, [NZ] Pojednanie ďťż

[NZ] Pojednanie

Kto tam jest w środku?
Miała być miniaturka, wen oczywiście postawił na swoim i z miniaturki zrobił się tasiemiec.

Silmarillion, rzecz się dzieje po odratowaniu Maedhrosa. Duża doza angstu i emocji. Bo tak.

Prolog

Fingon zniknął, od tego się zaczęło.

Trudno było zapomnieć tamten moment, gdy Turgon wpadł do obozu synów Feanora na spienionym koniu. To był pierwszy raz, gdy kuzyn pofatygował się na tę stronę jeziora; dotąd obie strony konsekwentnie trzymały się polityki niewchodzenia sobie w drogę. Jak widać trzeba było zniknięcia brata, by Turgon przemógł swą niechęć i przyjechał ich zawiadomić. Wszak synowie Feanora dłużej siedzieli na tych ziemiach i zdążyli lepiej poznać okolicę, argumentował gniewnie, przyparty przez Caranthira.

Maglor niechętnie wspominał tamten dzień. Trzeba było całego jego autorytetu, jako najstarszego, by Caranthir i Turgon nie skoczyli sobie do oczu; nie po to przecież kuzyn przyjechał. Gdy w końcu upewnił się, że młodsi bracia mają pilne zajęcia na drugim końcu obozu, udało mu się uzyskać od Turgona więcej szczegółów.

Fingon opuścił obóz przed trzema dniami. Zabrał konia, broń, harfę, pewnie jakiś prowiant, tego nie zdołali ustalić. Wyjechał zupełnie sam przed świtem, nie rozmawiał z nikim o swoich planach. Gdyby go nawet naszła chęć na samotne polowanie, dziwna jak na niego i raczej niebezpieczna fanaberia, już dawno powinien był wrócić.

Maglor przyjął to wszystko do wiadomości, zapewnił, że będą mieć oczy bardziej otwarte niż zwykle, a potem odprowadził Turgona aż na skraj obozu, żałując losu, jaki mógł spotkać Fingona; nie życzył mu źle.

Maglor nie rzucał słów na wiatr, myśliwi i zwiadowcy patrolujący okolice mieli się na baczności. Dni zamieniły się jednak w tygodnie i zaczynano powoli uznawać, że Fingon zginął czy też został podstępnie uprowadzony. Żadne wieści o nim nie docierały także z drugiej strony jeziora, choć Maglor w skrytości ducha liczył, że wuj będzie próbował nawiązać jakiś kontakt. Wyglądało jednak na to, że Fingon podzielił smutny los Maedhrosa, a oni nie mieli dość sił, by wziąć Angband szturmem i przekonać się, czy słusznie podejrzewają.

A potem, po prawie trzech miesiącach, Fingon nieoczekiwanie wrócił. I wywrócił im świat do góry nogami. dnia Wto 21:08, 11 Sie 2015, w całości zmieniany 1 raz


Rozdział pierwszy

Olbrzymi orzeł lecący ponad obozem wywołał poruszenie wśród strażników. Trudno było przegapić majestatycznego ptaka w świetle zachodzącego słońca.

Synowie Feanora, powiadomieni natychmiast, wyszli na dwór i obserwowali, jak orzeł mija ich obóz i przelatuje nad jeziorem, by obniżyć lot na drugim brzegu. Wylądował tam, gdzie znajdował się obóz Fingolfina, a po chwili poderwał się z ziemi i odleciał majestatycznie na wschód.

Noldorowie na południowym brzegu jeziora snuli domysły, co też mogło być przyczyną wizyty orła Manwego w obozie wuja, ale jak się okazało, żaden nie trafił. Rozwiązanie zagadki przyszło z północy w postaci posłańców z oficjalnym zaproszeniem dla Maglora. Wezwaniem raczej, choć pod przykrywką grzeczności.

Wiadomość, że to Fingon wrócił w tak spektakularny sposób, tylko podsyciła ciekawość braci. Caranthir wietrzył podstęp, Curufin dopytywał, dlaczego tylko najstarszy ma jechać. Amras próbował zgadywać.

Maglor uciął te dyskusje i pojechał, przykazując braciom czekać. Liczył, że Fingon musiał zdobyć jakieś ważne informacje, skoro wuj zdecydował się podzielić nimi z synami Feanora i posyłał po niego tak nagle, w środku nocy. Podejrzewał też, że wzywając go samotnie, Fingolfin chciał wybadać, jak się miały sprawy po drugiej stronie jeziora i na ile mógł liczyć na współpracę.

Świtało, gdy stanął na skraju obozowiska wuja. Pierwszy raz oglądał je z bliska i dopiero teraz miał możliwość w pełni ocenić, jaką siłą dysponował Fingolfin. Gdyby chcieli się zemścić, zmietliby nas, rozważał ponuro, nie śmiejąc wkraczać do środka bez zaproszenia.

Nie czekał zresztą długo, ktoś zabrał konia, ktoś poprowadził prosto do siedziby Fingolfina. Maglor miał nadzieję, że nie widać było po nim zdenerwowania; choć przedtem ukrócił dywagacje braci, sam miał równie małe pojęcie, jaki był cel tego wszystkiego.

Wbrew temu, czego się spodziewał, Fingolfina ani Turgona nie było w zasięgu wzroku. Fingon oczekiwał go samotnie. Czyżby jako najmniej niechętny? Bo przecież trudno powiedzieć, że najbardziej przychylny, myślał ponuro Maglor, przyglądając się kuzynowi, gdy ten szedł w jego stronę.

– Maglorze.

– Dobrze cię widzieć całego, Fingonie. – Słowa, szczere, wyrwały się same zamiast sztywnego, oficjalnego powitania. Na twarzy Fingona nie było zresztą śladu wrogości, najwyżej cień znużenia, który sprawiał, że Maglor miał ochotę zarzucić go pytaniami. Zważywszy na napięte kontakty między obozami, czy też raczej kompletny ich brak, kto wie, kiedy znów będzie miał sposobność.

– Jest ktoś, kto cię bardziej ucieszy – odpowiedział Fingon, ale poważny ton zaalarmował Maglora. – Chodź – poprowadził go korytarzem.

Maglor poszedł za kuzynem, coraz bardziej skonfundowany. Kogo Fingon mógł mieć na myśli? W hufcach Fingolfina przyszło wielu dawnych przyjaciół, ale Maglorowi nie przychodził do głowy nikt, za kim szczególnie mógłby tęsknić. Przez moment rozważał nawet, czy za tym wszystkim nie krył się jakiś podstęp, ale rzut oka na kuzyna sprawił, że zalała go fala wstydu; Fingon był zbyt szczery i otwarty, by rewanżować się w ten sposób synom Feanora za zdradę.

– Zachowaj spokój – uprzedził cicho Fingon i pchnął drzwi. Wszedł pierwszy, ale zaraz odsunął się, robiąc przejście.

Rude włosy. Tyle dostrzegł Maglor z sylwetki spoczywającej na łóżku; słowa Fingona nagle nabrały sensu.

Nawet nie wiedział, jak i kiedy znalazł się na kolanach przy łóżku. Wzrok utkwił w twarzy brata, wychudzonej do granic możliwości, ściągniętej, palcami wodził po szyi, po dłoni leżącej bezwładnie na pościeli. Ostrożnie, jakby bał się, że pod dotykiem Maedhros złamie się lub rozpłynie, tak krucho wyglądał starszy brat. Co jednak zdołał stwierdzić z całą pewnością, to że pierś Maedhrosa unosiła się w oddechu, a dłoń była ciepła, znacznie cieplejsza niż jego, choć to akurat Maglora nie dziwiło; mógłby przysiąc, że w jego żyłach krew zamarzła i stanęła. A potem musiała zawrzeć, fala gorąca rozpłynęła się po ciele, przed oczami pociemniało, a dłoń Maedhrosa przestała parzyć. Przez moment Maglor widział tylko brud pod krótkimi, połamanymi paznokciami brata, sieć błękitnych żył biegnących tuż pod suchą, spaloną słońcem skórą. Po chwili nacisk w skroniach zelżał, szum w uszach przycichł, wzrok wrócił.

Maedhros nie zniknął, choć zaczął się zamazywać. Potrzeba było kolejnej chwili, by do Maglora dotarło, że to tylko łzy przyćmiły mu wzrok. Odetchnął głębiej kilka razy, otarł oczy jedną ręką; drugiej nie ważył się zabrać, ciepło Maedhrosa zbyt go przyciągało, jak ćmę do światła.

Fingon milczał, czekał, obserwował. Maglor dźwignął się z kolan, przysiadł na brzegu łóżka, spojrzał trzeźwiej na brata. Twarz miał obmytą, zaróżowioną, widać dopiero co ktoś skończył, ale wokół na poduszce spoczywała plątanina miedzianych, mokrych włosów. Maglor konsekwentnie kontynuował oględziny wszystkiego, czego nie skrywały opatrunki, patrzył i szukał, co zostało z tego Maedhrosa, którego pamiętał.

Fingon milczał. Maglor był mu za to wdzięczny, bo nie byłby teraz w stanie dobyć z siebie głosu, chyba że po to, by wyć z bezsilnej wściekłości. Albo płakać. Albo dziękować. Prosić o wybaczenie. I znów dziękować. I krzyczeć. Za dużo emocji, by ubrać je w słowa, nawet on, posługujący się nimi tak biegle, nie potrafił.

Odchylił koce, przeliczył jakimś odruchowym impulsem wystające żebra. I dostrzegł prawą rękę Maedhrosa, spowitą grubo w bandaże. Oraz to, czego brakowało. Z jego piersi wyrwał się jęk.

– Co on ci... – słowa ugrzęzły w gardle.

– To nie Morgoth. – Fingon odezwał się pierwszy raz, odkąd weszli do pokoju. – To moja sprawa. Nie miałem wyboru – przyznał z bólem.

Maglor podziękował w duchu za fakt, że siedzi, bo zrobiło mu się słabo, gdy dotarło do niego, co powiedział Fingon. Przez moment przemknęła mu irracjonalna myśl, że to był osąd Fingolfina za rzeź w Alqualonde i spalone statki, by Maedhros już nigdy nie podniósł ręki na braci. Stłumił ją zaraz. To Fingon, przypomniał sobie po raz kolejny, to Fingon, który właśnie zwrócił ci brata. Przyjaciel, niezwiązany przysięgą, która już zbierała krwawe żniwo.

Musiał mieć to wszystko wypisane na twarzy, bo kuzyn przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw Maglora. Mówił cicho, by nie zakłócać snu rannego, od końca do początku, od najważniejszych rzeczy do szczegółów. Maglor milczał, wczepiony w dłoń brata, słuchał i liczył oddechy Maedhrosa. Fingon na szczęście nie oczekiwał odpowiedzi; dobrze, bo Maglorowi głos dławiły emocje. Ulga. Gorycz. Dozgonna wdzięczność dla gospodarza. Nienawiść. Wstyd. Nie był w stanie unieść głowy, spojrzeć na Fingona. Tchórz, przemknęło gdzieś w okolicy dwusetnego oddechu Maedhrosa.

Zdradzili brata, wyrzekli się go, skazali na tortury i zapomnienie. Uznali za zmarłego, opłakali, bo tak było łatwiej, a potem siedzieli jak myszy pod miotłą i fortyfikowali obóz. A potrzeba było, jak się okazało, jednego Fingona, dość upartego i dzielnego, by sprowadzić Maedhrosa do domu. Strzęp brata. Żywy. Kaleka. Ranny. Wrak. ŻYWY.

Gdy Fingon, zorientowawszy się najwyraźniej, że to będzie bardzo jednostronna rozmowa, przeszedł do tego, co zdołał zaobserwować podczas podróży, Maglor nie potrafił już siedzieć spokojnie. Chwycił grzebień, wsunął go między splątane strąki, próbował rozczesać. Gdyby nie to, że bał się choćby poruszyć bratem, próbowałby pewnie mocniej. Poddał się jednak szybko, przyjął podane przez Fingona nożyczki. Kosmyk po kosmyku ścinał kołtuny drżącymi rękami. Odrosną. Ręka nie odrośnie. Nie szkodzi. Maitimo żyje.

– Muszę wracać do swoich – odezwał się długo po tym, jak Fingon umilkł. – Nie chcę. Muszę.

– Mogę pchnąć posłańców do twoich braci – zaoferował kuzyn, ale Maglor tylko parsknął ponuro.

– Nie uwierzą. Jak nie wrócę, gotowi pomyśleć, że mnie tu siłą zatrzymaliście, choćbyś ty sam pojechał z wieściami – odparł. – Celegorm ich nie okiełzna.

Fingon nie skomentował, tylko pokiwał głową ze zrozumieniem. Trudno było wątpić w wybuchowy charakter synów Feanora.

– Maitimo będzie bezpieczny – zapewnił, choć Maglorowi przez myśl nie przeszłoby poddawać tego w wątpliwość. – Wróć, jak będziesz mógł.

Maglor podniósł się powoli, niechętnie puścił dłoń brata. Wiedział, że wróci za kilka godzin najdalej, jak tylko przekona braci, że wuj nie ma wrogich zamiarów. Miał już wyjść, gdy uświadomił sobie, co jak dotąd nie przeszło mu przez gardło, co powtarzał jak mantrę, odkąd zobaczył Maedhrosa.

– Nie znajduję słów, żeby wyrazić naszą wdzięczność – odezwał się w końcu, pierwszy raz oficjalnie. – Jestem twoim dłużnikiem – zabrzmiało sztywno, drętwo.

– Idź, zawiadom braci. – Przyjazny uśmiech na twarzy Fingona, rumieniec wstydu u Maglora.

Skinął kuzynowi głową i wyszedł spiesznie, teraz już nie przejmując się, że nie ma przewodnika. Koń czekał na zewnątrz.

Pomylił się. Gdy gnał z powrotem do swojego obozu na złamanie karku, słowa same układały się w dziękczynną pieśń sławiącą Fingona.

***

– Jesteś zadowolony? Ustaliłeś z Maglorem, kiedy go zabiorą? – naskoczył na brata Turgon, gdy Fingon wychynął na chwilę z komnaty, gdzie złożyli Maedhrosa.

– Nie. – Fingon odgarnął włosy z twarzy; nie miał jak dotąd czasu, by je uczesać po myciu i zsuwały mu się irytująco na czoło.

Kiedy Thorondor zostawił ich wieczorem na skraju obozu, jego pierwszym zmartwieniem był Maedhros. Zemdlał zaraz po tym, jak Fingon go uwolnił i nie odzyskał przytomności, obojętny na wszystko, co kuzyn robił wokół niego, próbując zatamować krew i dowieźć go żywego do domu. Możliwości miał bardzo ograniczone, większość rzeczy została w sakwach przy koniu, a Thorondor poderwał się od razu do lotu i oddalał się spiesznie spod skał. Fingon nie śmiał go prosić, by pozwolił mu zabrać sakwy, bał się, że orzeł zostawi ich u podnóża gór i odleci, a wiedział, że sam z Maedhrosem w tym stanie nie zdoła podróżować konno, nie mówiąc już o czyhających po drodze zagrożeniach. Musiał więc poradzić sobie z tym, co miał przy sobie. Koszula pierwsza poszła w strzępy, Fingon robił co mógł, by jego desperacki ratunek nie okazał się dla Maedhrosa zabójczy. Nawet nie dotykał innych ran, skupiając się tylko na tym, by powstrzymać krwawienie kikuta; nigdy nie widział czegoś tak okrutnego i nie pomagała świadomość, że to on tak okaleczył przyjaciela.

Gdy dotarli nad jezioro, Maedhros nadal oddychał, choć przez długie godziny lotu jego stan pogorszył się, ciało rozpaliło się gorączką mimo dotkliwego chłodu od smagającego powietrza, przed którym cienki płaszcz Fingona i pióra Thorondora niewiele chroniły. Fingon brał jednak ten płytki oddech za dobrą monetę, oddał kuzyna pod opiekę najbieglejszych w leczeniu; Valarowie świadkami, że nabrali doświadczenia podczas przeprawy.

– Fingonie – zniecierpliwiony głos brata wyrwał go z zadumy. – Ojciec cię prosi.

Fingon przeczesał jeszcze raz włosy; dopiero teraz dopadało go znużenie po podróży, przedtem ledwie znalazł czas, by się domyć i przebrać.

– Nie, nic nie ustalałem – odpowiedział w końcu, wracając do tematu. – Za wcześnie jeszcze na to, na razie niech Maglor wróci do braci i przekaże im wieści – przemilczał wcześniejszą uwagę kuzyna. Po prawdzie, uświadomił sobie Fingon, to nie ustalili kompletne nic, nawet nie poruszyli tematu; Maglor zdawał się być ogłuszony nowinami, dopóki nie zreflektował się, ze bracia nic nie wiedzą. Niech lepiej ochłonie, nim będą cokolwiek ustalać.

– Niech go stąd zabierze i będzie po problemie – fuknął Turgon; po pierwszym zaskoczeniu i radości, że Fingon żyje, młodszy brat boczył się na niego. Z ojcem było zresztą niewiele lepiej; Fingolfin odetchnął z ulgą na widok syna, ale Maedhros nie wywołał w nim cieplejszych uczuć mimo litości, jaką budził stan najstarszego syna Feanora. Tym bardziej nie wzbudził jego aprobaty impulsywny odruch Fingona, żeby pchnąć posłańców do braci; żaden z nich nie był mile widziany. Fingolfin zgodził się w końcu na wpuszczenie Maglora do obozu, ale tylko jego; to było jego ultimatum.

– Nie wątpię, że będą chcieli to zrobić jak najprędzej – odparł Fingon. O ile Maedhros wyżyje, dodał w duchu. – Tylko na razie to niemożliwe – dorzucił chłodniej, zapraszającym gestem otworzył drzwi do pokoju, zachęcił do wejścia.

Turgon zniknął w środku, stanął za uzdrowicielami krzątającymi się przy pierworodnym Feanora. Wyszedł po chwili, pobladły i wstrząśnięty, zdjęty zgrozą na widok tego, co Nieprzyjaciel tak naprawdę może zrobić z elfem, jeśli będzie miał taki kaprys.

– Ojciec mnie wzywał, mówiłeś? – zagadnął Fingon, widząc, że osiągnął cel i brat nie będzie w najbliższym czasie wyrzucać mu przywiezienia Maedhrosa do obozu. Turgon tylko skinął głową.

***

– To było nierozważne. – Fingolfin odszedł od okna i spojrzał na syna. – Nie chcę, żeby obecność synów Feanora wywołała zamieszki.

Fingon nie próbował bronić się przed tym zarzutem; reakcja brata na widok Maglora w obozie uświadomiła mu, że z pewnością wielu elfów pałało nienawiścią do synów Feanora, może nawet bardziej niż Turgon.

– Wybacz, ojcze, powinienem był to z tobą uzgodnić – przyznał. – Ale Maitimo jest w takim stanie, że chciałem jak najprędzej powiadomić jego braci.

– Żaden z synów Feanora nie jest tu mile widziany – odparł sucho Fingolfin. – Siejesz zamęt, sprowadzając ich bez uprzedzenia.

– Miałem go tam zostawić? – Fingon podniósł głos, spojrzał na ojca z żalem, że i on, tak jak brat, wolałby widzieć jego przyjaciela martwego. – Widziałeś, co Nieprzyjaciel z nim zrobił? Miałem zrewanżować się okrucieństwem za spalone statki i zostawić go tam? Naprawdę...

– Nie! – przerwał mu ojciec. – Miałeś nie ryzykować, że tam do niego dołączysz! Gdyby nie łaska Manwego, najpewniej zawisłbyś tam razem z Nelyafinwe, nikt tutaj nie wiedziałby nawet, gdzie cię szukać, a Nieprzyjaciel miałby kolejnego księcia w swych szponach – wyrzucił, wzburzony jak rzadko kiedy.

– Ale udało się i jesteśmy tu obaj – zauważył Fingon; przeciw ojcowskiej miłości też nie mógł protestować. – Trzeba mi było zostawić Nelya od razu po drugiej stronie jeziora – wrócił do drugiego drażliwego tematu. – Ale orzeł leciał prosto tutaj i nie wiedziałem, jak go prosić o zmianę trasy.

– Już trudno, na razie i tak go nie ruszysz – stwierdził ojciec, posępniejąc na wspomnienie bratanka i jego stanu. – Ale jeśli pozostali synowie Feanora będą się pętać po naszym obozie, prędzej czy później dojdzie do linczu, a potem będziemy mieli otwartą wojnę z braćmi, zamiast z Morgothem.

– Powiedziałem Maglorowi, żeby tu wrócił... – wtrącił Fingon. – Nie miałem serca mu odmówić.

Fingolfin westchnął i skinął głową.

– Dobrze, Maglor będzie miał moją zgodę. I nikt więcej – podkreślił, a Fingon wiedział, że godzi się głównie dlatego, by nie podważać słowa syna przed feanorianami. – Uprzedź straże.

– Oczywiście. – Fingon skłonił głowę w podziękowaniu. – Chyba jednak lepiej, by synowie Feanora wiedzieli od jednego z braci o tym, co z Nelyo. Kto wie, co skłonni sobie pomyśleć, jeśli coś się wydarzy – dodał, poddając ojcu argument, w razie gdyby ktoś chciał kwestionować jego decyzję.
Wspaniale jak zawsze. Feanorianie coraz bardziej do mnie przemawiają. Ale nie ojciec, tego typa nie lubimy

A tak naprawdę, to nadal czekam na bliźniaków
Rozdział drugi

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ich oczom ukazał się obóz Fingolfina. Choć prawie nie zwlekali i mieli wypoczęte konie, droga wkoło jeziora była dość długa. Pojechali wszyscy, gdy tylko Maglor przekazał im wieści o odnalezieniu brata. Oficjalnie nie przekazali tych informacji dalej, ale obóz i tak huczał od plotek.

– Zaczekaj – wstrzymał brata Maglor, widząc, że Caranthir zmierza wprost do bramy.

– Dlaczego? – oczywiście musiał zapytać młodszy brat, ale ściągnął wodze wierzchowca.

– Bo to nie twój obóz. Ścierpiałbyś, jakby ci się Turgon pałętał po twoim terenie bez zaproszenia? – palnął Curufin, nim Maglor zdążył odpowiedzieć. Mało może elokwentnie, ale trafnie, a z kuzynem nigdy nie mogli się dogadać.

– Dlaczego mamy czekać? – Amras zeskoczył z siodła i kręcił się niespokojnie przy koniu. Caranthir poszedł zaraz w jego ślady, a i pozostali bracia także w końcu zsiedli.

Nie czekali długo, ku zaskoczeniu Maglora to Fingon wyszedł do nich. Ubrany i uczesany był bardziej oficjalnie niż wczesnym rankiem, ale oczy miał podkrążone z niewyspania; teraz Maglor widział to wyraźnie, najwidoczniej nie dane mu było odpocząć po podróży. Minę zresztą też miał niewyraźną, gdy zobaczył wszystkich pięciu braci.

– Obawiam się, że przyjechaliście nadaremnie – odezwał się, omiótłszy spojrzeniem synów Feanora. – Nie, Maitimo nadal żyje – pospieszył z zapewnieniem, uprzedzając gwałtowniejsze reakcje.

– Nadal – powtórzył jak echo Maglor. – Więc...? – otrząsnął się.

– Mój ojciec nie życzy sobie widzieć was wszystkich w obozie – wyjaśnił spokojnie Fingon. – Tylko Maglor może pójść ze mną.

Wspomnianemu przemknęło luźno przez głowę rozważanie, ilu łuczników stało na palisadzie; i jak szybko sięgną po broń, jeśli któryś z jego narwanych młodszych braci nie raczy nad sobą panować.

– Zabronisz nam dostępu? – tak jak się można było spodziewać, Caranthir nie potrzebował wiele. – To nasz brat!

– I w przeciwieństwie do Fingona nie zrobiłeś nic, żeby go ratować – odparował Maglor, świadom, że to dopiero początek przeprawy z braćmi. – Jak my wszyscy.

Fingon miał dość taktu, by tego nie skomentować; zresztą w tym momencie Maglor nie był w stanie na niego spojrzeć.

Caranthir spąsowiał, Amras cofnął się; najstarszy brat powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli. Maglor zaś uświadomił sobie w pełni, że powrót Maedhrosa na razie nic nie zmieniał; nadal to na nim spoczywała odpowiedzialność za rodzinę i za cały obóz na południowym brzegu jeziora. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo odetchnął na widok najstarszego brata, jak bardzo podświadomie sądził, że Maedhros przejmie zwierzchnictwo. Z czasem na pewno tak będzie, jednak póki co nic się nie zmieniło.

– Daj nam chwilę – poprosił Maglor kuzyna.

Fingon skinął głową i odsunął się, choć był to z jego strony raczej jedynie gest kurtuazji; Maglor nie wątpił, że było ich słychać aż przy bramie.

– Mają powody, żeby nie chcieć nas tu widzieć – syknął cicho, patrząc na Caranthira, kątem oka obserwując Celegorma, jako najbardziej skłonnego do przyklaśnięcia porywczemu bratu. – Mój błąd, że o tym nie pomyślałem i zabrałem was ze sobą.

– I tak byśmy z tobą pojechali. – Caranthir patrzył śmiało, wyzywająco; obecność FIngona zdawała się mu nie przeszkadzać. – I mamy prawo wiedzieć...

– Powściągnij język! – zdenerwował się Maglor, świadom, że robią scenę na oczach nie wiedzieć ilu obserwatorów. – Chcesz wiedzieć, to uszanuj wolę Fingolfina i pozwól mi iść z Fingonem bez obaw, że któryś z was ściągnie nam pół obozu na głowę swoim niewyparzonym językiem!

– Łatwo ci mówić, widziałeś go – włączył się Amras z wyrzutem w głosie; wciąż zerkał tęsknie w stronę bramy, jakby spodziewał się dostrzec najstarszego brata.

– Widziałem – przytaknął głucho Maglor. Nie chcecie go takim widzieć, dodał w duchu.

– Nie mogą go przecież trzymać na siłę, oddadzą nam go, prawda? – Amras przez chwilę brzmiał bardzo młodo, gdy szukał potwierdzenia u starszego brata.

– Sądzę, że tak samo nie chcą go tutaj mieć, jak my chcemy go zabrać do siebie – mruknął Celegorm. – Może poza Fingonem – oddał sprawiedliwość kuzynowi.

– Nie podoba mi się, że nas do niego nie dopuszczają – trwał przy swoim Caranthir. – Kto wie, co z nim zrobią?

– Nic z nim nie zrobią. – Maglor był już u kresu cierpliwości. – Ale masz rację, że nie możemy zostawiać Maitima samego. Skoro więc nadarza się możliwość, trzeba z niej skorzystać. Będę czuwać. – Ryzykował. Zapalczywy brat mógł albo uznać jego racje, albo nie daj Eru stwierdzić, że bratu może coś grozić.

– Idź, zostaniemy nad wodą – włączył się Celegorm. – No, już – fuknął na najmłodszych, którzy wciąż zerkali z nadzieją na Fingona.

– Wybacz – mruknął cicho Maglor do kuzyna, gdy przeszli przez bramę.

– Powinienem był to przewidzieć i cię uprzedzić – wzruszył ramionami Fingon. – To logiczne, że twoi bracia też przyjechali.

Maglor poszedł za kuzynem znaną już drogą do domostwa Fingolfina. Nim dotarli do pokoju, gdzie złożono Maedhrosa, jakaś dziewczyna wyminęła ich spiesznie z misą wrzątku, rzucając niedbałe przeprosiny.

– Co się dzieje? – zapytał Fingon, widząc troje uzdrowicieli pogrążonych w dyskusji na korytarzu. Elfka z wodą przeszła obok i zniknęła w pokoju chorego.

– Nie możemy zapanować nad zakażeniem – wyjaśnił elf, którego Maglor zupełnie nie kojarzył. – Rany się jątrzą, a ręka... – pokręcił smutno głową. – Nie wiem, jakie klątwy i czary Morgotha utrzymywały go przedtem przy życiu, ale obawiam się, że teraz jesteśmy zdani na siebie.

– Wyżyje? – wykrztusił pytanie Maglor, patrząc z desperacją na pozostałych. Gdyby mu powiedzieli, że do wyleczenia Maedhrosa potrzebują czegoś z Amanu, poszedłby pieszo bez wahania.

– Nie, jeśli nie zdołamy go ustabilizować – zgasił jego nadzieje uzdrowiciel. – Jego organizm jest zbyt wyniszczony, nie ma jak się bronić, a trucizna powoli go zżera. Jeśli nie uda nam się zapanować nad zakażeniem, długo tego nie wytrzyma.

Maglor przez moment trawił te informacje, walcząc z chęcią wyminięcia elfów i przypadnięcia do brata.

– Mogę posłać po naszych uzdrowicieli – zaproponował nagle, tknięty myślą. – Mieliśmy już do czynienia z truciznami Morgotha, po bitwie przysporzyły nam sporo kłopotów. Może razem coś wymyślicie – zerknął pytająco na Fingona, szukając przyzwolenia.

– Oczywiście – kuzyn nie protestował. – Poślesz braci? Wolałbym, żebyś tu został.

Maglor przestępował z nogi na nogę, niecierpliwy, ale wysłuchał do końca szczegółowych uwag uzdrowiciela, z czym są problemy i na co bracia mają zwrócić uwagę, gdy będą szukać pomocy w swoim obozie. Ledwie skończył, syn Feanora wyszedł spiesznie; dopiero w połowie drogi do bramy zorientował się, że Fingon posłał za nim jakiegoś strażnika, ale ten został przy wejściu, więc Maglor nie zaprzątał sobie nim głowy.

– Co się dzieje, Kano? – Caranthir pierwszy poderwał się i dopadł do starszego brata, widząc Maglora spieszącego w ich stronę.

– Potrzebujemy pomocy, z Maitimo jest źle – rzucił zdyszany Maglor. – Jedźcie do domu, przyślijcie Alcarino. Poszukajcie tych, którzy wiedzą, jak sobie radzić z truciznami. Może ktoś próbował już ratować kogoś, kto stracił rękę czy nogę – wyjaśnił szybko. – Uzdrowicielom Fingolfina kończą się pomysły. Nasi mogą coś zdziałać.

– Mówisz, że Maitimo umiera i odsyłasz nas do domu? – wbrew oczekiwaniom Maglora, to Smyk pierwszy zaprotestował. – Nie dadzą nam się z nim zobaczyć?

Celegorm odwinął się i chwycił Amrasa za ramiona, potrząsnął.

– Chcesz pomóc, czy siedzieć i patrzyć, jak umiera? – warknął na młodszego brata. – Myśl o tym, czego potrzebuje Maitimo, nie ty.

Policzki Amrasa osiągnęły kolor włosów, a zaraz potem rudzielec wywinął się z uścisku brata, zwinnym ruchem skoczył na siodło i bez słowa pognał przed siebie.

– Celegormie. – Maglor zatrzymał brata, nim ten także odjechał. – Spieszcie się. I nie wracajcie tu wszyscy, wątpię, by Fingolfin zmienił zdanie.

– Jasne. – Celegorm skinął tylko głową. – Trzymaj się.

– Nie pozwól mu odejść – dodał Curufin, przelotnie kładąc Maglorowi rękę na ramieniu.

Uzdrowiciele nie czekali, i gdy Maglor wrócił, byli w trakcie zmiany opatrunków, więc syn Feanora stanął z boku przy Fingonie, po trosze, by nie przeszkadzać, ale też dlatego, że na widok obrażeń pusty żołądek podjechał mu do gardła.

Tym razem miał sposobność zobaczyć w pełni, w jakim stanie Fingon przywiózł mu brata. Poprzednio trafił na moment, gdy Maedhrosa ścięły pierwsze leki i był taki cichy i kruchy, a bandaże litościwie skrywały przed wzrokiem ślady z Angbandu.

Teraz nic nie zasłaniało zaropiałych pręg na bokach, pozostałości po ognistych biczach, zachodzących na plecy i ramiona. Kajdany, które Maedhros miał na nogach jako więzień, wżarły się głęboko w skórę, pozostawiając kostki w tragicznym stanie. Rany jątrzyły się i wyglądały beznadziejnie, a Maedhros, choć nieprzytomny, kulił się i drżał przy każdym dotyku.

A potem jeden z uzdrowicieli odkrył i kikut. Maglor poruszył się niespokojnie i ciasno skrzyżował ramiona na piersi, patrząc ze zgrozą i walcząc z mdłościami oraz irracjonalną chęcią ucieczki jak najdalej, lecz nawet na korytarzu słyszałby jęki brata.

– Jeśli zamierzasz zemdleć, lepiej wyjdź – powiedział sucho Fingon i to wyrwało Maglora z odrętwienia.

– Nie, nie – odkaszlnął; gardło miał zupełnie suche. – Mogę pomóc, chcę pomóc... – zerknął na uzdrowicieli, próbując zgłuszyć pogardę do samego siebie. Skazałeś brata na lata tortur, a teraz nie masz nawet odwagi, by na niego patrzeć, szeptał mu bezlitośnie głos w umyśle.

Uzdrowicielka przemywająca właśnie rany na torsie zmierzyła Maglora wzrokiem i skinęła głową.

– Przytrzymaj go, żeby się nie rzucał – poleciła krótko. – Tylko zdejmij z siebie to wszystko.

Maglor rozebrał się spiesznie do samej koszuli, pozbywając się wszystkiego, co było twarde i mogło uwierać, i związał włosy na karku. Zgodnie z poleceniami elfki usiadł na skraju łóżka i uniósł brata wysoko, tak że czuł wilgotne kosmyki na obojczyku. Maedhros drżał słabo, a na ruch zaprotestował jękiem, który kruszył Maglorowi serce.

– On się nie złamie, jeśli go chwycisz pewniej – napomniał uzdrowiciel klęczący teraz obok elfki, gdy Maedhros nadal próbował uciekać od dotyku.

Maglor zorientował się, że faktycznie obawiał się objąć brata mocniej, użyć przeciw niemu siły w jakiejkolwiek formie. Nie chciał go urazić, a nie wiedział, jak chwycić posiniaczone ramiona, żeby nie sprawić mu bólu. Poprawił się jednak, a nie mogąc znieść pełnych prośby jęków, nachylił się i zaczął mruczeć uspokajająco.

– Dobrze, utrzymaj go tak.

Maglor siedział pochylony, skupiając wzrok na ściągniętej w bólu twarzy brata. Przez jakiś czas mamrotał bez składu, ot, po to, żeby mówić, bo zdawało się, że znajomy głos działał uspokajająco. Potem zaczął śpiewać cicho jedną ze swoich starych piosenek, którą brat lubił; cokolwiek, byle jakoś go uciszyć.

Czy Maedhros zareagował, czy też zwyczajnie wyczerpało go to szarpanie, Maglor nie wiedział. Dość, że stopniowo jęki cichły, a on przestawał się szarpać, aż zapadł w sen. Maglor zamarł, nie śmiejąc choćby drgnąć, by nie zakłócić mu odpoczynku, a uzdrowiciele dokończyli przemywanie i zasłonili rany. Nawet nie zauważył, kiedy w tym wszystkim ktoś wywołał Fingona z pokoju, ale nagle zostali sami, tylko we dwóch, i Maglor był skłonny liczyć płytkie oddechy brata.


Rozdział trzeci

Uzdrowiciele przysłani przez synów Feanora przyjechali dopiero późnym rankiem. Strażnicy, uprzedzeni przez Fingona, wpuścili ich bez zwłoki i wskazali drogę do domu Fingolfina, zatrzymali natomiast towarzyszącego im Amrasa. Najmłodszy z synów Feanora miał dość rozsądku, by usłuchać i nie nalegał, ale też nie był w stanie wrócić do domu. Odszedł nad jezioro, gdzie poprzedniego dnia czekali z braćmi na Maglora i tam uwiązał konia do drzewa. Miał stąd dobry widok na bramę, tak że gdyby starszy brat czy którykolwiek z uzdrowicieli opuszczali obóz, z pewnością by ich nie przeoczył.

Godziny mijały, a Alcarino nie wracał, po Maglorze nie było nawet śladu. Amras kręcił się niespokojnie po wybrzeżu, dopiero letnia ulewa skłoniła go do szukania schronienia między drzewami. Siedział tam z kapturem nasuniętym głęboko na twarz i obserwował ruch przy bramie. Dzień jednak przeszedł w wieczór, pochmurne niebo wypogodziło się, odsłaniając błyszczące gwiazdy, a Amras wiedział równie mało jak w chwili przybycia.

Być może brak wiadomości był dobrym znakiem. Alcarino po drodze próbował go przekonać, że w tej chwili raczej niewiele może się szybko zmienić, a jeśli Maglor będzie mógł przekazać braciom nagłe wieści, to będzie to raczej śmierć Maedhrosa niż cokolwiek innego. Może więc powinienem się cieszyć, że Alcarino nie wraca, bo jego wiedza na nic się już nie zda, rozmyślał ponuro Amras, spędzając bezsenną noc między drzewami. Niemniej, gdy nastał świt, a Maglor nie przekazał mu nic, najmłodszy z braci nie potrafił dłużej czekać.

***
Fingon polecił, by wszystkie sprawy związane z synami Feanora kierować bezpośrednio do niego, bez kłopotania ojca, więc to on pierwszy usłyszał, że strażnicy zatrzymali przy bramie któregoś z najmłodszych braci. Pospieszył ku bramie; chciał po drodze zabrać i Maglora, by ten był w razie czego rozjemcą, ale rzut oka przez niedomknięte drzwi do pokoju rannego kazał mu porzucić ten pomysł. Maedhros półleżał na młodszym bracie i nie było siły, która zabrałaby teraz Maglora od niego. Fingon poszedł sam.

Przy bramie powstało już spore zamieszanie, bo syn Feanora do spokojnych nie należał, a i wartownicy nie obeszli się z nim zbyt łagodnie. Dopiero na widok kuzyna rudzielec przestał się szamotać, a strażnicy puścili go. Uwolnioną rękę przycisnął do brzucha, drugą sięgnął do twarzy i otarł niedbale krew lecącą z nosa i rozbitej wargi, ale wbił w Fingona niecierpliwe spojrzenie.

– Co z Maitimo? – wypluł z siebie pytanie. – Nie chcę kłopotów, chcę tylko wiedzieć, co z Maitimo – powtórzył niemal błagalnie, wpatrując się w Fingona, jakby chciał w nim wypalić dziurę wzrokiem.

Fingonowi zrobiło się go prawie szkoda, gdy tak stał samotnie pomiędzy strażnikami, ale rozkaz ojca pozostawał rozkazem, a młodszy kuzyn właśnie go złamał.

– Nie powinno cię tu być – zauważył sucho. – Już raz dostałeś ostrzeżenie. – Jak widać, od poprzedniego ranka determinacja jednego z bliźniaków wzrosła na tyle, że spróbował wślizgnąć się do obozu wuja. Problem tkwił w tym, że nawet gdyby chciał wmieszać się między elfów, rude włosy zdradzały go na odległość. Fingon zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, który z bliźniaków przed nim stoi.

– Pitya czy Telvo? – zapytał spokojnie; już dawno nauczył się, że nie było sensu próbować zgadywać.

W odpowiedzi rudzielec zachłysnął i zakrztusił się krwią wciąż cieknącą mu z nosa, a na Fingona spojrzał tak, jakby zobaczył upiora. Zreflektował się jednak zaraz i odpowiedział, nieco niewyraźnie z powodu puchnącej wargi.

– Telvo. Amras – dorzucił nieoczekiwanie sindarińskie imię.

– Wracasz do domu. – Fingon chwycił go za ramię i pociągnął ku bramie.

Amras poszedł za nim bez słowa sprzeciwu, pokasłując tylko co jakiś czas i zerkając tęsknie przez ramię. Fingon także milczał, póki nie znaleźli się przy drzewach nad jeziorem, gdzie najmłodszy syn Feanora zostawił wierzchowca.

– Maitimo? – zapytał Amras po raz trzeci, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu straży. – Ja muszę wiedzieć, Findekano.

– Nie jest gorzej niż było – odparł Fingon. – To dobra wiadomość – dodał, bo dopiero teraz najmłodszy syn Feanora patrzył na niego, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Choć mam wrażenie, że chcesz, by mu się pogorszyło – powiedział ostrzej.

– Co?! – Telvo, akurat szukający czegoś w sakwie przy siodle, poderwał z oburzeniem głowę. – Oczywiście, że nie!

– Więc dlaczego robisz wszystko, by mój ojciec uznał, że wasza obecność powoduje zbyt wiele kłopotów i wyrzucił również Makalaure? – zirytował się Fingon. – A Makalaure jest jedyną osobą póki co, która jest w stanie uspokoić trochę Maitima, żeby spał i się nie rzucał. Valarowie, czemu wy wszyscy musicie być tacy uparci?

– Dziwisz się? – Amras przez ułamek sekundy wyglądał na niemal rozbawionego. – To jest pierwsza sensowna rzecz, jakiej się dowiaduję od wczoraj – wytknął. – Kano nie mógł posłać chociaż słowa?

– Chyba nawet nie wie, że tutaj jesteś. Ja też nie wiedziałem, póki nie próbowałeś dostać się do środka – przyznał Fingon, obserwując młodszego kuzyna.

Amras zaskakiwał go. Syn Fingolfina pamiętał go głównie jako dzieciaka, nim poszli z ojcem na wygnanie, a potem nie miał wiele do czynienia z bliźniakami. Stojący przed nim elf został zmuszony do dojrzenia w szybkim tempie, bo opanowywał emocje zaskakująco szybko jak na temperamentnych synów Feanora, a jednocześnie momentami sprawiał wrażenie niedorostka, zwłaszcza gdy z błyszczącymi oczami wypytywał o najstarszego brata. Najwyraźniej też przestali być z Pityą tak nierozłączni, jak byli kiedyś, bo Amras był tu zupełnie sam.

– Ja muszę wiedzieć – powtórzył z naciskiem rudzielec.

– Nie proś mnie, bym cię wpuścił, bo będę musiał odmówić.

– Ale nie odmawiaj nam wieści. – Tym razem Amras przyjął to spokojniej; najwyraźniej starczyło mu usłyszeć, że Maedhros żyje.

Fingon uległ i streścił dość szczegółowo wydarzenia ostatniej doby. Amras stał i słuchał, bezwiednym ruchem rozmasowując wykręcony przez straże nadgarstek.

– Jedź do domu, przekaż to braciom – zakończył Fingon. – Jesteś cały? – zapytał zdawkowo, widząc jak kuzyn się krzywi. – Nie chcę, żeby twoi starsi bracia wysnuli jakieś błędne wnioski i uznali, że i Maitimo może być tu zagrożony.

– W porządku – zbył go chłodno Amras i wskoczył na siodło. – Mówiłem ci już, że nie chcę kłopotów.

– Zamierzasz tu wracać? – spytał Fingon, nie dziwiąc się zupełnie, gdy kuzyn tylko kiwnął głową. – Przywieź dla Kano jakąś koszulę. I nie chcę cię tu widzieć wcześniej niż jutro w południe.

Amras skinął mu jeszcze raz głową i popędził przed siebie, a Fingon zawrócił do obozu, mając nadzieję, że kuzyn domyje się choć trochę, nim dojedzie do braci.

– Coś się stało? – przywitał go pytaniem Maglor, gdy Fingon wszedł cicho do pokoju rannego. – Zdawało mi się, że chciałeś mnie zawołać?

Maedhros spał spokojnie, z głową opartą o brata. W połowie opróżniona miska świadczyła o tym, że Maglorowi udało się wlać w niego przynajmniej trochę zupy.

– Straże zatrzymały Telvo, jak próbował się do was dostać – wyjaśnił Fingon i przysiadł w nogach łóżka. – Odesłałem go do domu z wiadomościami dla twoich braci – dodał i streścił, co wydarzyło się przy bramie.

– Powinienem był się tego spodziewać. – Maglor nie był w najmniejszym stopniu zdziwiony. – Ciężko go będzie utrzymać na dystans, zwłaszcza jego, zwłaszcza od Maitima.

– Byłem przekonany, że kręcą się przy obozie razem. Pogryźli się o coś? – zagadnął Fingon; nie musiał precyzować, że ma na myśli drugiego bliźniaka.

Maglor przymknął na moment oczy, ochronnym ruchem przygarnął bliżej śpiącego brata.

– Pitya nie żyje – powiedział głucho. Odruchowym już gestem starał się rozluźnić zaciśnięte palce brata; to była jak dotąd jedyna oznaka życia oprócz powtarzanych w majakach próśb o skrócenie cierpienia.

Fingon spojrzał na niego, zaskoczony. W jego oczach Maglor widział obawę, co też takiego może usłyszeć.

– Ojciec podejrzewał o spiski nie tylko wuja i was – odparł gorzko. – Wietrzył zdradę również między nami. Maitimo chciał odesłać statki, ledwie wysiedliśmy, ale wtedy wyszło, że ojciec od początku nie zamierzał tego zrobić. Pokłócili się wtedy jak nigdy – urwał, przez chwilę wpatrując się w twarz brata, szukając najmniejszej reakcji. Liczył, że przywołają go z powrotem, a przecież mówił o zdarzeniu wciąż budzącym żywe emocje. – Maitima wyniosło wtedy z obozu, nie wiem, gdzie się pałętał, chyba poszedł ochłonąć... Spaliśmy, a ojciec nocą podpalił statki ze wszystkim, co zostało w ładowniach. – Nie wszyscy spaliśmy, sprostował w duchu, ale tego nie zamierzał Fingonowi mówić; czasem się zastanawiał, czy Curufinowi śnił się brat po nocach. – Jeden ze Smyków spał na pokładzie.

– O Valarowie... – jęknął Fingon. – Feanor nie sprawdził, czy nikogo nie ma na statkach?

– Podpalił tamten jako pierwszy – sprostował ponuro Maglor. Dobrze, że młodsi bracia go w tej chwili nie słyszeli, bo niechybnie oskarżyliby go o szkalowanie pamięci o ojcu. Tak jakby mógł czymkolwiek pogorszyć opinię o nim w obozie wuja. – Podejrzewał, całkiem słusznie, że bliźniacy będą chcieli wracać do matki i postanowił im to uniemożliwić. I nie wrócili – prychnął. – A Smyk się więcej do ojca słowem nie odezwał. – Rzeczony Smyk już dawno przestał być dzieckiem, ale jako najmłodszy wśród tylu braci, nadal był odruchowo chroniony.

– Przykro mi.

– Przez ostatnie lata miałem tylko jednego rudzielca – mruknął Maglor do siebie, czułym gestem przeczesał krótkie, spocone kosmyki na czole brata. Dopiero teraz widział tragiczne efekty tamtego desperackiego strzyżenia pod wpływem emocji. Trzeba będzie coś z tym zrobić, jak mu się polepszy. Jeśli mu się polepszy, poprawił się ponuro.

– Zlewa mi się to wszystko – przyznał cicho po dłuższej chwili milczenia. – To była kwestia, bo ja wiem, miesiąca, może ciut więcej – mówił ze wzrokiem utkwionym w Maedhrosie, niemal zapominając o obecności kuzyna; nieśmiała skarga młodszego brata. – Ojciec zapędził się pod sam Angband. Byliśmy na obcym terenie, ale Maitimo udało się go odbić. Krew ojca nie zakrzepła nam jeszcze na rękach, jak przyszło poselstwo – ciągnął gorzko, bardziej do siebie niż do Fingona. Rozsądek podpowiadał, że lepiej zamilknąć, ale to słowa przejmowały kontrolę i Maglor wyrzucał z siebie brzemię, jakie na niego spadło. – Morgoth się poddawał, wiesz?

Fingon parsknął na samą tę myśl, ale Maglor wychwycił jego zaciekawione spojrzenie. Nic dziwnego, jak dotąd nie było kiedy rozmawiać o szczegółach, tak pierwszych dni elfów Feanora w Śródziemiu, jak i przeprawy Fingolfina. Obozy utrzymywały kontakt, który ograniczał się do wymiany informacji na temat zagrożeń. Wuj i kuzyni wiedzieli tylko, że Maedhros został wzięty do niewoli, synowie Feanora usłyszeli od Turgona o śmierci Elenwe.

– I Maitimo podjął tę szyderczą grę, zgodził się na rokowania – kontynuował Maglor, skoro Fingon nie powiedział ni słowa. – Tydzień później dostałem kolejne poselstwo, tym razem z żądaniami nie do spełnienia.

– A próbowaliście... – pytanie Fingona zawisło w powietrzu, niedokończone.

– Myślisz, że nie? – dopiero teraz Maglor uniósł głowę i naprawdę spojrzał na kuzyna. – Zepchnął nas, musiałem się wycofać. Nie mogłem stracić więcej braci – słowa, które powtarzał sobie od chwili, gdy odprawił poselstwo Morgotha, wyrwały się same, jak tłumaczenie desperata.

– Wiem... Przecież to dlatego Turukano tak się na mnie gniewa. – Fingon przysunął się bliżej, szare oczy pociemniały smutkiem. – Przez myśl, że i ja mogłem nie wrócić.

– Kto...? – teraz to Maglor patrzył na niego z niepokojem. – Mówiliście o Elenwe, ale Itaril przecież ... ?

– Nie Itaril – pokręcił głową Fingon. – Arakano poległ w pierwszej potyczce z orkami. Ledwie rozpoznaliśmy ciało.

Maglor tylko potaknął ponuro w milczeniu. Oni nawet tyle nie mieli, gdy spłonęły statki. Amroda pochłonęły ogień i woda, choć może to i lepiej, że oszczędzono im tego widoku; obraz umierającego ojca Maglor miał wyryty pod powiekami i dopiero teraz przyćmił go tragiczny stan Maedhrosa.

– Więc przysięga zagarnęła najpierw najmłodszych - westchnął cicho Fingon.

Kuzyni skrzyżowali spojrzenia, porozumieli się bez słów. I oby nie najstarszych. dnia Czw 21:25, 27 Sie 2015, w całości zmieniany 1 raz
Rozdział czwarty

Fingon złapał się na tym, że podświadomie oczekiwał rozgardiaszu w domu, zważywszy, jaki szok wywołał jego powrót. Tymczasem wszyscy starali się utrzymywać pozory normalności i nie zwracać uwagi na krążących w tę i z powrotem uzdrowicieli. Maedhros został przeniesiony do pokoju na końcu korytarza i w tej części domu panowała cisza; kto nie musiał, nie zapuszczał się tam. Nikt nie chciał słuchać jęków rannego.

Z podobnym przyjęciem spotykał się Maglor w czasie tych nielicznych momentów, gdy wychodził z pokoju brata. Większość udawała, że go nie zauważa i mijała go bez słowa, a i sam Maglor wracał do rannego najszybciej, jak się dało.

Fingon zajrzał do pomieszczenia, gdzie złożono rannego zaraz po przylocie. W rogu pokoju wciąż leżała podróżna sakwa Fingona, strzępy jego koszuli i te resztki łachmanów, w które odziany był Maedhros... Oraz harfa. Elf schylił się i podniósł instrument z poczuciem winy. Gryf był zakurzony i poplamiony krwią. Fingon zabrał instrument i poszedł do kuchni, gdzie najprościej mu było znaleźć wodę i jakąś szmatkę.

Przysiadł na wolnej ławie i zajął się czyszczeniem, próbując nie pamiętać, że to, co starał się zmyć, było krwią przyjaciela. Tam, gdzie lakier był naruszony, krew wżarła się głęboko i Fingon wątpił, by udało mu się doczyścić drewno.

– Jesteś szalony, wiesz? – głos siostry wyrwał go nagle z zadumy.

Aredhela zaszła go od tyłu, owinęła szczupłe ramiona wokół niego i ucałowała go na powitanie. Musiała dopiero co wrócić, bo wciąż miała na sobie podróżny strój jeździecki, a część włosów wymknęła jej się z grubego warkocza i opadała luźno wokół twarzy.

– Irisse! – Fingon podniósł się i uścisnął siostrę. Nie widzieli się od czasu jego powrotu, jako że Aredhela bawiła akurat na polowaniu. – Wiesz już?

– Tak, Turukano mi wczoraj powiedział.

Ach, to by wyjaśniało, dlaczego Fingon nie widział brata od poprzedniego dnia. Gdy tylko mógł, dotrzymywał towarzystwa Maglorowi, więc przegapił wyjazd Turgona.

Aredhela zakrzątnęła się przy stole, nalała sobie wina i usiadła naprzeciw brata.

– Jakim cudem przywiozłeś ją w całości? – zagadnęła, wskazując na harfę. – Turukano mówił, że postradałeś konia i większość rzeczy.

Fingon zaczął opowiadać i wrócił do czyszczenia, zadowolony, że w przeciwieństwie do brata Aredhela nie robi mu wyrzutów. Uprzedził ostrożnie siostrę, że Maedhros być może nie przeżyje mimo usilnych starań uzdrowicieli i Maglora, ale wiedział, że Aredhela pewnie i tak prędzej czy później pójdzie przekonać się na własne oczy. Urwał relację dopiero w momencie, gdy na progu kuchni pojawił się Maglor.

Przebrał się w czyste rzeczy przywiezione przez młodszego brata przed trzema dniami, ale podkrążone oczy i luźno rozpuszczone włosy mówiły same za siebie. Fingon wątpił, by kuzyn spał chociaż chwilę, bo ile razy zaglądał do pokoju rannego, Maglor siedział przy łóżku brata jak przyrośnięty.

– Maitimo śpi? – zapytał Fingon, gestem zapraszając śpiewaka do stołu, bo Maglor sprawiał wrażenie nieco zdezorientowanego.

– Tak, chwilowo tak. – Maglor skłonił głowę na powitanie. – Alcarino mnie wyrzucił, jak skończyliśmy zmieniać opatrunki – przyznał bezradnie; głos miał szorstki.

– I nic dziwnego. – Aredhela zmierzyła kuzyna wzrokiem, bez najmniejszego skrępowania, jakby nie minęły całe lata, odkąd ostatni raz się widzieli. – Jedliście coś? Bo ja jestem głodna – oświadczyła, gdy obaj elfowie pokręcili głowami.

Fingon uśmiechnął się do siebie, bo siostra w ostentacyjny sposób weszła w rolę gospodyni i zatroszczyła się o gościa. Kazała przygotować posiłek, a przed chrypiącym Maglorem postawiła kubek ciepłego mleka z miodem, czym kompletnie go rozbroiła.

Rozmowa toczyła się całkiem swobodnie, głównie dlatego, że Aredhela zachowywała się, jakby wizyta syna Feanora nie była niczym dziwnym, a Maglor zbyt martwił się o brata, by czuć się skrępowanym. Zresztą zjadł spiesznie, a potem poprosił o miskę przetartej zupy i wrócił do Maedhrosa, puszczając mimo uszu sugestię, że sam też mógłby się przespać.

***

– Dobij mnie... – kolejny jęk, cichy, szept ledwie. Twarz brata ściągnięta, ostra, skóra zdawała się niemal pękać na kościach.

Maglor stłumił chęć przysłonięcia uszu, palce jednej ręki zacisnął konwulsyjnie na pościeli; drugą bez większej nadziei na powodzenie trzymał na twarzy brata, gładził po suchej skórze. Potrzeba dotyku była silna, ciepło rozognionych policzków przypominało, że Maedhros wciąż żył.

Piąty dzień już to trwało. Pięć dni gorączki nie do zbicia, podczas których Maedhros na przemian drzemał niespokojnie lub, równie nieprzytomny, majaczył. Najgorsze było to, że nie zawsze udawało im się nakłonić go, by przełykał, a obawiali się wlewania na siłę kolejnych, coraz silniejszych wywarów uśmierzających, żeby się nie zadławił. Gdy więc zioła przestawały koić, do umęczonego Maedhrosa przebijał się tylko ból.

– Dobij – westchnienie, coraz słabsze. Maglor wiedział już, że brat za chwilę się zmęczy, popadnie w odrętwienie. Mimo to jego prośby wibrowały mu w uszach.

Nie wytrzymał. Zerwał się i wyszedł na korytarz w nadziei, że trochę odetchnie; znużenie zaczynało brać nad nim górę. Odkąd się dowiedział, nie spał i prawie nie jadł. I jeszcze te błagania Maedhrosa... Maglor był gotów zrobić dla brata wszystko, żeby mu się polepszyło, spełnić każdą prośbę, ale na litość, nie taką!

Gorące łzy zapiekły pod powiekami. Maglor oparł się o ścianę przy drzwiach i ukrył twarz w dłoniach, pogarda dla samego siebie znów wypełzła i przypomniała o sobie. Nie umiałby spełnić tej jednej prośby, nawet gdyby stał na miejscu Fingona pod skałą i miał do wyboru zabić lub zostawić, nie umiałby tego zrobić. Nie Maedhrosa, nie brata. Ale zostawić w niewoli go mogłeś, przypomniało bezlitośnie sumienie. I teraz też to robisz.

Ranny w pokoju jęknął i dopiero to skłoniło Maglora do powrotu. Maedhros nie zaciskał już palców, ale drapał nimi o materac, rozkrwawiając pokaleczone opuszki. Maglor przyklęknął, chwycił go za rękę, przeklinając swoją chwilę słabości. Ranny drapał tak od poprzedniego dnia; nic dziwnego, gdy spalona słońcem skóra schodziła z niego całymi płatami.

Maedhros musiał poczuć, że ktoś go dotyka, bo rysy twarzy ściągnęły się w grymasie, z ust wyrwał się kolejny jęk.

– Dobij...

– Nie, Maitimo – powiedział cicho Maglor łamiącym się głosem. – Nie proś mnie. Już nie trzeba, już dobrze. Teraz już nic ci nie grozi – szeptał gorączkowo; głośniej już nie był w stanie mówić.

Przysiadł na piętach na podłodze przy łóżku, ani na chwilę nie puszczając ręki brata. Maedhros wyczerpał się chyba zupełnie, bo ucichł, usnął z palcami zaciśniętymi na dłoni Maglora. Śpiewak pochylił głowę, oparł się czołem o materac, korzystając z chwili spokoju. Nie chciał zasypiać w obawie, że Maedhrosowi nagle się pogorszy, a on coś przegapi. Taka chwila odpoczynku musiała mu wystarczyć.

Prośby Maedhrosa, choć ucichły, wciąż brzęczały mu w uszach. Maglor przysunął się tak, by oprzeć się policzkiem przy dłoni brata; po policzkach spłynęły łzy, łykane bezgłośnie, by nie zakłócić spokoju. O tym nie mówił Amrasowi, gdy rozmawiali przelotnie poprzedniego dnia, ale podejrzewał, że młodszy brat sporo wyczytał między wierszami. Tym jednak Maglor nie zamierzał zaprzątać sobie głowy.

Musiał przysnąć wbrew intencjom, bo prawie podskoczył, gdy poczuł nagle dłoń na ramieniu. Nie obejrzał się jednak, tylko wbił nieprzytomne spojrzenie w brata, póki nie przekonał się, że Maedhros nadal śpi. On sam zbyt długo nie spał, sądząc z tego, że pościel wciąż była mokra od jego łez.

– Powinieneś odpocząć.

Maglor poderwał się na nogi, gdy usłyszał nie Fingona czy Alcarino, których się spodziewał, a Fingolfina.

– Nolofinwe – skłonił głowę, odkaszlnął, ale nie udało mu się zmusić strun głosowych do czegoś przyzwoitszego niż głośny szept. Jego śpiew był jedyną rzeczą, która uspokajała trochę Maedhrosa, więc Maglor śpiewał aż do zdarcia gardła. Pozostawało mieć nadzieję, że odzyska nieco głos, nim ranny brat znów zacznie majaczyć.

Fingolfin przyszedł pierwszy raz, odkąd Maglor był z bratem. Jak dotąd trzymał się na dystans do tego stopnia, że syn Feanora ani razu nawet nie wpadł na niego na korytarzu, stąd jego obecność w pokoju rannego podwójnie dziwiła. W oczach wuja było jednak raczej współczucie i żal niż gniew, choć po nim Maglor spodziewał się podobnej niechęci jak ze strony Turgona.

Zanim Maglor zdołał powiedzieć coś sensownego, Maedhros poruszył się niespokojnie, westchnął boleśnie, a chude palce zaszurały o łóżko. Śpiewak momentalnie zapomniał o obecności wuja, zakrzątnął się przy bracie. Napoił go ziołami, wdzięczny, że ranny przełyka, a potem pozostał na skraju łóżka, bo zdawało mu się, że Maedhros rozluźnił się trochę, oparty o jego pierś.

– Nie mogę, Nolofinwe – szepnął Maglor i podniósł w końcu wzrok na wuja. – Widzisz, że nie mogę.

Fingolfin pokiwał głową i przysunąwszy sobie krzesło usiadł obok łóżka.

– Nie polepsza mu się – ciągnął Maglor. – Przez chwilę myślałem, że skoro jest z nami, tutaj, to... – urwał. – Tracimy go, Nolofinwe. Uzdrowicielom kończą się pomysły, nawet Alcarino nie może już dodać nic więcej. Każdy dzień, każde majaki pozostawiają go słabszego. Jeśli przestanie przełykać leki, nic nie będziemy mogli zrobić. Więc proszę, nie mów mi, że powinienem odpocząć. Bo jeśli Maitimo wtedy odejdzie...

– Maitimo wciąż żyje, Makalaure – zauważył Fingolfin. – Uzdrowiciele nie dawali mu większych szans na przeżycie pierwszej doby, a zobacz, ile czasu minęło.

– Alcarino twierdzi, że jeśli nic się nie zmieni, to nie da rady. Nie wykończył go Angband, wykończy gorączka.

– A jeśli pozwolisz, by dopadały cię takie myśli, Nieprzyjaciel zniszczy w ten sposób nie tylko Nelyafinwe, ale też ciebie i twoich braci – przerwał mu ostrej Fingolfin. – To jego sprawka, siać zwątpienie, kiedy jest jeszcze nadzieja. Maitimo wciąż oddycha. – Starszy elf delikatnie pogładził dłoń rannego.

– Trudno mieć na coś nadzieję, gdy się go widzi – wymamrotał Maglor.

– Maitimo jest uparty, jak każdy w tej rodzinie. – Fingolfin uśmiechnął się bez wesołości.

Z tym nie sposób było się nie zgodzić, począwszy od dziadka Finwego i ojca, a skończywszy na najmłodszym Amrasie. Przeprawa wuja i kuzynostwa przez lodową cieśninę też co nieco mówiła o reszcie rodziny. A jednak...

– Naszego uporu może nie wystarczyć – zauważył Maglor, a potem uniósł błyszczące oczy. – Co nie znaczy, że nie będziemy próbować.

Fingolfin skwitował lekkim uśmiechem tę zadziorność, wygrzebaną spod nie wiadomo z jak głębokiej warstwy zmęczenia.

– Zdaje się, że Alcarino zostawił ci coś na gardło, Kano – przypomniał, zmieniając nagle temat i sięgając po zapomniany kubek na szafce.

Maglor drgnął, zaskoczony, słysząc zdrobnienie. Tak zwracali się do niego tylko bracia, a ostatnio również Fingon. Chyba najwyższy czas przypomnieć sobie, że tu jest więcej rodziny...

– Wypij – ponaglił spokojnie Fingolfin, gdy Maglor nie przyjął kubka. – Irisse mówiła, że zaraz tu przyjdzie, będzie czuwać nad Maitimo. Skorzystaj z tego, że teraz śpi, zdrzemnij się trochę. Kto wie, kiedy znów będzie potrzebny twój śpiew.

Wuj wprawdzie nie miał tego spojrzenia co Alcarino, które potrafiło sprawić, że Maglor czuł się jak dzieciak, ale jego argumenty były logiczne. Poza tym Fingolfin dopiero co przyłapał go na spaniu, więc Maglor faktycznie nie bardzo mógł sobie ufać. Musiał choć chwilę odpocząć, wolał nawet nie myśleć, czym mogłaby się skończyć kolejna niekontrolowana drzemka.
Rozdział piąty

Maedhros wciąż żył.

Minął tydzień, potem drugi. Ranny nie odzyskał przytomności i wciąż momentami mamrotał coś bez składu, ale gorączka zelżała i dawała się kontrolować. Maglorowi zdawało się, że rany nic się nie zmieniają, a gdy podzielił się tym spostrzeżeniem z Alcarino, ten przyznał mu rację. Wyjaśnił jednak, że jest dobrze, lepiej, niż mogliby oczekiwać, sądząc po pierwszych dniach. Według uzdrowiciela Maedhros musiał najpierw odzyskać choć część sił, by organizm zaczął myśleć o gojeniu. Dlatego też karmili rannego i poili wzmacniającymi wywarami, a Maedhros na szczęście przełykał. I żył, wciąż żył, i to Maglorowi chwilowo wystarczało.

Alcarino uspokoił go, że trzeba dać Maedhrosowi czas, i stwierdził, że jego obecność w obozie Fingolfina nie jest konieczna. Wyraził chęć powrotu do domu i Maglor się zgodził, wiedząc, że wciąż będzie miał niewiele gorszych uzdrowicieli wuja na każde zawołanie. Poza tym rozumiał, że Alcarino mógł mieć już dość ostentacyjnej niechęci, z jaką wielu elfów reagowało na nich obu. Maglor mógł być przejęty losem brata, ale to nie znaczyło, że był ślepy i głuchy. Skoro więc mógł nie narażać Alcarino na dalsze nieprzyjemności bez szkody dla brata, zgodził się.

Maedhros był cichy i spokojny, a Maglora dogoniły w końcu inne sprawy. Przez te dwa tygodnie z okładem jedynym łącznikiem z jego obozem był Amras. Rudzielec przyjeżdżał regularnie co trzy dni i czekał cierpliwie na brata, by dowiedzieć się czegoś o stanie Maedhrosa oraz przekazać najważniejsze wieści z domu. Twierdził wprawdzie, że nic ciekawego się nie dzieje, ale Maglora niepokoiła trochę wzmianka o tym, że to Celegorm prowadzi rozmowy z leśnymi elfami. Zbliżał się czas żniw, a Noldorowie mimo obwarowanego i nieźle zorganizowanego obozu wciąż raczkowali w uprawie okolicznych pól i niedobory zboża uzupełniali handlując z okolicznymi elfami. Kiedy w dodatku mijał szósty dzień od ostatniej wizyty najmłodszego brata, a po Amrasie nie było ani śladu, Maglor zaryzykował i zostawił rannego pod opieką uzdrowicieli, a sam pojechał sprawdzić, co się dzieje w domu.

Niepotrzebnie się niepokoił. Obóz nadal stał, a młodsi bracia mieli się dobrze. Alcarino, gdy wrócił, powiedział im wiele więcej, niż przekazywał zakręcony zwykle Maglor, to dlatego Amras nie spieszył się z kolejną wizytą i pojechał z Caranthirem w okoliczne wzgórza. Smyk od dłuższego czasu zajmował się tworzeniem map okolicy, a ostatnio bardzo je zaniedbał. Rozmowy Celegorma z Moriquendi potoczyły się dobrze, więc Maglor bez większych zastrzeżeń zaakceptował ustalenia. Za to gdy wrócił do obozu Fingolfina, czekała go niemiła niespodzianka.

Było kiepsko.

Maglor przeklinał w duchu fakt, że obowiązki zatrzymały go na cały dzień w obozie, a potem jeszcze został na noc, bo bracia kategorycznie zaprotestowali, gdy chciał ruszyć w po północy. Po prawdzie Celegorm i Curufin siłą zagonili go do snu, a potem nie raczyli obudzić o brzasku, jak prosił, gdy im uległ. Oferowali wprawdzie, że przecież któryś z nich może pojechać, sam jeden, ale Maglor wolał nie ryzykować. Amras bardzo prosił, i może nawet Fingon wyjednałby u ojca zgodę, by go wpuścić, ale w przypadku najmłodszego brata Maglor był podwójnie ostrożny i nie chciał go rzucać w niewiadome.

O tym, że pod jego nieobecność stan Maedhrosa się pogorszył, Maglor przekonał się, ledwie wszedł do domu Fingolfina; ochrypłe krzyki chorego niosły się echem po korytarzu. Gdy wpadł do pokoju brata, dwoje uzdrowicieli przytrzymywało go na łóżku, tak się rzucał. Ta siła oporu zaskoczyła Maglora, ale nie miał okazji się z niej ucieszyć. Tak jak i z tego, że Maedhros miał otwarte oczy. Valarowie! Maglor tyle razy prosił w ciągu ostatnich dni, by brat obudził się w końcu, ale te duże, zapadnięte oczy wpatrujące się gdzieś w przestrzeń zasnute były grozą i pustką, a tłumione, coraz cichsze krzyki świadczyły o tym, co widział Maedhros. Oraz, że z pewnością nie byli to przyjaciele i brat.

Dużo czasu minęło, nim Maglorowi udało się uspokoić Maedhrosa; nie pomagał fakt, że Fingon był nieobecny i przez całą dobę nie było nikogo, na czyją obecność najstarszy syn Feanora choć trochę reagował. W efekcie uzdrowiciele przypięli go do łóżka, gdyż, jak wyjaśnili zbulwersowanemu tym widokiem Maglorowi, istniało ryzyko, że ranny uszkodzi szwy i rozkrwawi rany, jeśli będzie się szamotać. Samemu śpiewakowi pół dnia zajęło dotarcie do brata na tyle, by przestał się szarpać. Uspokoiło go dopiero mycie.

Woda. Maglor był tym zaskoczony, ale bardzo szybko odkryli, że poza jego śpiewem na rannego dobrze działa dotyk wilgotnego ręcznika. Chłodny okład na czole zdawał się przynosić ulgę, a przy myciu Maedhros był zwykle spokojny i nieruchomy i nie uciekał przed mokrą ściereczką tak jak przed każdym innym dotykiem. Maglor mył go więc dużo częściej, niż to było konieczne, powolnymi ruchami przecierał twarz, szyję i ramiona.

Mimo to ranny był niespokojny i zdawało się, że nie może usnąć na dłużej. Następne trzy dni znów były nerwowym oczekiwaniem, kiedy drzemka przejdzie w majaki, a bolesne westchnienia w krzyki. Maedhros wydawał się bardziej świadomy niż na samym początku; na tyle, by, jak sądził Maglor, przypominać sobie niewolę, nie dość jednak, żeby się ocknąć. Młodszemu bratu nie pozostawało nic innego, jak cały czas pilnować rannego. Maedhros znów rzucał się i łkał, a pozostawiony chwilę bez opieki zrywał sobie tym szarpaniem bandaże. Maglor zrobił ten błąd raz, wychodząc tylko do kuchni po coś do jedzenia. Gdy wrócił, trzeba było poprawiać opatrunki, więc już lepiej było rannego przytrzymywać, choć na każde użycie siły Maedhros reagował większą paniką.

W takich chwilach jak ta Maglor dziękował za fakt, że był w stanie cokolwiek zdziałać. Po trzech dniach znów miał suche i zdarte gardło, ale przynajmniej ranny spał. On sam siedział przy łóżku i nucił raczej z rozpędu niż z potrzeby.

– Dziwnie brzmisz.

Maglor poderwał głowę i zerknął w stronę drzwi, skąd dobiegł go dziecięcy głos. Wbrew śmiałym słowom, stojąca w progu dziewczynka nie weszła do środka i tylko przyglądała się synom Feanora, po trosze z ciekawością, po trosze z lękiem. Zmieniła się, odkąd Maglor widział ją po raz ostatni, teraz sięgałaby mu już pewnie do ramienia. Jasne włosy miała elegancko splecione w koronę, ale brzeg błękitnej sukienki był cały mokry, a noski butów ubrudzone piaskiem.

– Itaril – Maglor posłał dziewczynce zmęczony uśmiech. – Możesz wejść – powiedział, jednocześnie przykrywając szczelniej Maedhrosa, by ukryć co się da przed wzrokiem dziecka.

Idril weszła do środka i po chwili wahania usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, podwijając zabawnie sukienkę.

– Jak ty to robisz, wujku? – zapytała. – Że on nie krzyczy? Jak cię nie było krzyczał całą noc.

– Wiem – skrzywił się Maglor.

Ku jego zgrozie Idril zrelacjonowała mu, po dziecięcemu bezpośrednio, co działo się pod jego nieobecność. Wprawdzie ani razu nie była przedtem w pokoju rannego, ojciec jej nie pozwalał, ale gdy drzwi były otwarte, wyraźnie słyszała zarówno krzyki Maedhrosa, jak i rozmowy uzdrowicieli.

– Wujek Fin... Findekano naprawdę musiał go odciąć od skały? – wystrzeliła nagle z pytaniem. – Tak mówią w obozie. Że Nelyafinwe stracił rękę i ducha tam, w niewoli. – Idril patrzyła na Maglora z ciekawością i wyczekiwaniem.

Maglor zerknął na brata, ale ten nadal drzemał i ani myślał dać mu wymówkę, by nie musiał odpowiadać dziecku. Bo niby co miał jej powiedzieć?

Od konieczności wyjaśnień uratował go Turgon, który wparował do pokoju, wyraźnie niezadowolony, widząc swoją córkę w towarzystwie syna Feanora.

– Itaril, co ty tu robisz?

– Nic, Atto – pospieszyła z zapewnieniem Idril, zrywając się z podłogi i przygładzając przód sukienki. – Ja tylko...

– Zmykaj stąd, jesteś już pół godziny spóźniona – przerwał jej sucho ojciec i wyprowadził dziewczynkę z pokoju.

Podniesiony głos Turgona wybił Maedhrosa ze snu i ranny znów błądził niewidzącym wzrokiem po suficie, spięty, ale obojętny na towarzystwo. Maglor pomógł mu zmienić pozycję i byłby zapomniał o obecności kuzyna, gdyby ten nie odezwał się nagle.

– Nie masz wrażenia, że to jest bez sensu?

Maglor obrócił się. Turgon wciąż stał w drzwiach i przyglądał im się poważnym wzrokiem.

– Co? – zapytał Maglor nieco nieprzytomnie. Życzyłby sobie, by Turgon wyszedł, nim zacznie dyskusję, nie miał najmniejszej ochoty na jego towarzystwo.

– To, co robicie. – Turgon nie wszedł dalej niż krok za próg, ale obserwował uważnie obu synów Feanora. – Nie widzicie tego, prawda? Ani Fin, ani ty. Jemu się nie polepsza – wskazał ręką na rannego.

– Jest już lepiej niż było – zaprotestował Maglor. – Jest lepiej... – powtórzył mantrę, która nie pozwalała mu odejść od brata.

– Nie jest i ty to wiesz – wytknął bezlitośnie Turgon. – Duch Maitima jest daleko stąd, a wy tylko przedłużacie mu cierpienie. Jeśli Fin chciał mu okazać miłosierdzie, powinien był go dobić.

Maglor zerwał się na nogi, serce stanęło na uderzenie czy dwa. Turgon potrafił tymi paroma słowami obrócić w ruinę wszystko, co sobie powtarzał, by nie poddać się rozpaczy. Nie dopuszczał, nie mógł dopuścić do siebie myśli, że Maedhros nie wyzdrowieje, a kuzyn właśnie wyrzucił mu to w twarz.

– Przeżył – wycedził Maglor; schrypnięty głos drżał z emocji. – Maitimo przetrwał coś, czego nie powinien był przeżyć, więc tym bardziej przetrwa teraz. Fin uratował mu życie – podniósł głos, ale przycichł zaraz, bo Maedhros wstrząsnął się i próbował skulić.

– Findekano przywiózł do domu pustą skorupę, niech to do was dotrze. – Turgon nie kłopotał się tym, by mówić cicho. – Gdy koń połamie nogi w górach, dobijasz go, żeby się nie męczył. Czemu przedłużasz bratu męki? Byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby Findekano go dobił – rzucił Turgon. – Zwłaszcza dla Nelyafinwe.

Tego już Maglor nie zdzierżył.

***

Maglor stał z zaciętą miną, trzymał w ramionach brata otulonego płaszczem. Ani jemu, ani tym bardziej Maedhrosowi nie było wygodnie, sądząc z cichych jęków chorego. Obok Aredhela wykłócała się z Turgonem, a całej scenie przyglądała się już spora grupa. Tak zastał ich Fingon, gdy wjechał na podwórze.

– Co tu się dzieje? – Najstarszy syn Fingolfina zmierzył spojrzeniem rodzeństwo, a potem zerknął na kuzyna; zeskoczył z konia, oddał wodze stojącemu najbliżej elfowi. – Co to ma znaczyć? Kanafinwe, oszalałeś?! – mimowolnie uniósł głos, bo jasnym było, że Maglor najwyraźniej zamierzał opuścić obóz razem z bratem, tak, jak stał.

– Nie będę ryzykował, że pod moją nieobecność ktoś zechce zlitować się nad Maitimo i uwolnić jego fea od udręki ciała – odpowiedział ponuro Maglor, wzrokiem wskazując na Turgona.

– Powariowaliście wszyscy – jęknął z niedowierzaniem Fingon, patrząc to na jednego, to na drugiego.

– Jedyną osobą niespełna rozumu jest Nelyafinwe – włączył się do rozmowy Turgon. – I nie patrz tak na mnie, powiedziałem tylko to, co tobie powtarzam. Jeśli chciałeś okazać mu miłosierdzie, trzeba go było dobić – niedbałym gestem wskazał na Maedhrosa, który zdradzał coraz większe zdenerwowanie i niespokojnie próbował poruszyć w ramionach brata, tak że Maglor z trudem go utrzymywał.

– Mówisz o swoim królu! – wybuchł syn Feanora, ochronnym gestem obejmując mocniej starszego brata. Musiał go przy tym niechcący urazić, bo Maedhros jęknął głośniej.

– Dla mnie on nigdy nie będzie królem – prychnął Turgon, raczej z pogardą niż złością. Z dwojga złego Fingon wolał to pierwsze, bo uderzało w dumę Maglora, ale mniej pogarszało nastroje w obozie.

– Kanafinwe, wracajcie do środka – zasugerował Fingon. Zejdź im z oczu, na litość Valarów, miał ochotę dodać. Liczył, że kuzyn zrozumie.

– Wrócimy, ale do siebie – zaparł się Maglor; poprawił uścisk. – Nie będziemy dłużej nadużywać waszej gościnności. Maitimo jest dość silny, bym zabrał go do domu – powiedział nawet bez urazy w głosie, raczej znużony. – Będę wdzięczny, jeśli mi pomożesz – postąpił w stronę swojego wierzchowca, nachylił się i powiedział coś cicho do Maedhrosa.

– W siodle go chcesz wieźć? – upewnił się Fingon. – Mowy nie ma.

Przez moment kuzyni mierzyli się wzrokiem, oceniali. Fingon pierwszy odpuścił, widząc upór rozsądnego zwykle Maglora. Rozsądnego jak na syna Feanora, poprawił się w duchu z ponurym humorem. Skinął głową.

– Zaczekaj, każę przygotować nosze.

Maglor nie spodziewał się chyba zgody, bo przez jego twarz przemknęło zaskoczenie, nim skłonił głowę w podziękowaniu. Cofnął się i przysiadł, żeby trzymać brata w wygodniejszej dla nich obu pozycji.

Pół godziny później przejeżdżał przez bramę, odprowadzany mało przychylnymi spojrzeniami. Fingon dogonił go po chwili, stwierdziwszy, że potowarzyszy mu część drogi. Syn Feanora spodziewał się wymówek z jego strony, ale kuzyn nie kwapił się, by zacząć rozmowę, stwierdziwszy jedynie, że bezpieczniej będzie we dwóch z rannym, tak więc jechali w milczeniu. Kołysanie kokonu uspokoiło Maedhrosa i ranny zasnął, więc podróżowali bez przeszkód.

Przebyli może trzecią część drogi, gdy dostrzegli samotnego jeźdźca wyjeżdżającego im naprzeciw z lasu, nieco z boku. Maglor bez większego zdziwienia rozpoznał Smyka. Najmłodszy syn Feanora musiał dostrzec konie prowadzone przez brata i domyślić się, co, czy raczej kogo zawierają nosze, bo przeszedł w galop.

– Szybki jest – skomentował Fingon. – Piękne zwierzę.

– Amras kocha się w szybkich koniach – odparł Maglor, podejmując zaproponowany przez kuzyna, neutralny temat rozmowy. Lepiej, żeby brat nie wjechał prosto w taką gęstą atmosferę. – Dogadują się w tej kwestii z Tyelko, ale Amras jest lżejszy. – Maglor zatrzymał się, by poczekać na brata, bo zamierzał jechać brzegiem jeziora, gdzie łatwiej było poprowadzić dwa konie.

Amras wyhamował gwałtownie, na jego twarzy malowało się przerażenie. Zignorował obecność starszego brata i kuzyna, płynnym ruchem zeskoczył z siodła i znalazł się między końskimi szyjami, pochylił się nad rannym. Zmęczony Maglor potrzebował chwili, by zorientować się, o czym pomyślał brat.

– Wiozę Nelya do domu. Żywego – powiedział cicho, ale Amras chyba sam już dostrzegł, że Maedhros oddycha. Wyprostował się i patrzył na nieruchomą twarz rannego, zdjęty zgrozą.

– Kano... Co oni mu zrobili...

Maglor także zsiadł, objął najmłodszego brata ramieniem. Amras sprawiał wrażenie, jakby miał się rozpłakać, co uświadomiło Maglorowi, że jego relacje nijak nie przygotowały braci na widok najstarszego.

– Zabieramy Maitimo do domu – powtórzył.

Amras potaknął bezwiednie, z oczami utkwionymi w najstarszym bracie, ale zaraz potrząsnął głową i spojrzał przenikliwie na Maglora.

– Dlaczego dzisiaj? Czemu nas nie uprzedziłeś, czemu jedziesz sam?

– Później, Amrasie – uciął Maglor i odkaszlnął; głos znów odmawiał mu posłuszeństwa.

Młodszy brat przypomniał sobie chyba o obecności Fingona, bo tylko skinął głową i nie drążył tematu, ale z ociąganiem wrócił na siodło; spojrzeniem wciąż uciekał ku Maedhrosowi.

Fingon oszczędził Maglorowi kłopotliwej prośby i sam zdecydował, że wraca do domu, skoro teraz było ich dwóch z Amrasem. Wymógł tylko obietnicę na Maglorze, że ten zawiadomi go, jeśli stan Maedhrosa się zmieni.

Synowie Feanora pojechali dalej sami, zabierając najstarszego brata do domu.
Rozdział szósty

Przyjechali do obozu z ostatnimi promieniami słońca. Maglor pchnął Amrasa przodem, gdy byli już w zasięgu wzroku strażników, by uprzedził braci, więc bramy zastał szeroko otwarte. Mijani Noldorowie odprowadzali ich spojrzeniami, bez słowa schodzili z drogi. Maglor nie zwracał na to większej uwagi, spieszył się do domu. Maedhros znów majaczył.

Przebyli z Amrasem może połowę drogi między obozami, gdy okazało się, że transportowanie rannego było grubą pomyłką. Maedhros zrobił się niespokojny, nosze musiały mu się źle kojarzyć czy też sprawiać ból, bo prosił, by przestać, a niewidzące oczy błądziły, szukając nie wiadomo kogo. Maglor mógł albo zatrzymać się i rozłożyć obozowisko z niczego, albo przełknąć jęki starszego brata i kontynuować podróż. Zdecydowali się z Amrasem jechać dalej, by Maedhros jak najprędzej znalazł się pod opieką Alcarino.

Maglor spodziewał się, że bracia wyjdą mu na spotkanie, ale przy bramie dopadł go jedynie zziajany Caranthir w roboczym ubraniu uwalanym wapnem. Celegorm i Curufin czekali na podwórzu, a Amras gdzieś wsiąkł.

Maglor zeskoczył z siodła, podprowadził konie z noszami pod same drzwi i dopiero wtedy zorientował się, że młodsi bracia nadal stoją jak wmurowani.

– Tyelko, pomóż mi – zakomenderował. – Weźmiemy go razem z noszami, przytrzymaj z przodu, Moryo, łap z drugiej strony, ja poodpinam. Gdzie Smyk?

– Szykują łóżko z Tyelpe.

– Dobrze... – Maglor wykrzesał z siebie resztki energii, widząc, że bez tego bracia są zbyt ogłuszeni, by się ogarnąć. – Ktoś zawiadomił Alcarino, że jedziemy? Nie? Curvo, leć po niego. Uważajcie na rękę, ostrożnie...

Maglor sam się sobie dziwił, że znalazł jeszcze siłę, żeby komenderować braćmi. Zanieśli Maedhrosa do pokoju i przełożyli na łóżko. Zamęt i gwar wokoło wybiły rannego ze snu, ale jeśli Maglor miał nadzieję, że znajome głosy braci obudzą go całkowicie, to się przeliczył. Maedhros błądził tylko nieprzytomnym spojrzeniem i uciekał przed dotykiem, tak że nim Alcarino przyszedł, Maglor przytrzymywał już rannego, a jego bracia nie wiedzieli, co z sobą zrobić.

Curufin sprowadził Alcarino i uzdrowiciel razem z Maglorem zajęli się rannym, z wprawą, która budziła grozę. Caranthir, nikomu potrzebny, bo starszemu bratu wystarczał miotający się wokoło Amras, usunął się uzdrowicielowi z drogi i stał. Patrzył, miał wrażenie, przez grubą zamgloną szybę, jakby to, co widział, nie było w zasięgu ręki, ale gdzieś dalej.

Caranthir pamiętał, jak odbili ojca, Maedhros natarł na wroga z takim impetem, że orkowie pierzchali, a ogniste potwory Nieprzyjaciela także czmychnęły i synowie odzyskali Feanora, choć przybyli za późno. Opatrzyli go wtedy, Maedhros się upierał, ale ojciec nie pozwolił się rozbroić. Ponieśli go, w zbroi, z mieczem przy boku. Umierał przez kilka godzin, wiedzieli o tym, on także, aż kazał im stanąć, zgasł i spłonął. Szybko.

Ten elf tutaj, ten szkielet obciągnięty pergaminową skórą, konał już trzeci tydzień. A może dłużej? Caranthir miał absurdalne wrażenie, że jeśli Maglor jeszcze raz nazwie ten wrak Maitimem, to on nie ręczy za siebie. Po prawdzie czuł się, jakby starszy brat go oszukał. Gdzie Maitimo? Ten elf tutaj nie mógł nim być, nie był nawet rudy głęboką miedzią, jak ich Russandol... A przecież Maglor mówił, że go przywiezie, posłał Smyka przodem, narobił zamieszania... A teraz podtrzymuje to kłamstwo, którym karmił ich przez ostatnie dni. Czym Fingolfin omamił im brata?

Ranny leżał z początku spokojnie, ale gdy Alcarino i Maglor zaczęli się krzątać wokół niego, jego rysy ściągnęły się w grymasie bólu, z ust wyrwał jęk, jakiego Caranthir nigdy nie słyszał, choć przecież przeżył już jedną bitwę z wrogiem. Sądził, że widział okrucieństwo Nieprzyjaciela, widział, co potrafią jego słudzy. Teraz przekonał się, w jakim był błędzie, z każdym odsłanianym bandażem uświadamiał sobie, co słudzy Morgotha mogą zrobić z elfem, jeśli zechcą. Bo w to, że ranny był elfem, Caranthir nie wątpił.

A potem elf otworzył oczy, duże, zapadnięte, błyszczące. Szare, jak jego własne. Caranthir zobaczył brata, na którego tak czekał.
– Maitimo... – jęknął. Dźwięk imienia jak gdyby przełamał urok, który nie pozwalał mu się ruszyć. – Maitimo!

– Tak, Moryo, to jest nasz Maitimo – przytaknął smutno Maglor.

Caranthir podszedł bliżej, z początku onieśmielony, ale im dłużej patrzył na szamoczącego się słabo elfa, im więcej odnajdywał szczegółów potwierdzających, że to Maedhros, tym bardziej jego serce lodowaciało. Tylko po to, by zaraz wybuchnąć gorącą nienawiścią, podsycaną każdym jękiem i łkaniem rannego. Z ust Caranthira posypała się wiązanka klątw pod adresem Nieprzyjaciela, o których nawet nie wiedział, że zna, a których nie powtórzyłby potem. Świat zawęził się do tego, co zostało z najstarszego brata, z ich ukochanego, pięknego Maitima. Oraz do Nieprzyjaciela odległego o dziesiątki mil.

– Morinfinwe, dość!

Krótki, zimny rozkaz spokojnego Alcarino kazał mu przerwać w pół słowa, jak wymierzony policzek. W następnej chwili Celegorm chwycił go za ramiona, unieruchomił. Caranthir zareagował odruchowo.

– Puść mnie! – krzyknął, szarpnął się, ale ze starszym bratem nie miał szans. – Nie widzisz, co on mu zrobił?!

– Widzę. Więc pozwól mu pomóc – odparł ostro Celegorm. – Wyjdź i się uspokój.

– Nie możesz mi... – Caranthir zamilkł, bo jego podniesiony głos sprawił, że Maedhros zaczął się panicznie szamotać, nie pozwalając uzdrowicielowi zdjąć opatrunków z ramienia.

– Wyjdziesz, albo cię stąd siłą zabiorę – powtórzył stanowczo Celegorm i zgodnie ze swymi słowami wypchnął młodszego brata za drzwi.

Caranthir wywinął się z jego uścisku i przemknął przez korytarz jak burza. Potrzebował powietrza, gotował się, krew wrzała w żyłach. Zatrzymał się dopiero na dworze i wtedy zorientował się, że Celegorm wyszedł razem z nim, zamiast zostać.

– Zabiję – wywarczał Caranthir, wiedząc, że brat go słyszy. – Każdego orka, każdego Balroga, każdego parszywego sługę, który odważy się wyściubić nos poza mury Angbandu. Oby sczeźli, oby ich Ulmo w wodach potopił – mamrotał, podejmując nerwową wędrówkę po podwórzu. Gdyby mógł, gdyby wiedział, dokąd jechać, skoczyłby na konia i pognał na polowanie. Nienawidził bezsilności, a wstyd i pogarda nie pozwalały mu siedzieć w miejscu.

– Nie będziesz w tym sam, wierz mi – wycedził Celegorm; panował nad sobą tylko nieco lepiej niż brat. – Ale nie w tej chwili, będziemy potrzebni tutaj. Uspokój się.

– Nie mogę! – Caranthir obrócił się z taką szybkością, że zaskoczył brata, pięść uderzyła z impetem o świeżo pobieloną ścianę domu, aż kłykcie zdrętwiały. Jak mógł tam wrócić i patrzeć na Maedhrosa, wiedząc, że nie zrobił nic, by oszczędzić bratu tortur, a teraz nie może nawet rzucić mu u stóp trofeów zemsty? Tak jakby to mu cokolwiek pomogło, zreflektował się ponuro, ledwie myśl przemknęła mu przez głowę.

Celegorm ponownie chwycił go za nadgarstek, nim Caranthir rozwalił sobie rękę kolejnym uderzeniem. Nie powiedział nic więcej, tylko stał i trzymał, dopóki młodszy brat nie poddał się i nie rozluźnił mięśni.

– Nie myśl, że ja nie mam ochoty chwycić za miecz – odezwał się Celegorm, puszczając brata. – Ale nie teraz, Moryo.

Caranthir pokiwał tylko głową, niepewien, czy z ust nie posypią się kolejne przekleństwa, jeśli je otworzy. Zamiast tego rozmasował rozbite kostki, krzywiąc się na widok czerwieni znaczącej świeżą biel ścian.

– Możemy? – zagadnął Celegorm po chwili. – Nie wiem, jak ty, ale ja chciałbym wiedzieć, dlaczego Makalaure przywiózł Maitima akurat dzisiaj, tak bez słowa uprzedzenia. Widziałeś minę Alcarino? Nie jest tym zachwycony.

Caranthir nie widział, ale znów tylko kiwnął głową, bo brat miał rację. Coś tu nie grało.

– Idź się przebierz, bo cię Alcarino wyrzuci, jak się przyjrzy – dorzucił Celegorm, przypominając młodszemu bratu, że wciąż ma na sobie robocze ubranie i jest uwalany wapnem. – Zaczekam na ciebie.

W drzwiach minęli się z pozieleniałym na twarzy Celebrimborem, który wypadł na zewnątrz i przemknął spiesznie do kuźni. Caranthir za namową brata zahaczył o swój pokój i pozbył się prędko brudnego ubrania, narzucił czystą koszulę. Poświęcił jeszcze chwilę i poprawił luźny warkocz, z każdym splotem zmuszając się do panowania nad sobą, choć wzrok uciekał ku broni, a palce świerzbiły, by chwycić miecz zamiast grzebienia.

Celegorm czekał na korytarzu, Caranthir wyłapał jego taksujące spojrzenie, nim starszy brat skinął głową z aprobatą i pozwolił mu wrócić do Maedhrosa. Amras przestał się już miotać i siedział na parapecie, Curufin wszedł tuż za nimi z misą świeżej wody. Uzdrowiciel, kończący akurat bandażować tors rannego, zerknął tylko na synów Feanora, ale nic nie powiedział, widząc, że są cicho. Maglor mamrotał coś uspokajająco, więc dopiero gdy umilkł, Celegorm odezwał się.

– Zdaje się, że jesteś nam winny wyjaśnienia, Makalaure – zauważył.

– I lepiej, żebyś miał dobre wytłumaczenie dla tej podróży, Kanafinwe – wtrącił się nieoczekiwanie Alcarino. – Bo ryzykowałeś sporo, Nelyafinwe nie jest jeszcze w dość silny, by dobrze znieść jazdę, zresztą widzisz.

Maglor musiałby być ślepy, żeby nie widzieć, zresztą Alcarino przez ostatni kwadrans wskazywał mu, co się pogorszyło, odkąd ostatni raz widział rannego. Śpiewak spojrzał po braciach, patrzących na niego z wyczekiwaniem, potem na wtulonego w niego Maedhrosa. W krótkich słowach opowiedział, co zastał po powrocie do obozu wuja i jak źle ranny zareagował na jego nieobecność.

– Turukano zasugerował, że lepiej byłoby Maitima dobić, niż żeby się męczył – dodał na koniec.

– Nie ośmieliłby się...! – sapnął zdruzgotany Amras, ale w głosie pobrzmiewała nuta niepewności.

– Niechby tylko spróbował! – wybuchnął znów Caranthir, a ciężka ręka Celegorma momentalnie spoczęła ostrzegawczo na jego ramieniu.

– Ćśśśś! – syknął potępiająco Amras, widząc, że ranny szarpnął się i jęknął cicho.

– Nie, pewnie by tego nie zrobił – przyznał Maglor; teraz, gdy był między braćmi, gdy już miał Maedhrosa w domu i widział, jak niewygodna musiała być dla niego podróż, cały pomysł z opuszczaniem obozu Fingolfina faktycznie wyglądał nierozsądnie.

– Turukano nie miał racji – włączył się do rozmowy Alcarino; skończył z bandażami i okrył Maedhrosa kocem. – Twoja decyzja o wyjeździe była nierozsądna, Kanafinwe, ale nie poczyniła dużych szkód. Bądźcie dobrej myśli.

– Maitimo jest w domu. Choćbyśmy mieli czekać na niego nie wiem ile, nie zostanie sam – odezwał się nagle milczący dotąd Curufin. Przyklęknął przy łóżku i ucałował dłoń rannego.

– Tylko zachowajcie ciszę. – przypomniał jeszcze Alcarino, patrząc surowo po synach Feanora. – Maitimo potrzebuje spokoju.

Uzdrowiciel wyszedł, a między braćmi zapadło milczenie. Maglor siedział na łóżku i nucił cicho, chociaż gardło miał tak zdarte, że prawie nie było go słychać; wystarczało jednak, by ranny rozluźnił się w końcu i zapadł w spokojny sen.

– Jak? – zapytał nagle Amras. Wciąż siedział na parapecie i nie spuszczał wzroku z dwóch najstarszych braci. – Jak on to przeżył? – głos mu się załamał.

Maglor uniósł głowę i spojrzał po braciach. Stali, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić, tylko Curufin nie był w stanie utrzymać rąk w bezruchu i przekładał raczej, niż faktycznie porządkował zostawione przez uzdrowiciela zioła. Ale Maedhros spał, więc Maglorowi nie chciało się od niego wstawać i szukać braciom zajęcia czy porozmawiać, a odpowiedzi dla Smyka nie miał.

Dopiero powrót Alcarino otrząsnął ich nieco ze stuporu. Uzdrowiciel przeszedł między braćmi i podał Maglorowi kubek.

– Pij, zanim zupełnie stracisz głos.

– Dziękuję. – Śpiewak upił łyk, ale po zapachu rozpoznał, że uzdrowiciel dosypał także środków nasennych. Wystarczająco często poił nimi brata, by nie zauważyć.

– Pij – powtórzył Alcarino. – Zostanę do rana z Nelyafinwe i którymś z twoich braci. Ty idziesz spać.

– Ja się stąd nie ruszam – oświadczył natychmiast Amras, gdy Maglor wahał się nad kubkiem. – Idź spokojnie spać, Kano.

Maglor poddał się i w kilku łykach wypił zioła. Podniósł się nieco chwiejnie na nogi i pozwolił, by Celegorm zagarnął go ramieniem, pociągnął stanowczym gestem ku drzwiom, jakby nie chciał pozostawiać starszemu bratu miejsca na wahanie.

– Jeśli Nelyo będzie majaczył i się rzucał, obudźcie mnie – odezwał się śpiewak w progu. – Tylko go niczym nie przypinajcie, nie wiążcie go.

Czterech braci zgodnie spojrzało na niego z czystym oburzeniem w oczach na taką sugestię.

– No wiesz?!

– Idź spać, Makalaure. – Celegorm popchnął go w otwarte drzwi. – Zaczynasz bredzić.

Wyszli razem, a Celegorm odprowadził go prosto do łóżka. Maglor nie słyszał, kiedy brat opuścił jego pokój.
Rozdział siódmy

Przez cały czas spędzony w obozie wuja Maglor nie mógł się doczekać momentu, kiedy wróci z bratem do domu, gdy już przestał się tak bać, że każdy oddech Maedhrosa może być jego ostatnim. Spojrzenia elfów Fingolfina ciążyły mu i mimo przyjaznego nastawienia Fingona i Aredheli, oraz obecności Alcarino przez większość czasu, Maglor czuł się tam bardzo samotny. Nie pomagała świadomość, że ogólna niechęć była w pełni uzasadniona, ani to, w jakiej atmosferze opuszczał dom Fingolfina.

Jak się okazało, w domu nastrój był niewiele lepszy. Maglor miał wrażenie, że bracia nagle mają pełno rzeczy do zrobienia, ciągle gdzieś się kręcą, są czymś zajęci, a przy tym atmosfera była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Żaden nie uchylał się od obowiązków, podzielili się opieką nad Maedhrosem tak, że Maglor nagle miał coś tak abstrakcyjnego jak wolna chwila dla siebie, ale też potrzebowali czasu, żeby przywyknąć. A to wcale nie było takie proste. Maglor odkrył, że w domu okna są pootwierane na przestrzał, a mimo to ma wrażenie, jakby się dusił. Wstyd i poczucie winy wychodziły z kątów, były obecne w wymienianych z braćmi spojrzeniach, uwagach rzucanych na poły do siebie, na poły w przestrzeń. Zawiedli, wszyscy, i to wisiało między nimi.

Celegorm nie potrafił usiedzieć w obozie i znikał na całe dnie, jak nie na polowaniach, to sprawdzając, czy żniwa przebiegają bez przeszkód, a elfowie pracujący na polach są bezpieczni. Wracał wieczorami i przychodził do Maedhrosa, a raz bez uprzedzenia wrócił dopiero następnego dnia. O Smyka Maglor za bardzo się nie martwił, Amras miał wystarczająco dużo notatek i porobionych na brudno szkiców, by w końcu usiąść na długie godziny i zająć się mapami. Caranthir wziął na siebie kwestię zapewnienia transportu dostaw zbóż od Moriquendi. Curufin natomiast niemal zniknął w kuźni, jeśli nie liczyć czasu, który spędzał przy łóżku chorego. Syna odesłał, by pomagał Caranthirowi, a sam pracował długie godziny. Zagadywany, co robi, odpowiadał półsłówkami i nigdy nie chciał powiedzieć, czym się zajmuje. Maglor przez kilka dni nie narzucał mu się, żałując tylko, że Celegorma praktycznie nie ma w domu, bo ci dwaj byli blisko i jeśli ktoś mógłby wyciągnąć z kowala, co go dręczy, to tylko Celegorm. Śpiewak miał wystarczająco dużo obowiązków, by odpuścić, zakładając, że Curufin potrzebuje czasu, by oswoić się z sytuacją, a praca w kuźni pozwala mu odreagować.

Zmienił zdanie dopiero po czterech dniach, gdy przypadkiem zderzył się z młodszym bratem w drzwiach. Curufin mruczał coś gniewnie do siebie, a owinięta mokrą szmatką dłoń świadczyła dobitnie o tym, jak bardzo był zdekoncentrowany przy pracy; dawno już nie poparzył palców.
Przypomnienie mu, że popełnia podstawowe błędy, przed którymi ojciec przestrzegał dwudziestoletnich malców, oraz tego, że mieli już jednego rannego pod opieką i nie potrzebowali więcej problemów, przyniosło odpowiedni efekt. Następnego ranka skoro świt Curufin osiodłał konia i pojechał razem z Celegormem, a gdy wrócili, był brudny i zmoknięty, ale zdawał się nieco spokojniejszy.

***

Celegorm nie miał cierpliwości Maglora, stąd siedzenie przy śpiącym szybko pozostawiało go niespokojnego. Powinien się cieszyć, że Maedhros śpi, a nie rzuca się i dyskutuje z majakami. Tyle tylko, że gdy leżał tak spokojnie, zdawał się niemal martwy.

Czuwający poderwał się w końcu na nogi i zaczął krążyć po komnacie, by spożytkować jakoś nadmiary energii. Nie był Maglorem, żeby korzystać z chwili spokoju i układać poezję.

– Mógłbyś się w końcu obudzić, Maitimo – odezwał się z wyrzutem, niespecjalnie cicho; wiedział, że w domu był tylko Maglor, ale zapewne spał, jeśli miał dość rozsądku, by poświęcić na to wolny czas po niespokojnej nocy przy boku rannego. – No naprawdę, braciszku. Długo każesz nam czekać. To się nie godzi, ja nie mam do ciebie cierpliwości. – Celegorm podszedł do stolika, zaczął składać kartki ze szkicami zostawione przez Curufina, który wyraźnie planował coś jak ostatnio tu był. – Kano się zamęczy, jak to tak dalej będzie wyglądało – ciągnął, poprawiając z kolei niedociągnięte zasłony. – Wiesz, że Smyk popłakuje, jak myśli, że nie widzimy? – To nie była do końca prawda, Amras płakał tylko raz, jak Maglor przywiózł Maedhrosa tydzień wcześniej, nie wiadomo, z radości czy zgrozy, ale wtedy wszyscy byli bliscy łez, gdy zobaczyli najstarszego brata. – Maitimo, długo jeszcze?

– Skończyłeś? – padła cicha odpowiedź.

Celegorm z wrażenia omal nie strącił lampy, gdy obrócił się i spojrzał w otwarte, przytomne oczy brata. Maitimo utkwił w nim zmęczone, ale z całą pewnością świadome spojrzenie.

– Maitimo... – Celegorm na moment zaniemówił, a potem uśmiechnął się szeroko, w kilku krokach dopadając łóżka. – Gdybym wiedział, że trzeba na ciebie nakrzyczeć, już dawno bym to zrobił – rzucił wesoło, świadomy, że mówi bez większego sensu, ale zbyt uradowany, by się tym przejmować.

Maedhros wymamrotał coś niekoherentnego i spróbował się poruszyć. Celegorm uniósł go trochę, poprawił poduszki, bez pytania przysunął do ust kubek z ziołami. Chory pił chętnie, choć zdawało się, że nawet ta prosta czynność go zmęczyła.

– Daj mi sekundę – odezwał się Celegorm i skoczył do drzwi, otworzył i wychylił się na korytarz. – Kano! – zawołał donośnie i wrócił czym prędzej do łóżka.

– Reszta? – zapytał szeptem Maedhros, wyłapując wzrokiem młodszego brata.

– Wszyscy cali i zdrowi, o to się nie martw – pospieszył z zapewnieniem Celegorm, przysiadając na skraju łóżka. – Tylko akurat nikogo nie ma w domu, poza Kano. Ech, gdzie on? – obejrzał się na otwarte drzwi. – Chyba muszę go pójść obudzić, bo mi nie daruje.

– Zostaw. Niech śpi – zatrzymał go Maedhros.

– Jak sobie życzysz. Ale będzie na ciebie, jeśli zrobi mi potem awanturę – uśmiechnął się Celegorm. – Miesiąc przy tobie siedział, będzie niepocieszony.

– Niech śpi... Mówiłeś... Zmęczony...

- Ty chyba też, prawda? – zreflektował się Celegorm, choć uśmiech nie znikał z jego twarzy. W tej chwili Maedhros mógłby spać choćby i do jutra, skoro już raz się ocknął, skoro w końcu rozpoznał brata.

- Mmm... – Ranny zamknął oczy, a Celegorm, nie bardzo wiedząc, co zrobić, opowiadał o planach braci na najbliższe dni. Nawet nie zorientował się, kiedy Maedhros zasnął; najwyraźniej dźwięk głosu brata sprawił, że czuł się bezpiecznie.

***

Maglora obudził dopiero harmider przy kolacji. Śpiewak zorientował się, że ktoś go nawet przykrył, za to półmrok w pokoju dostarczył odpowiedzi co do pory dnia.

– Mieliście mnie obudzić! – przywitał braci z pretensją w głosie, ledwie wszedł do jadalni. – Już drugi raz, Tyelko!

Rzeczony brat uniósł głowę znad talerza z zupą i wyszczerzył się wesoło w odpowiedzi.

– Wybacz, rozkazy z góry.

– Zdaje się, że ja tu jestem górą – prychnął Maglor; przeczesał włosy palcami i sięgnął, by związać je luźno na karku, gdy uderzyło go, co powiedział brat. – Nie...?

– Tak – wtrącił się Caranthir z uśmiechem.

– Nie sprzeciwiasz się, jak ci Maitimo dwa razy zabrania – dopowiedział Celegorm czerpiąc wyraźną uciechę z reakcji starszego brata. – Żeby nie było, wołałem. Nie moja wina, że spałeś tak mocno.

– I nie, żaden z nas nic ci nie dosypał do wina – uprzedził pytanie Curufin i napełnił bratu kielich.

– I to powinno mnie uspokoić? – zapytał Maglor, siadając obok. Dopiero teraz dostrzegł podekscytowanie na twarzach braci, więc tym bardziej zerknął podejrzliwie na wino. – Maitimo? Smyk u niego? – przeszedł do nurtującej go kwestii.

Celegorm potaknął i przytoczył krótką rozmowę z najstarszym bratem. Maglor słuchał, nakładając sobie przy okazji potrawę, którą miał najbliżej siebie. Jadł, nie patrząc nawet, aż nie wytrzymał, chwycił coś, co okazało się być resztką placka i wyszedł spiesznie załatwić kilka drobiazgów, nim będzie mógł pójść na noc do Maedhrosa.

***

Maglor lubił siedzieć wieczorami u starszego brata. Był spokojniejszy, gdy miał go w zasięgu wzroku, a poza tym w pokoju chorego mógł liczyć na ciszę. Bracia usiłowali mu uzmysłowić, że nie musi przebywać z Maedhrosem przez cały czas, ale Maglor przywykł do tego, gdy był w obozie Fingolfina. Caranthir poddał się pierwszy i ostentacyjnie wstawił do pokoju drugie łóżko, skoro, jak stwierdził, Kano się przeprowadził.

Obecnie na tym wolnym łóżku drzemał Amras. Zasnął w trakcie szkicowania, ledwie odsuwając papier na bok, w efekcie czego pióro wysunęło mu się z palców i ubrudziło pół dłoni oraz prześcieradło. Maglor, gdy się zorientował, uśmiechnął się z sentymentem i pozbierał przybory z pościeli.

Gdy byli dziećmi, zdarzało im się sypiać w przeróżnych konfiguracjach. Najpierw to on emigrował do Maedhrosa, a potem kolejno młodsi bracia regularnie mylili swoje łóżka z tymi należącymi do dwóch najstarszych. Celegorm i Curufin potrafili się o to kłócić, za to Caranthir bardzo szybko wyłapał, kto w domu najlepiej śpiewa i miał krótki okres, gdy reagował awanturą, ilekroć Maglor miał go dość i usiłował usunąć natrętnego lokatora ze swojego łóżka. Maedhros za to przeżywał oblężenie, gdy poszli z ojcem na wygnanie. Bliźniacy nagminnie lądowali w jego sypialni, a Maglor nieraz zastawał najstarszego brata, ubawionego, jak tylko wzruszał ramionami i wymykał się na długie godziny, w ogóle nie kładąc.

Żaden z nich nie był już niedorostkiem, a jeśli nawet przybyli jako tacy do Śródziemia, szczególnie ci najmłodsi, to nowy dom i wojna szybko zmusiły Caranthira i Amrasa do dojrzenia. Maglor przysiadł przy starszym bracie i odruchowym już gestem musnął palcami kościstą rękę; patrzenie na Amrasa w tym momencie przypominało tylko o tym, kogo brakowało.

Maedhros drgnął nieoczekiwanie i cofnął dłoń, palce zwinęły się w słabym skurczu.

– W porządku, Nelyo, to tylko ja – mruknął cicho Maglor, puszczając rękę brata.

– Kano? – Chory otworzył oczy i odnalazłszy Maglora wzrokiem przez dłuższą chwilę patrzył.

Maglor uśmiechnął się, ale nie odezwał ani nie wykonał żadnego ruchu, czekając, aż brat się rozbudzi, pomny jego nerwowej reakcji na dotyk. On zdążył już przywyknąć do jego widoku, ale Maedhros widział go pierwszy raz od wielu lat.

– Jak się czujesz? – zapytał Maglor nieco niezręcznie, niepewny, co właściwie powiedzieć, gdy brat tak na niego patrzył.

– Źle – wymamrotał Maedhros i spróbował się poprawić. – Wyspany? – zapytał nagle, przypomniawszy sobie najwyraźniej wcześniejszą rozmowę z Celegormem.
– Tak, oczywiście. – Maglor uśmiechnął się szerzej, rozluźnił. – Unieść cię wyżej? Chcesz usiąść? – zapytał. Poczekał, aż Maedhros skinie głową, a potem wsunął rękę pod plecy chorego i poprawiając poduszki uniósł go do pozycji półsiedzącej.

Maedhros zamarł, gdy ręka brata zniknęła mu z pola widzenia i zesztywniał zupełnie, poczuwszy ją na plecach, ale nie próbował uciec. Głowa leciała mu w bok, ku ramieniu Maglora, więc młodszy brat przysiadł na brzegu przy poduszkach.

– Jesteś w domu – powiedział spokojnie; siedział, póki Maedhros nie rozluźnił się. Cofnął rękę spod pleców, bo bratu nie mogło być z nią wygodnie.

– Długo? – Maedhros zrezygnował z próby uniesienia głowy. – Tu jestem?

– Przeszło miesiąc– odparł Maglor, odsuwając się nieco, siadając głębiej. – Podejrzewam, że nie będziesz wiele pamiętać – dorzucił, niepewny, czym się skończy ta rozmowa. Owszem, zamierzał wybadać, na ile Maedhros cokolwiek pamiętał, ale nie tak zaraz na początku. Brat jednak był zdeterminowany, by ustalić choć część szczegółów.

– Finn... Pamiętam Finna. I orła, ogromnego, tak blisko, przy samej skale... – przez twarz chorego przemknął skurcz bólu, oczy zacisnęły się na chwilę. – Potem...?

– Potem byłeś tu, z nami – pospieszył z odpowiedzią Maglor, uznając, że o szczegółach brat może dowiedzieć się później. – Ale właśnie, może jesteś głodny? Zjesz coś? – zapytał, zmieniając temat.

Zapadnięte oczy Maedhrosa rozszerzyły się w zdumieniu, jakby sama koncepcja była mu kompletnie obca. Maglor miał nadzieję, że on nieco lepiej panował nad swoimi emocjami, gdy zorientował się, że pewnie niedaleko odbiegał od prawdy; kto wie, kiedy Maedhros świadomie jadł coś po raz ostatni?

– W kuchni jest zupa, można zagrzać – zaproponował łagodnie. – O tej porze znajdzie się i ciepły świeży chleb.

– Tak, zupa, czemu nie... – przytaknął cicho Maedhros, otrząsnąwszy się ze zdziwienia. – Mógłbyś wyżej? – poprosił, gdy próba poprawienia się nie przyniosła efektów.

– Jasne. – Maglor wyszukał dodatkową poduszkę. – Zaczekaj moment, skoczę zagrzać. Przynieść ci chle... – urwał, zobaczywszy, że brat znów zamarł.

Podczas poprawiania koce zsunęły się dostatecznie, by odsłonić prawą rękę. Maedhros wbił spojrzenie w obandażowany kikut i zdawał się zapomnieć o obecności brata.

– Maitimo? – Maglor ostrożnym, otwartym gestem położył swoją dłoń na dłoni chorego.

Maedhros zignorował go, wciąż tylko patrząc i próbując przetrawić, co widział. Maglor nie naciskał, nie miał zresztą pojęcia, co mógłby powiedzieć. Dotąd tak bardzo pragnął, by brat się w końcu obudził, że nie zastanawiał się głębiej nad tym, jak mu ostrożnie uświadomić, co się stało. Problem, jak wyszło, dość szybko rozwiązał się sam.

Ciszę przerwał ruch po drugiej stronie pokoju. Amras obudził się, a zobaczywszy, że Maedhros nie śpi, poderwał się z radosnym okrzykiem.

– Maitimo! – Najmłodszy z braci w kilku krokach znalazł się przy chorym. Pochylił się i ucałował Maedhrosa w czoło.

Chory wydał z siebie zduszony odgłos, ni to krzyk, ni jęk i skulił się cały. Chude ramiona zadrżały w dreszczach, gdy próbował odsunąć się w stronę Maglora.

Smyk zorientował się, że wziął brata z zaskoczenia. Cofnął się już powoli, zabrał rękę, którą przedtem oparł o poduszkę tuż koło jego głowy.

- Przepraszam, nie chciałem cię zaskoczyć - spłoszył się Amras, ale zaraz na jego usta wrócił uśmiech. - Nie śpisz, Valarowie, nareszcie!

- Mógłbyś zatroszczyć się o zupę dla Nelya? - wtrącił się Maglor, widząc dyskomfort starszego brata. Było ich tu o jednego za dużo.

- Tak, oczywiście.

Dwaj najstarsi bracia zostali sami. Maedhros przymknął oczy, jakby utrzymanie ich dłużej otwartych kosztowało go zbyt wiele wysiłku. W pokoju panował półmrok, Maglor zgasił większość lamp, gdy Amras zasnął. Siedzieli w milczeniu i Maglor obawiał się już, że brat znów zasnął, ale ranny otworzył czujnie oczy, gdy Amras wrócił z miską. Smyk zostawił tylko zupę i wyszedł, zrozumiawszy, że Maedhros jest zbyt przytłoczony i nie ma sensu go bardziej niepokoić.

- Spróbujesz? - zapytał łagodnie śpiewak.

Po pierwszej łyżce Maedhros zamarł i popatrzył na brata zagubionym wzrokiem, tak że Maglor zwątpił, czy nieprzetarta zupa z kawałkami warzyw była dobrym pomysłem. Po chwili jednak ranny jakby przypomniał sobie, co trzeba zrobić, bo przegryzł powoli i przełknął.

- Dobre... - westchnął z niedowierzaniem.

Zachęcony pozytywną reakcją, Maglor karmił go dalej. Maedhros jadł boleśnie powoli, ale kolejnych kilka łyżek nie wywołało już u niego takiego zdumienia. Dlatego też ranny zaskoczył Maglora, gdy bez ostrzeżenia zacisnął wargi i odwrócił nieco głowę.

- Nelyo? - śpiewak z rozpędu podsunął mu łyżkę do ust, zanim się zreflektował. - Co się stało? Coś cię boli?

Maedhros patrzył pustymi oczami gdzieś ponad ramieniem brata, twarz wykrzywiła się w grymasie cierpienia. Zdawało się, że nie słyszy.

- Nie... Proszę... Nie... - ranny zacisnął powieki, jego oddech przyspieszył. Zdrową ręką wykonał słaby gest, jakby chciał odepchnąć brata.
- Nie, oczywiście, jeśli nie chcesz. - Maglor odstawił miskę, ostrożnie chwycił dłoń Maedhrosa. - Nie będę cię co niczego zmuszać, nie musisz więcej - zapewnił, rysując kciukiem koła po wierzchu dłoni.

Oddech rannego stopniowo zwalniał, w miarę jak Maedhros się uspokajał. Maglor odczekał, aż pierś brata zacznie unosić się miarowo, a potem ostrożnie położył Maedhrosa.

- Śpij spokojnie.