, [NZ] Przeszłość nie umiera ďťż

[NZ] Przeszłość nie umiera

Kto tam jest w środku?
Tekst na akcję Walimy w tynki 2.0. (streszczenie nr #5) na forum Mirriel.
Fanfik do kryminałów Agathy Christie.
Zgodnie z obietnicą, Kiranku. Zadowolona? ;)
No już, możecie się pastwić.

Przeszłość nie umiera

0.
– Jestem pod wrażeniem, monsieur Poirot – oświadczył sir Henry Collins, definitywnie kończąc mowę składającą się głównie z zachwytów nad profesjonalizmem mojego przyjaciela. O mojej pomocy nie było w niej nawet wzmianki, ale dawno zdążyłem już przywyknąć do takich sytuacji.

Siedziałem nieco na uboczu, udając pochłoniętego lekturą gazety. W rzeczywistości jednak przyglądałem się gościowi z zainteresowaniem. Sir Henry był niewątpliwie ciekawą postacią. Na pierwszy rzut oka mógłby wydać się zwyczajnym schludnym gentelmanem tuż po pięćdziesiątce. Lecz mimo niepozornego wyglądu, z całej jego postaci biła wyraźnie niezależność i pewien ekscentryzm. Nie mogłem też oprzeć się zabawnemu wrażeniu, że pan Collins nie pasował do pedantycznego, nowomodnie urządzonego mieszkania Poirota. Jakby przybył tam z nieco wcześniejszej epoki.

Sam Poirot, siedzący za nienagannie czystym biurkiem, nawet nie próbował się krygować. Z zadowoleniem gładził wąsy, przysłuchując się komplementom. Cóż, jego zachowanie też nie było dla mnie nowością.

Sir Henry zerknął na zegarek i, zreflektowawszy się, że zabawił u nas dość długo, podniósł się w końcu z fotela.

– Nie będę zabierał panu więcej czasu. Dziękuję raz jeszcze.

– Ależ nie ma za co – odparł Poirot i również wstał, by odprowadzić gościa do wyjścia. Sir Collins zatrzymał się wpół kroku.

– Mój syn także jest zafascynowany tym, z jaką łatwością rozwiązał pan tę sprawę, monsieur Poirot. Bardzo chciałby pana poznać – poinformował. – Może dałby się pan namówić na wizytę u nas?

– Z przyjemnością – zapewnił mój przyjaciel. Sir Henry zawahał się przez moment, a potem uśmiechnął się, jakby ubawiony własnym pomysłem.

– Co by pan powiedział na najbliższą sobotę? – zaproponował. – Będę miał wtedy kilku gości… Organizuję nieduży bal – walentynkowy… Rozumie pan, młodym potrzeba czasem takich rzeczy – tłumaczył z dobrotliwym uśmiechem. – Wszyscy będą zachwyceni, mogąc pana poznać.

– Z przyjemnością – powtórzył mój przyjaciel, choć chyba już nieco innym tonem. Przyjrzałem mu się z namysłem, zastanawiając się, co też znów wymyślił.

Gdy usłyszałem, że drzwi zamknęły się za wychodzącym gościem, odłożyłem gazetę na bok.

– Chyba nie masz zamiaru naprawdę jechać na ten bal? – zagadnąłem wracającego do pokoju Poirota. Usiadł w fotelu, posyłając mi promienny uśmiech.

– Czy cię to dziwi, mon ami? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Wzruszyłem ramionami.

– To… głupie – stwierdziłem po prostu. Z miny Poirota wyczytałem, że dyskusja nie miała najmniejszego sensu.

– Wracając do twojego pytania… Tak, mam zamiar pojechać. I powiem ci więcej – dodał. – Ty pojedziesz ze mną.

***
Hotel, w którym zamieszkaliśmy, należał do Simona Collinsa, brata sir Henry’ego. Poirot uparł się, że nasz były klient z pewnością ma z powodu balu wielu innych gości i wiele spraw na głowie, więc przystanie na propozycję ulokowania się u niego byłoby nadużyciem gościnności. Odniosłem wrażenie, że większość zaproszonych osób wyszło z podobnego założenia, w skutek czego hotel dorobił się sporej grupki, naturalnie „bezpłatnych”, rezydentów.

Był to przestronny budynek zaprojektowany i urządzony ładnie, nowocześnie, choć odrobinę chaotycznie. Korytarze krzyżowały się bez przerwy, a że wyglądały bardzo podobnie, nie trudno było zabłądzić. Kanciaste, przykręcane do drzwi dwoma śrubkami numerki nie ułatwiały orientacji. O kolejności pokoi musiał decydować ktoś z niewątpliwie bujną fantazją. Dla przykładu, zaraz po piętnastce następowała dwudziestka trójka, a tam, gdzie należałoby się spodziewać siódemki, wisiała dwójka.

Nieświadomi jeszcze istnienia tej niedogodności zrezygnowaliśmy z pomocy recepcjonistki – miłej, choć nieco zahukanej dziewczyny – która zaproponowała, że wskaże nam drogę. Musieliśmy więc dłuższą chwilę błądzić w tej hotelowej dżungli, nim dotarliśmy na miejsce. Poirot przeżywał istne katusze, usiłując zrozumieć, według jakiego klucza rozwieszano numery („Gdzie tu porządek, mon ami? Gdzie tu metoda?”).

Kiedy w końcu odnaleźliśmy właściwe pokoje – przydzieloną mi piętnastkę i dziewiątkę mojego przyjaciela, które rzeczywiście były tuż obok siebie – nadszedł już właściwie czas na lunch. Ruszyliśmy więc z powrotem do hotelowej restauracji mieszczącej się tuż przy wejściu, a przynajmniej mniej więcej w tamtym kierunku. Po drodze podjąłem ostatnią próbę wybicia Poirotowi z głowy idiotycznego pomysłu pójścia na wieczorny bal. Bezskutecznie.

Żeby w ogóle namówić mnie na ten wyjazd, mój przyjaciel wmówił mi, że nie jedziemy tam tylko z powodu przyjęcia sir Henry'ego. Twierdził, że zaproszono go akurat wtedy nieprzypadkowo, a młody Collins nie chciał go poznać z czystej ciekawości. Po prostu, że coś się wydarzy. Cóż, być może rzeczywiście coś przeczuwał. Jednak patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że przede wszystkim zwyczajnie mnie podpuszczał.

Dałem się więc skłonić do wyjazdu, lecz nic nie mogłoby mnie przekonać do uczestniczenia w balu (Cóż to w ogóle za pomysł? Bal walentynkowy… Sir Henry był jeszcze większym dziwakiem niż sądziłem z początku). Łudziłem się, że uda mi się też zniechęcić do tego Poirota, ale, jak już wspomniałem, okazało się to niewykonalne. Mój przyjaciel nie chciał nawet słyszeć o pozostaniu wieczorem w hotelu i z uporem usiłował przekonać mnie do swoich racji.

– Nie rozumiem cię, Hastings – stwierdził, gdy siadaliśmy przy stoliku w niewielkiej, przytulnej restauracji. – Gdybyś nie wiedział, z jakiej okazji sir Henry wydaje bal, uznałbyś to co najwyżej za lekką ekstrawagancję i bez słowa protestu przyjąłbyś zaproszenie. Narzekasz tylko dlatego, że zabawę połączono dla żartu z obchodami dziwacznego twoim zdaniem święta – orzekł pewnym tonem. Milczałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Właściwie to była prawda, ale nie mogłem przecież tego przyznać.

– Ale to naprawdę jest trochę głupie – wybawiła mnie z kłopotliwej sytuacji dziewczyna siedząca przy sąsiednim stoliku.

– Tak pani sądzi, mademoiselle? – Poirot nieznacznie uniósł brwi w górę. Dziewczyna zawahała się, a później przysunęła swoje krzesło nieco bliżej do nas. Przyjrzałem jej się uważniej. Była naprawdę ładną, młodą osóbką – ciemnowłosa, szykownie ubrana, z ujmującym uśmiechem i inteligentnymi oczyma. Wyglądała na jakieś dwadzieścia trzy lata.
– Monsieur Poirot, prawda? – zapytała mojego przyjaciela, a ten skinął głową w odpowiedzi.

– Zgadza się.

– Sir Henry wspominał, że przyjął pan jego zaproszenie. Wszyscy nie mogliśmy się doczekać, żeby pana poznać. Cieszę się, że mnie pierwszą spotkał ten zaszczyt – powiedziała, uśmiechając się nieco zadziornie, po czym zwróciła wzrok na mnie. – A pan to pewnie kapitan Hastings?

– Zgadza się - powtórzyłem przypadkowo słowa przyjaciela. Byłem miło połechtany faktem, iż i o mnie ktoś słyszał.

– A pani, mademoiselle…? – zagadnął Poirot. Dziewczyna roześmiała się z zakłopotaniem.

– Och, rzeczywiście! Przecież ja się nie przedstawiłam. Louise Wright – dokonała w końcu autoprezentacji. – A wracając do pańskiego pytania… Tak, uważam, że ten bal to dość głupi pomysł. Chociaż może lepszym określeniem byłoby – infantylny. Sir Henry sądzi, że my, „młodzi”, o niczym innym nie marzymy, ale to nie do końca prawda. Podejrzewam, że wszyscy będą czuli się na początku dość nieswojo. Ale nikt nie ma serca powiedzieć o tym naszemu gospodarzowi – stwierdziła. Wydawała się odrobinę zakłopotana.

– Mon Dieu! – westchnął Poirot. – Infantylny! Jakbym słyszał Hastingsa. Czy wszyscy Anglicy uważają każdą zabawę za dziecinną? – Potrząsnął głową, a ja parsknąłem z dezaprobatą.

– Skoro, jak sam mówisz, wszyscy tak uważają, może to jest prawda? – zapytałem ironicznie, ale przyjaciel zupełnie mnie zignorował.

– Nie podoba się pani pomysł balu, mademoiselle, a jednak się pani wybiera. Dlaczego? – zapytał, patrząc bystro na naszą nową znajomą.

– Nie mówię, że całkiem mi się nie podoba. Oczywiście miło będzie spędzić czas z przyjaciółmi, nawet w tak dziwnych okolicznościach. Poza tym… Nie wypada odmawiać przyszłemu teściowi, prawda? – rzuciła i, posławszy nam pełen zażenowania uśmiech, wstała i energicznym krokiem ruszyła ku wyjściu z restauracji.

– Co jej się stało, Poirot? – zapytałem, patrząc ze zdziwieniem za oddalającą się panną Wright.

– Jak to co, mon ami? Mademoiselle Louise zaręczyła się z Frankiem Collinsem i, choć mieli zamiar ogłosić to dopiero na dzisiejszym balu, nie wytrzymała i wyjawiła nam sekret – poinformował, patrząc na mnie z lekkim politowaniem. – Ach, ta miłość! – westchnął jeszcze, a ja ostatecznie doszedłem do wniosku, że Poirot tego dnia nie zachowywał się racjonalnie. Chociaż nie. Ostatecznie stwierdziłem to dopiero, gdy usłyszałem, jak zamyka drzwi pokoju przed wyjściem na bal.

A kiedy wrócił, nie miałem czasu, by zastanawiać się nad tym, bo – zgodnie z jego zapowiedziami – podjęliśmy kolejne śledztwo.


1.
Dokładny przebieg wydarzeń, które rozegrały się na balu, poznałem znacznie później, bo w relacji, którą Poirot przedstawił po powrocie do hotelu, brakowało wielu faktów. Część z nich zachował tylko dla siebie, chcąc jak zawsze mieć asa w rękawie, a inne, te zupełnie nieistotne, pominął, gdyż zwyczajnie nie mieliśmy czasu na ich roztrząsanie. Zresztą, mimo że po zakończeniu całej historii jej uczestnicy okazali się bardziej rozmowni od mojego przyjaciela, o niektórych szczegółach nigdy nie zdołałem się dowiedzieć. Mam jednak nadzieję, że moja opowieść dość wiernie oddaje zdarzenia z tamtego wieczora.

Oficjalny początek balu przewidziany był na godzinę dziewiętnastą, a dom sir Henry’ego znajdował się ledwie o parę minut drogi od hotelu, lecz trzask drzwi zamykających się za Poirotem usłyszałem już o osiemnastej. Co ciekawe, niektórym spieszyło się chyba jeszcze bardziej niż jemu – kilka chwil wcześniej widziałem przez okno grupę ubranych w wykwintne wieczorowe kreacje ludzi wychodzących z hotelowych drzwi.

Obawiałem się, że mój przyjaciel postanowi raz jeszcze zagrać mi na nerwach, próbując przekonać do pójścia na bal, ale na szczęście tak się nie stało. Jego kroki prędko umilkły w głębi korytarza, a ja pozostałem w pustoszejącym powoli gmachu.

Poirot tymczasem bez pośpiechu dotarł do domu Collinsów i wszedł przez gościnnie uchylone drzwi. Kamerdyner z idealnie obojętnym wyrazem twarzy odebrał od niego płaszcz i kapelusz, a potem wskazał wejście do właściwej części holu, gdzie odbywać miał się bal. Było to olbrzymie pomieszczenie, którego ściany niemal w całości zajmowały przejścia do kolejnych pokoi. Jedynie naprzeciw głównych drzwi znajdowały się szerokie schody ze zdobioną poręczą, na których pierwszych stopniach na czas uroczystości zaaranżowano scenę dla muzyków. Stojący tam zespół właśnie przymierzał się do zagrania pierwszej spośród wielu przygotowanych na ten wieczór spokojnych, nastrojowych melodii. Wiszący nad ich głowami żyrandol, choć wielki, dawał niewiele światła. Salę rozjaśniały jednak dziesiątki zmyślnie uczepionych u sufitu lampioników ze świecami.

Gdy kamerdyner oznajmił przybycie mojego przyjaciela, większość zebranych zwróciło ku Poirotowi ciekawe spojrzenia. Wszyscy chcieli w końcu zobaczyć sławnego detektywa, którego przybycie było zapewne szumnie zapowiadane. Podejrzewam jednak, że nawet bez tego wzbudziłby niemałe zainteresowanie. Jego wygląd był jak zawsze dość dziwaczny, a w takim towarzystwie – sami młodzi ludzie! – szczególnie wyróżniał się z tłumu.

Poirot podziękował grzecznie dziewczynie roznoszącej napoje, która przyskoczyła do niego natychmiast, gdy tylko przekroczył próg. Wydawała się niepocieszona, ale, chcąc sumiennie wypełniać nowe obowiązki (na co dzień była, o ile się nie mylę, pokojówką), poinformowała go, że w sąsiednim pokoju – pierwsze drzwi po lewej stronie – znajduje się stół z poczęstunkiem, więc gdyby mój przyjaciel miał ochotę czegoś skosztować… I tym razem udało mu się wymówić, ale na wszelki wypadek prędko umknął do przeciwległego końca holu. A potem zaczął przyglądać się przybyłym już gościom (Gdy wspomniał o tym później, miałem ochotę zakpić, że bardzo interesująco spędzał czas. Nie zrobiłem tego jednak, bo dalsze zdarzenia nie pozwalały nazwać balu nudnym).

– Panna Mary Smith – zaanonsował kamerdyner, gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny. To nazwisko nie wzbudziło u nikogo najmniejszego zainteresowania. U nikogo, z wyjątkiem Poirota. Jego brwi uniosły się w wyrazie lekkiego zdziwienia, gdy ujrzał wchodzącą do holu dziewczynę. Była to nasza znajoma z hotelowej restauracji.

Ubrana była w prostą, czarną sukienkę (myślę, że zbyt krótką jak na strój wieczorowy, choć nie znam się wystarczająco na aktualnej modzie damskiej, by jednoznacznie to ocenić), zupełnie niepasującą do wyjątkowej dla panny Wright (czy może Smith?) okazji. Wyglądała na zdenerwowaną, palce zaciskała nerwowo na trzymanej w dłoniach torebce i rozglądała się z niepokojem wokoło. W końcu dostrzegła mojego przyjaciela i ruszyła ku niemu szybkim krokiem.

– Monsieur Poirot! – odezwała się tonem zupełnie odmiennym od tego spokojnego i rozważnego, którego używała we wcześniejszej rozmowie. – Miałam nadzieję, że pana tu znajdę.

– Czy coś się stało, mademoiselle… Louise? – zapytał mój przyjaciel. Dziewczyna wyczuła w jego głosie drugie pytanie. Opanowała się odrobinę i machnęła w odpowiedzi lekko dłonią.

– Chyba się trochę wygłupiłam – powiedziała z zażenowaniem. – Po prostu się przestraszyłam i pomyślałam, że będzie bezpieczniej, jeśli nikt nie zauważy na razie mojego przybycia. Pożyczyłam sobie nazwisko przyjaciółki, bo jest tak doskonale pospolite, że nikt nie zwraca na nie uwagi… Zresztą sukienka też jest jej – poinformowała, uśmiechając się blado. – Bardzo przesadziłam?

– To zależy, co się wydarzyło, mademoiselle – odparł spokojnie Poirot. Panna Wright ponownie zmusiła się do uśmiechu.

– Przepraszam, jak zawsze zaczęłam od końca. Widzi pan, dwa tygodnie temu, goszcząc tutaj w czasie weekendu, dostałam dość, hmm, zastanawiający list. Autorka, bo choć się nie podpisała, z treści jasno wynikało, że to kobieta, groziła, że spotka mnie coś złego, jeśli dalej będę widywała się z Frankiem Collinsem. Uznałam to za żart. Marny, ale tylko żart. Poważnie zirytowałam się dopiero, gdy dziś rano w recepcji hotelu wręczono mi kolejny, podobny. Nadal nie brałam tego na poważnie. Ale w pokoju… W pokoju czekała mnie niemiła niespodzianka. Pośród poduszek na łóżku ukryty był duży nóż kuchenny. W porę go zauważyłam, ale sytuacja wydawała się dość niebezpieczna. Miałam nadzieję, że to przypadek, czyjaś ogromna nieuwaga. Łudziłam się, że nie ma to żadnego związku z listami. Do momentu, gdy otrzymałam następny. Autorka poinformowała mnie, że nóż wśród pościeli był jej sprawką. I że na tym nie poprzestanie – opowiadała panna Wright, nie patrząc na Poirota. – Przestraszyłam się. Chyba zbyt bardzo. Ale niech pan sam przyzna – to niepokojące.

– Ma pani rację, mademoiselle. – Poirot skinął głową. – Obiecuję, że postaram się pani pomóc. Czy ma pani ze sobą ten ostatni list? – zapytał. Dziewczyna wyciągnęła z torebki zmięty kawałek papieru zapisany na maszynie. Mój przyjaciel rzucił na niego okiem, ale nim zdążył się odezwać, po schodach zbiegł Frank Collins i, przecisnąwszy się pomiędzy muzykami, podszedł Poirota i panny Wright.

Syn sir Henry’ego był przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcem o bystrych, roześmianych oczach i łobuzerskim uśmiechu. Nietrudno też dostrzec w nim pewne podobieństwo do ojca.

– Louise! – zawołał, zbliżając się. – Zdawało mi się właśnie, że cię widzę. Ale przecież kamerdyner anonsował tylko Mary, prawda? Cóż ty znowu wymyśliłaś? – zapytał wesoło. Jego narzeczona zarumieniła się i po raz kolejny machnęła ręką.

– Ach, głupstwo… Spanikowałam i niepotrzebnie narobiłam zamieszania. Nie powinnam była w ogóle zawracać panu Poirotowi głowy…

– Ależ nie, mademoiselle! – zaprotestował mój przyjaciel. – Myślę, że pani naprawdę grozi niebezpieczeństwo. I pani wie o tym równie dobrze.

– Pan Poirot? Miło mi pana poznać! Frank Collins – przedstawił się syn sir Henry’ego, wyciągając rękę do mojego przyjaciela. Patrzył jednak nie na niego, a na pannę Wright. Spoważniał momentalnie i jego wzrok wyrażał już głównie zaniepokojenie.

– Tak, ma pan rację, monsieur Poirot… Będę wdzięczna, jeśli mi pan pomoże. Ale teraz chyba już pójdę. Przebiorę się i wrócę pod własnym nazwiskiem – powiedziała panna Wright, nadając swojemu głosowi spokojny, pewny ton.

– Odprowadzę cię – zaofiarował się natychmiast młody Collins. Dziewczyna potrząsnęła głową.

– Nie, Frank. Zostań, nic mi się nie stanie – zapewniła i oddaliła się, nim zdążył zaprotestować.

– Czy mógłby mi pan wyjaśnić, co się właściwie dzieje? – zapytał po chwili młodzieniec nieco bezradnym tonem. Poirot przypatrywał mu się przez moment w milczeniu, aż w końcu odpowiedział:

– Pańska narzeczona otrzymała list z pogróżkami. Istnieją powody, by przypuszczać, że autor może je spełnić – stwierdził lakonicznie. Frank zamrugał zdezorientowany oczyma, jakby zastanawiał się, które pytanie zadać najpierw – o jakie groźby chodzi czy skąd Poirot wie, że panna Wright jest jego narzeczoną. Po chwili wahania zdecydował się na to pierwsze.

– Jak poważne są te groźby? I z czym związane?

– Obawiam się, że śmiertelnie poważne. A związane niestety z panem – odrzekł mój przyjaciel. Młodzieniec pobladł lekko. Był wyraźnie przejęty, ale, co dziwne, nie zdawał się ani trochę zaskoczony.

– Niech pan odkryje, kto za tym stoi, monsieur Poirot. Niech pan ochroni Louise – poprosił bez chwili namysłu.

– Sama mnie już o to prosiła. A ja się zgodziłem – stwierdził mały Belg. Frank roześmiał się nerwowo.

– W takim razie nie muszę o nic się martwić – powiedział, po czym spróbował sprowadzić rozmowę na przyjemniejsze tematy. Zaczął wypytywać Poirot o jego pracę, o co szczegóły najgłośniejszych spraw, ale, mimo że sprawiał wrażenie szczerze wszystkim zainteresowanego, co chwilę coś go rozpraszało i, nie usłyszawszy znacznej części odpowiedzi, przepraszał serdecznie i prosił o powtórzenie. Odprężył się dopiero, gdy panna Wright wkroczyła ponownie do sali. Pożegnał na chwilę mojego przyjaciela i ruszył ku narzeczonej.

Tym razem dziewczyna miała na sobie długą, bladopomarańczową suknię (Wiem, że kobiety używają na ten kolor innego określenia, lecz nie pamiętam, jak brzmi. Kojarzę tylko mgliście, że ma to jakiś związek z owocami) odsłaniającą do połowy ramiona. Szyję ozdobiła sznurem pereł, a we włosy wpięła zabawnie wyglądającą ozdobę ze sztucznym kwiatem. Jestem w stanie szczegółowo opisać jej ubiór, bo akurat stałem przy oknie, gdy po raz drugi opuszczała hotel. Jak niemal wszystkie uczestniczki balu, bała się, by nie pognieść kreacji, i wyszła bez płaszcza, pomimo panującego na dworze zimna.

Wkrótce zjawili się wszyscy zaproszeni goście (Przybyła także Mary Smith, która okazała się zupełnie niepodobna do panny Wright. Nie sądzę, żeby ktokolwiek nabrał się na wcześniejszą maskaradę). Punktualnie o dziewiętnastej sir Henry powitał zebranych i zaprosił do zabawy. Na początku, zgodnie z przewidywaniami panny Louise, wielu uczestników balu wyglądało na skrępowanych. Nie dziwię się im – któż wie, jak zachowywać się na uroczystości zorganizowanej z tak głupiej okazji, jaką są walentynki?

Zakłopotanie minęło szybciej niż można było się spodziewać. Wkrótce niemal wszyscy młodzi ludzie wirowali w tańcu lub śmiali się i rozmawiali wesoło. Z wielkim entuzjazmem została też przyjęta zmiana repertuaru muzycznego. Frank Collins, który przy zupełnie już opanowanej pannie Wright szybko odzyskał humor, zdołał nakłonić zespół do zagrania kilku weselszych i bardziej skocznych utworów. Sir Henry, który stał akurat obok Poirota, z dobrotliwym uśmiechem pogroził synowi palcem. Młodzieniec uśmiechnął się tylko szeroko i ruszył w stronę narzeczonej, by po raz kolejny prosić ją do tańca.

– Ładnie razem wyglądają, nie sądzi pan? – zagadnął gospodarz mojego przyjaciela. – Naprawdę dobrana z nich para. Cieszę się, że się w końcu zaręczyli – wyznał. Poirot spojrzał na niego z ukosa.

– W rozmowie z mademoiselle Louise odniosłem wrażenie, że to tajemnica – powiedział, nie udzielając odpowiedzi na pytanie. Sir Henry uśmiechnął się ciepło.

– Tajemnica, którą znają tutaj chyba wszyscy. Nie trzeba być tak znakomitym detektywem jak pan, monsieur Poirot, żeby zauważyć, co się dzieje – zażartował. – Nie widzę więc powodu, by udawać, że o niczym nie wiem. A teraz przepraszam pana na chwilę – muszę zobaczyć, czy wszyscy goście dobrze się bawią – dodał i odszedł w głąb sali. Mój przyjaciel natomiast powrócił do prowadzenia obserwacji, tym razem już nie tylko z czystej ciekawości.

Spośród wirujących na parkiecie par najbardziej wyróżniali się niewątpliwie młody Collins i panna Wright. Oboje, jak się wydawało, całkowicie odsunęli od siebie myśl o niebezpieczeństwie. Na ich twarzach malowało się autentyczne szczęście. Od czasu do czasu panna Louise oddalała się na moment, by po raz kolejny spróbować nakłonić przyjaciółkę do zaangażowania się w zabawę („Nie, moja droga, to naprawdę nie dla mnie. Przecież wiesz, że nie lubię tańczyć. I nie martw się o mnie, bo wcale się nie nudzę!” odpowiadała panna Smith, nie dając się wyciągnąć z kąta sali). Tymczasem pozostawiony sam sobie Frank Collins zagadywał Poirota o różne zagadki kryminalne, nie zrażając się dość zdawkowymi odpowiedziami. Nie zbywał też pytań rozmówcy, więc mój przyjaciel prędko zdobył informacje o interesujących go uczestnikach balu.

Edith Collins („Moja siostra? To artystka! A przynajmniej tak twierdzi, choć nie mam pojęcia, w jakiej dziedzinie sztuki aktualnie szuka szczęścia. Być może moja ocena jest trochę niesprawiedliwa, ale odnoszę wrażenie, że Edith kreuje się na osobę, którą nie jest. Myślę, że powinna obrać jakąś spokojniejszą, bardziej zwyczajną drogę życiową. Bo to, co robi teraz, naprawdę do niej nie pasuje. Choć trzeba przyznać, że talentu jej nie brakuje” skomentował Frank z ciepłym uśmiechem błąkającym się po twarzy) – chuda dziewczyna z burzą czarnych loków na głowie, ubrana w wąską, jeszcze ciemniejszą niż włosy suknię i buty na wyjątkowo wysokich obcasach – tańczyła z wysokim blondynem o dość ponurym wyrazie twarzy („To Peter Robinson, architekt. Jej narzeczony, choć do ślubu im jakoś niespieszno” tłumaczył nieco zakłopotanym tonem młody Collins). Mężczyzna zdawał się być dobrym tancerzem, choć jego partnerka psuła całe wrażenie. Córka sir Henry’ego wydawała się znudzona i niezadowolona. Jej ruchy były powolne i niedbałe, a na twarzy malował się kwaśny, jakby wymuszony uśmiech. Kilku uczestników balu przysięgało jednak później, że to mina na pokaz. Że widzieli, jak panna Edith zapomniała się na chwilę i całkiem uprzejmie i szczerze śmiała się do narzeczonego.

W pewnym momencie, gdy Frank i Louise tańczyli wyjątkowo blisko Poirota, do uszu mojego przyjaciela doleciał przypadkiem (choć znając go, obawiam się, że nieco temu przypadkowi pomógł) fragment rozmowy.

– Cieszę się, że Yvonne poszła w końcu po rozum do głowy. I że wreszcie jest szczęśliwa – mruknął młodzieniec, patrząc na wirującą nieopodal parę – drobną, rudowłosą dziewczynę w dziwnej jaskrawozielonej sukience z sięgającymi do łokci rękawami (Zagadnięty o tę oryginalną osóbkę młody Collins umknął do wołającej go narzeczonej. Dziwnym trafem nikt prócz niego nie słyszał jej wołania) i bladego mężczyznę o pociągłej twarzy („To Tony, przepraszam, Anthony Hillton. Mój przyjaciel chyba od zawsze. Jest prawdziwym geniuszem, ale ojciec uparł się zrobić z niego prawnika. Trochę szkoda” rzucił chaotycznie syn sir Henry’ego).

– Ja też. To była dość nieprzyjemna sytuacja. – Wzrok panny Wright powędrował w tę samą stronę. – Pasują do siebie. Chociaż Tony wygląda, jakby kij połknął – zachichotała. Jej narzeczony stłumił śmiech.

– Masz rację. Ale nie mów mu tego, bo następnym razem w ogóle nie przyjdzie – odparł, siląc się na powagę.

Bal układał się zadziwiająco dobrze. Wszyscy bawili się doskonale, z każdą chwilą wydawali się coraz bardziej odprężeni. Panowała miła atmosfera. W pewnym momencie nawet panna Collins dała się nakłonić do krótkiego występu na scenie. Została nagrodzona gromkimi brawami, co odrobinę poprawiło jej humor i nie wydawała się później aż tak nadąsana. Sir Henry krążył pomiędzy gośćmi, co chwilę wymieniając z kimś kilka uprzejmych słów. Wyglądał na zadowolonego ze swojego pomysłu.

– A nie mówiłem? – wymruczał ledwie słyszalnie, przechodząc obok Poirota.

Po jakimś czasie muzycy ucichli i zaczęli schodzić ze sceny. Spojrzenia zebranych skierowały się w tamtą stronę. Niemal wszyscy domyślali się, co się stanie. Frank Collins, uśmiechając się szeroko, wskoczył na puste już schody i kurtuazyjnie wyciągnął dłoń do panny Louise. Dziewczyna prześlizgnęła się pomiędzy pozostawionymi na dolnych stopniach instrumentami i, stanąwszy obok narzeczonego, wsunęła mu rękę pod ramię.

– Nie przerywałbym wam tej wspaniałej zabawy, gdyby nie to, że muszę się do czegoś przyznać – odezwał się młodzieniec, bezskutecznie próbując nadać swojemu głosowi obojętne brzmienie. – Bal nie jest jedynym powodem naszego dzisiejszego spotkania. Zaprosiłem was również po to, żeby ogłosić, że poprosiłem niedawno Louise Wright o rękę, a ona, ku mojej niewysłowionej radości, przyjęła oświadczyny – powiedział.

A wtedy, jak określił to Poirot, wtedy, mon ami, największy, wiszący tuż obok żyrandola lampion urwał się z sufitu i niczym płonąca kula spadł prosto na scenę.
O rany, Tinuś, czemu urwałaś w takim momencie?! To było złe!
Wiesz, zakochałam się ostatnio w książkach o Poirocie i jego przyjacielu.
Twój Poirot jest kanoniczny, choć oczywiście nie tak idealny jak oryginalny. Ale Hastings wyszedł ci przednio - brawo.
Sama fabuła jest interesująca. W prologu powoli wprowadzasz nas w sedno problemu, zapoznajesz z bohaterami, choć za wiele nie ujawniasz o nich informacji. No i straszenie też daje niezłe pole do popisu.
Wiesz, przy innych walętynkach te początki są rozwlekane aż za bardzo. czekam i czekam, aż w końcu przyjdzie czas na punkt kulminacyjny. I tutaj podoba mi się tempo - krótkie wprowadzenie i przechodzimy do sedna.
Powodzenia i przepraszam za ten chaos powyżej,
Kiran