nigdy w życiu? – zapytał Zorro dotykając sztychem szyi Luisa. W łagodnym tonie pytania kryła się niewypowiedziana groźba. Alcalde już bez słowa wyszarpnął z ręki Juana kartkę i zabrał się do pisania.
Zorro przeszedł za biurko i nonszalancko oparł się o plecy fotela. Ramone czując go za sobą tylko skulił ramiona i starał się skupić na treści pisma. W pewnej chwili palec w czarnej rękawicy postukał w papier tuż koło pióra.
- Napiszcie „unieważniam” – polecił Zorro. – I „wycofuję”
- Wy nie…
- Nie macie z czego uniewinniać, bo senor Checa nie jest niczemu winny.
Ramone mruknął coś niezrozumiałego, ale sądząc po tonie niezbyt pochlebnego dla swoich gości i sięgnął po świeżą kartkę. Zorro z aprobatą pokiwał głową, podniósł plik papierów leżących na biurku i zaczął je przeglądać. Juan w tym czasie myszkował po gabinecie. W końcu odnalazł swoją szpadę i pistolety, rzucone niedbale tak, że zsunęły się za skrzynię.
Checa nie usłyszał, że ktoś nadchodzi, ale Zorro tak. W dwu szybkich krokach stanął koło wejścia, zanim drzwi się otworzyły. Do gabinetu wszedł sierżant Mendoza.
- Alcalde, senor Pereira przyszedł wraz z don Alejandro w sprawie… – zaczął mówić i urwał. Być może sprawił to widok Juana, uzbrojonego i stojącego obok biurka alcalde, ale też pewien wpływ na nagłe zamilkniecie Mendozy miał widok ostrza szpady przed twarzą.
- Senor Checa zaraz do nich wyjdzie, sierżancie – odezwał się Zorro.
- Zorro! – ucieszył się Mendoza. Za chwilę zreflektował się, zerknął na alcalde i przybrał znów poważną minę. – To znaczy chciałem powiedzieć, że się poddaję i nie podniosę alarmu.
- W porządku, sierżancie. Alcalde, skończyliście?
- Nie! – warknął Ramone.
- Zatem czekamy – Zorro nie zmartwił się tą odpowiedzią. – Senor Checa, te dokumenty należą do was – podał Juanowi plik kartek. Ten spojrzał na nie i zorientował się, że ma w rękach swój dawny wyrok i, tak jak podejrzewał, aktualny raport dla gubernatora.
- Podrzyjcie je – polecił Zorro. – Takie papiery mają skłonność do powracania, zwłaszcza w tym gabinecie. Lepiej, by przepadły.
Checa posłusznie podarł kartki. W chwili, gdy trzymał w rękach już tylko garść strzępków, Ramone odłożył pióro.
- Macie, co chcecie - burknął.
- Świetnie! Sierżancie Mendoza…
- Si, senor Zorro?
- Bądźcie uprzejmi odprowadzić senora Chekę do bramy garnizonu. Proszę też ogłosić, że alcalde wycofał i unieważnił wszystkie oskarżenia wobec niego – Zorro podał sierżantowi arkusik.
- Oczywiście! – rozpromienił się Mendoza w tej samej chwili, gdy Juan spytał.
- A wy, Zorro?
- Mam jeszcze do pogadania z alcalde. Sierżancie, proszę tu potem wrócić. Bez pośpiechu.
Gdy Mendoza odczytał zebranym przy bramie treść pisma, zabrzmiały wiwaty. Wpierw rzuciła się Juanowi na szyję ucieszona Flor, potem senor Pereira z zadowoleniem klepnął go po plecach. Także sierżant, nim zawrócił do gabinetu, został wyściskany przez dziewczynę, a don Alejandro mu pogratulował. Rozradowana grupka była już w połowie drogi do gospody, gdy zza drzwi wypadł rozwścieczony alcalde w surducie naznaczonym wielką literą „Z”, klnąc i rozcierając sobie nadgarstki.
- Alarm! Alarm!
- Ależ alcalde! – zaprotestował stojący za nim Mendoza. – Zorro już uciekł…
Na te słowa Ramone machnął ręką i wrócił do środka, trzaskając drzwiami z taką siłą, że niemal wypadły z futryny.

Victoria patrzyła, jak Zorro zręcznie zeskakuje z dachu na stryszek nad stajnią. Zobaczył ją i uśmiechnął się szeroko, a w następnej chwili przyciągnął do ciebie i pocałował.
- I co? – zapytała, gdy tylko się odsunął.
- Załatwione! - roześmiał się. – Juan Checa jest całkowicie i niepodważalnie niewinny. A alcalde…
- Tak?
- Stracił kolejny surdut. Tym razem oszczędziłem mu biurko.
Otworzył skrytkę i zaczął się pośpiesznie przebierać. W końcu Diego podniósł marynarkę i otrzepał ją ze źdźbeł, nim zamknął pokrywę schowka.
- Wszystko w porządku? – spytała Victoria.
- Tak.
- Twoja rana…
- Blizna, Vi, blizna. Jest już w porządku, naprawdę. Jestem nawet trochę wdzięczny Ramone za tę całą awanturę, bo teraz już wiem, że dam radę.
Victoria potrząsnęła głową. Diego wciąż wydawał się jej nienaturalnie ożywiony, poruszony, jakby ta wycieczka do garnizonu w jakiś sposób go odmieniła.
Kiedy schodziła za nim ze stryszku, złapał ją w pasie, gdy była już na ostatnich szczeblach drabiny, uniósł, okręcił dookoła i postawił na ziemi.
- Ty wariacie! – prychnęła.
Diego tylko się roześmiał i pocałował ją, a Victoria zrozumiała, że nadal ma przed sobą Zorro. Takiego, jakim był zawsze: pełnego życia, rozbawionego tym małym starciem. Zdała sobie sprawę, jak bardzo jej go brakowało.
- Kocham cię, ty szaleńcze – szepnęła.
- Ja ciebie też, Vi, ja też – odpowiedział. – Ale teraz wracajmy do gospody. Pewnie już tam wszyscy opijają wolność Juana.
Podniósł laskę, zakręcił nią w powietrzu, mrugnął do Victorii i ruszył ku wyjściu ze stajni, znów demonstracyjnie utykając.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zazwyczaj niechętnie opuszczał pueblo. Doświadczenie nauczyło go bowiem, że wyjazdy do Monterey zwykle przynoszą mu więcej kłopotów niż korzyści. Po pierwsze dlatego, że gubernator miał przykry zwyczaj wypytywania go o porządki na powierzonym mu terenie i bezlitośnie rozliczał z każdego zgłoszonego napadu, opóźnienia poczty czy wpłat podatków. Nie mówiąc już o tym nieznośnym Zorro, o którego pytał w pierwszej kolejności. I często nie zadawalał się pobieżnym stwierdzeniem, że ten zamaskowany samozwańczy obrońca ostatnio rzadziej się pokazuje. To bowiem prowokowało dalsze wypytywanie, tym razem o to, co sprawiło, że kiedyś Zorro był zmorą dla panującego w Los Angeles porządku, a teraz zjawiał się tylko od czasu do czasu. Ramone wił się wtedy jak piskorz, plątał w wyjaśnieniach i tłumaczył, ale miał nieprzyjemne uczucie, że wszystkie jego drobne machinacje, sztuczki i niezbyt zgodne z prawem zarządzenia są już gubernatorowi doskonale znane i tylko dla własnej wygody rezygnuje on ze złożenia wniosku do Madrytu o zmianę alcalde.
Drugim takim nieprzyjemnym momentem wyjazdu było składanie osobistego raportu finansowego. Tu gubernatora zastępowali jego księgowi i znów Luis musiał przeżywać męki piekielne, gdy wyjaśniał, opisywał i korygował rozliczenia. Gubernator był człowiekiem nie tylko oszczędnym, ale i opętanym, zdaniem alcalde, ideą rozkwitu kalifornijskiej kolonii. Wymagał inwestowania w jej rozwój, a dobrani przez niego księgowi ściśle realizowali te zalecenia. Niewątpliwie Luisowi Ramone byłoby łatwiej, gdyby nie zadowalał się tylko przedłożeniem papierów, ale mimo nieprzyjemnych doświadczeń, alcalde wolał dostarczać sam czysty raport. Zauważyć jednak było trzeba, że za pozorną nielogicznością tego działania kryła się starannie przemyślana taktyka. Każdą późniejszą niezgodność i każdą pomyłkę mógł wyjaśniać tym, że wprowadzono ją do raportu dopiero w Monterey, bez pełnej wiedzy o rzeczywistym stanie rzeczy, co potwierdzały pieczęcie i podpisy.
Gdy już sprawy finansowe i polityczne zostały omówione, przed Luisem Ramone pozostawał krótki, przyjemny okres odpoczynku, gdy mógł udawać przed samym sobą, że jest osobą nie tylko majętną, ale i powszechnie poważaną. Ta krótka „wycieczka do cywilizacji” nie trwała jednak zbyt długo i musiał wracać do Los Angeles. To była trzecia nieprzyjemna chwila wyjazdu, bowiem po powrocie Ramone zwykle odkrywał, że podczas jego nieobecności porządek w pueblo został wywrócony do góry nogami. Naprawienie tego stanu rzeczy zajmowało mu tygodnie, jeśli nie miesiące. W dodatku zdarzały się sprawy, których nie dawało się już zmienić, bo zainteresował się nimi Zorro, który osobiście dopilnowywał, by alcalde pogodził się z zaistniałymi faktami.
Tak więc Luis Ramone miał powody, by niechętnie opuszczać Los Angeles, jednak obowiązki alcalde nie pozostawiały mu wyboru. Tym razem jednak przy okazji wyjazdu chciał zrealizować pewien plan, który przyszedł mu do głowy ostatnimi dniami. Odcierpiał zatem przepytywania księgowych, wysłuchał, ku swojemu zdumieniu, kilku oszczędnych pochwał na temat inwestowania, szczególnie w rozwój handlu, aż wreszcie mógł wracać. Oczywiście, gdy już był w drodze powrotnej, zaczął zamartwiać się tym, co zastanie w pueblo. Co prawda niczego, poza ogólnym rozprzężeniem w garnizonie nie mógł tym razem wymyślić, ale i tak wolał przygotować się na nawet najgorsze – Zorro wydającego w imieniu alcalde kolejne dekrety, unieważniające wszelkie wcześniejsze zarządzenia i podatki. Co prawda był to raczej nierealny pomysł, bo Zorro, jak do tej pory, nigdy nie próbował osobiście rządzić, lecz Luis Ramone czuł, jak na samą myśl o tym zaciskają mu się pięści i układał już w myśli piorunującą tyradę, która przywróci mu panowanie nad pueblo. Pogrążony w takich miłych-niemiłych myślach, nie spodziewał się jednak, że prawdziwe kłopoty oczekują go po drodze i że jedno z jego małych, prywatnych spotkań, jakie odbył w Monterey, przyniesie nieoczekiwane efekty.
Wartownik w obozowisku zatoczył się i padł z głuchym charkotem, drugi z żołnierzy poderwał się tylko po to, by osunąć z powrotem na ziemię z nożem w gardle. Hałas obudził Ramone, ale nim Luis zdołał sięgnąć po broń, czyjeś twarde ręce chwyciły go za ramiona i unieruchomiły.
- Buenos noches, alcalde – usłyszał znajomy głos. Rozpoznał mówiącego i wtedy zaczął się naprawdę bać.