, I Dreamed a Dream... ďťż

I Dreamed a Dream...

Kto tam jest w środku?
Pojedynkują się; Tina Latawiec, die Otter
Co: Fanfik do „Les Misérables” (tylko musical!).
Temat: Dowolny.
Forma: Opowiadanie. Może być na poważnie, może być na wesoło, ale bez parodii.
Długość: Przyjmijmy, że dowolna. Ale bez przesady w żadną stronę - ani drabble, ani epopeja w dwunastu księgach nie wchodzą w grę.
Czego chcemy: Deszczu, wstążki, kawiarni, rękawiczki (albo kilku), kwiatów, studentów (w tym koniecznie Enjolrasa), świtu.
Warunki dodatkowe: Do tekstu prosimy wpleść cytat z „Les Mis” (w dowolnym języku).


Romantyczne dusze
Miało być poważnie, wyszło jak zwykle...

Javert unosi lekko głowę, usiłując zobaczyć skrawek nieba w prostokącie utworzonym przez dachy domów po obu stronach wąskiej uliczki oraz wysoką barykadę wznoszącą się między nimi. Niestety, wystający nieco daszek nad drzwiami kawiarni skutecznie mu to umożliwia. Próbuje wychylić się nieco w przód, ale więzy krępujące jego nadgarstki powstrzymują ten ruch, a oparcie niewygodnego krzesła jeszcze boleśniej wbija mu się w plecy. Wzrusza więc nieznacznie ramionami i zamiast tego omiata wzrokiem barykadę.

Studenci szykują się do bitwy. Ich poważne, zacięte miny kontrastują z codziennymi, nieraz powycieranymi i połatanymi ubraniami, uzupełnionymi gdzieniegdzie elementami mundurów, zapewne odziedziczonych po ojcach czy dziadkach. Dzierżą wprawdzie broń najróżniejszego typu, ale wyglądają z nią jak mali chłopcy wymachujący patykami. Zgraja uczniaków. Wszyscy tacy sami, tak samo naiwni, zbuntowani i pełni zapału, który wystarczyło tylko odpowiednio skierować. Javert pogardza nimi, tak jak się pogardza dziećmi nie potrafiącymi zachować się odpowiednio w otoczeniu dorosłych.

Z całej grupy wyróżniają się tylko trzy osoby. Przede wszystkim Enjorlas. Ten wzbudza w Inspektorze już nie pogardę, lecz nienawiść, połączoną jednak z pewną dozą podziwu. Urodzony przywódca, mimo młodego wieku cieszący się posłuchem i szacunkiem pozostałych, inteligentny, wykształcony, charyzmatyczny. Enjorlas jest buntownikiem tak, jakby był kapłanem. Jego zapał udziela się wszystkim wokół, a ogień w jego spojrzeniu wywołuje dreszcz u Inspektora. To, że ktoś taki staje na czele tej sztubackiej zabawy w wojsko, jest dla Javerta czymś nie do pojęcia, objawem jakiegoś szaleństwa, które należy jak najszybciej odseparować od zdrowego społeczeństwa, zanim choroba, zwana rewolucją, rozprzestrzeni się na dobre.

Po drugie, Marius. Dziecko, nawet bardziej niż inni. Zagubiony chłopiec, wyglądający, jakby znalazł się tu przez przypadek. Zapewne zakochany, świadczą o tym dziesiątki szczegółów, może drobnych, lecz nietrudnych do dostrzeżenia przez wprawione oko policjanta. Ten nie stanowi większego zagrożenia, a Javert niemalże mu współczuje, zastanawiając się jednocześnie, jaki los wepchnął chłopaka na tę zgubną drogę, kiedy mógł czytać wiersze, spacerować nad Sekwaną i wzdychać do swojej mademoiselle. Chociaż może i nie... Twarz Mariusa od początku wydawała mu się znajoma, teraz jednak wreszcie przypomina sobie... Tak, to tego młodzieńca widział na ulicy chwilę przed tym, gdy po raz pierwszy spotkał Valjeana w Paryżu. Towarzyszyła mu dziewczyna, prosta, biedna, w łachmanach, ale w sumie niebrzydka i o spojrzeniu dość bystrym, by zwrócić uwagę studenta. A więc czyżby to do niej tak wzdychał, to przez nią przyszedł tu dziś, by walczyć o dobrobyt prostego ludu?

Po trzecie – Grantaire. Na pozór najłatwiejszy do rozszyfrowania, ale kryje się w nim o wiele więcej, niż można by przypuścić na pierwszy rzut oka. Wesołek, lubiący sobie popić i usilnie starający się wyrazić swoją pogardę wobec świata. A jednak przyszedł, stanął u boku innych na barykadzie z nie mniejszym zapałem, a więc, mimo udawanej obojętności, zależy mu na czymś poza butelką. Na czym? To też nie trudno odgadnąć. Grantaire jest tu dla Enjrolasa, ale nie Enjorlasa – wodza. Grantaire podziwia Enjorlasa, bo Enjorlas jest tym wszystkim, czym on chciałby być, a nie potrafi. Grantaire drwi sobie z sytuacji, ale z każdą wypowiedzianą kpiną spogląda na przywódcę, jakby chciał sprawdzić, czy nie przeciągnął struny. Udaje, że mu nie zależy, ale jest gotów wypełnić każdy rozkaz. Dostrzega smutek w oczach Enjorlasa, gdy otwiera kolejną butelkę, ale mimo to nie potrafi powstrzymać się od kolejnego łyka.

Obserwacje przerywa Javertowi Enjorlas idący w jego stronę. Inspektor prostuje się na tyle, na ile pozwala mu sznur, którym jest przywiązany do krzesła. Jego usiłowanie wyglądania dumnie i wyniośle zostaje jednak zniweczone przez wodę, która teraz zamiast jak uprzednio po ramieniu, spływa z dziury w starym daszku wprost po starannie związanych włosach i dalej na czoło i nos Javerta. Zaskoczony zimnym strumieniem więzień kuli się mimowolnie. Przywódca studentów ignoruje go jednak, przeciska się wąskim przejściem między jego krzesłem a drzwiami i znika we wnętrzu kawiarni. A więc szpieg otrzymał jeszcze moment życia w prezencie. Zły na swoją reakcję, Inspektor strząsa z siebie wodę i rzuca harde spojrzenie otoczeniu, jakby gotów wbrew swemu położeniu stawić czoła każdemu, kto ważyłby się zaśmiać z zaistniałej sytuacji. Jednak nikt nie zwraca na niego uwagi. Zniknięcie kota pozwala myszom na chwilę swobody. Rewolucjoniści, odprowadziwszy wzrokiem przywódcę, od razu nabierają animuszu. Śmiech staje się głośniejszy, żarty zuchwalsze. Grantaire wyciąga, nie wiedzieć skąd, kolejną butelkę trunku, otwiera ją z radosnym okrzykiem i z iście pijacką wspaniałomyślnością zaczyna częstować wszystkich wokół, a gdy koledzy okazują mu jedynie umiarkowane zainteresowanie, wstaje i nieco chwiejnym krokiem rusza w stronę kawiarni. Javert podejrzewa, że student zebrał się już na odwagę i zamierza wejść do środka, by zaoferować alkohol swemu przywódcy. Grantaire jednak zatrzymuje się pod daszkiem, opiera się ciężko o krzesło, do którego jest przywiązany więzień i z rozbrajająco szczerym uśmiechem wyciąga ku niemu swoją cenną butelkę.

- Napijesz się, przyjacielu? To jest, nieprzyjacielu, chciałem powiedzieć... - Ze strony pozostałych studentów rozlegają się pojedyncze chichoty i drwiny. Javert zaciska zęby, usiłując sprawiać wrażenie, jakby zupełnie nie zauważył intruza. Ale Grantaire tylko rzuca kolegom urażone spojrzenie, po czym, przysiadłszy na brzegu ogromnej donicy, pociąga kolejnego łyka.
- Nie rozumiem, czemu nikt nie chce brandy... - mówi płaczliwie - Wino pij do dna, ale weź człowieku brandy, to już patrzą na ciebie z ukosa. Jaśnie panienki, brandy dla nich za mocna? A ja wam powiadam, niech się flaszki boi wróg! Mój chuch zwali wroga z nóg! - Końcówkę Grantaire wykrzykuje już na stojąco, z butelką uniesioną do góry niczym sztandar, co wywołuje nowe salwy śmiechu sztubaków.

Javert wbija wzrok w przeciwną stronę ulicy, usiłując ignorować całą sytuację. I pomyśleć, że przed paroma chwilami był niemal bliski współczucia dla tego indywiduum... Dotychczas Inspektor Javert gardził pijakami, patrzył na nich z góry i mógł ich co najwyżej aresztować, ale nigdy, w najgorszych koszmarach nie wyobrażał sobie, że kiedyś będzie zmuszony siedzieć w towarzystwie jednego z nich i spokojnie wysłuchiwać jego pijackich wynurzeń, do tego jeszcze na oczach bandy coraz bardziej rozbawionych uczniaków.

Tymczasem Grantaire, usiadłszy ponownie i odstawiwszy ostrożnie butelkę, skupia się na przeszukiwaniu kieszeni surduta. Nie znajduje najwyraźniej tego, czego szukał, bo klnie pod nosem i ostatecznie, ku własnemu wyraźnemu zaskoczeniu, wyciąga stamtąd wściekle różową wstążkę.

- Zaraz, skąd ja to... Aaa, urocza piekareczka! Jak to jej było na imię... Anne? Anette?

- Anabelle. - Przedmiot od razu wydał się Javertowi znajomy. Piekarnia, należąca do starszego brata dziewczyny znajdowała się akurat w połowie drogi, jaką Inspektor przebywał codziennie idąc do pracy. A że policjant też człowiek, a zapachy z wnętrza były wyjątkowo zachęcające, więc Javert, spiesząc o świcie do biura, wstępował tam nieraz po drugie (a często pierwsze) śniadanie. Anabelle często stała za ladą, ku uciesze okolicznych młodzieńców. Inspektor nie rozumiał, co mężczyźni widzieli w tej chudej, krzykliwie ubranej i wymalowanej dziewczynie, ale musiałby być ślepy, by nie zauważyć kręcących się tam adoratorów. A także różowych wstążek, które zawsze zdobiły włosy Anabelle. A przynajmniej miały zdobić w zamierzeniu, gdyż efekt końcowy był zdaniem Javerta dosyć komiczny.

Grantaire przeszywa go świdrującym spojrzeniem i dopiero wtedy Javert orientuje się, że wypowiedział imię dziewczyny na głos. Ku własnemu przerażeniu czuje, że się rumieni.

- A kwiaciarkę też znasz? Tę rudą, z ładną buzią, co co drugi dzień siedzi i sprzedaje kwiaty tu na rogu? Zawsze chciałem poznać jej imię! - Twarz Grantaire'a rozpromienia się jeszcze bardziej. - Ona ma takie piękne zielone oczy! I te loki, aż się chce zanurzyć w nie palce... A potem przycisnąć ją do siebie, wziąć w dłonie jej wielka, dorodną...

- Giselle. Ma na imię Giselle – wtrąca szybko Javert, woląc nie słyszeć dalszego ciągu.

-...różę i wpiąć w te miedziane loki... Co powiedziałeś? Giselle? - Grantaire zaczyna patrzeć na tego ponurego szpicla w zupełnie nowym świetle. - Ale wy... nie...?

Gdyby nie groteskowość całej tej sytuacji, Javert wpadł by w gniew na taką insynuację. Obecnie jest bliższy parsknięcia śmiechem.

- Nie – ucina krótko, po czym odwraca głowę. Co się ze mną dzieje, myśli z przerażeniem. Czyżby prospekt bliskiej śmierci tak wpłynął na jego psychikę? Postanawia wziąć się w garść i nie słuchać więcej bełkotania towarzysza. Zamiast tego wbija wzrok w okna kamiennicy naprzeciwko i z ukłuciem radości dostrzega odbicia gwiazd w jednej z szyb. Gwiazdy – to coś pewnego, coś co Javert zna doskonale, na czym zawsze mógł polegać. Nie ważne jak bardzo jego świat stawał na głowie, gwiazdy zawsze były niezmienne, zawsze na straży odwiecznego porządku wszechświata. Jak dobrze jest wiedzieć, że świecą i w tę noc, noc jego śmierci. Ma cichą nadzieję, że, jeśli tak czy inaczej ma zginąć, stanie się to przed nadejściem świtu, w świetle gwiazd. Wpatrzony w swój ideał, nie zauważa kpiącego spojrzenia studenta.

- Giselle... - Grantaire wzdycha teatralnie, po czym burzy tę pozę romantycznego kochanka, pociągając z głośnym siorbnięciem kolejny łyk brandy. Zapada chwila ciszy, jednak Inspektorowi nie jest dane zbyt długo cieszyć się spokojem.

- Eloise pewnie też pamiętasz, co? No tak, przecież własnoręcznie ją aresztowałeś, szpiclu! Nie mogłeś sobie odmówić tej przyjemności, co? - W ułamku sekundy przyjazne nastawienie Grantaire'a zmienia się w otwartą wrogość. - Musiałeś położyć swoje brudne łapska na tej biednej niewinnej dziewczynie, ty stary capie? - Grantaire zrywa się gwałtownie i zaciska pięści.

- Znaleziono ślady krwi na jej rękawiczce, prawdopodobnie była to krew ofiary – odpowiada rzeczowo Javert, który, mimo wcześniejszych postanowień, czuje, że jest jego obowiązkiem bronić dobrego imienia paryskiej policji. Policja jest prawem, policja się nie myli. Eloise Dubois pomogła swojemu kochankowi w zabójstwie męża i tylko dzięki sprytowi i skuteczności Inspektora Javerta została schwytana, zanim zdążyła wraz ze wspólnikiem opuścić Paryż. Insynuacje, jakoby on, przedstawiciel prawa, mógł pożądać takiej kobiety wydają się Javertowi równie śmieszne co uwłaczające, o czym nie omieszka poinformować atakującego go pijaka.

- Skaleczyła się, pracując w ogrodzie, a ty wrobiłeś ją w morderstwo, psie! - syczy Grantaire przez zaciśnięte zęby. - A jeśli skrzywdziłeś tego anioła, to marny twój los. - Coraz bardziej pijany student pochyla się tak, ze jego twarz znajduje się kilka centymetrów od twarzy Inspektora.

- Ten anioł, jak mówisz, przyznał się do współudziału w zbrodni – odwarkuje Javert, usiłując odsunąć się od cuchnącego alkoholem oddechu napastnika.

- Kłamiesz! - Ręka studenta zaciska się na kołnierzu policjanta. W tym samym momencie za ich plecami rozbrzmiewa zdecydowany głos Enjorlasa.

- Grantaire! - To jedno słowo wystarczy, by wezwany wyprostował się gwałtownie, stając na baczność i przyjmując wyraz twarzy sztubaka, który został właśnie przyłapany na szkodzie przez uwielbianego przezeń pedagoga.

Javert uśmiecha się pod nosem z satysfakcją, jednak zniewaga nie zostaje należycie pomszczona, bo w tym samym momencie rozlega się okrzyk Joly'ego:

- Jakiś chłopak wchodzi na barykadę!

Enjorlas natychmiast rusza w stronę przybysza, jednak Marius dopada go pierwszy. To nagłe zainteresowanie dotychczas pogrążonego w apatii chłopaka wydaje się Javertowi podejrzane. Policyjny szósty zmysł pomaga mu jednak zorientować się w mgnieniu oka, kim naprawdę jest ten „chłopiec”.
- To dziewczyna! - oznajmia pod nosem, choć nie bez satysfakcji. I zaraz klnie w myślach, bo Grantaire, który nadal siedzi na brzegu donicy, wbijając wzrok w plecy Enjorlasa, posyła mu kolejne dziwne spojrzenie. Rozmyślanie na głos często pomagało Inspektorowi w rozwiązywaniu trudniejszych spraw, szczególnie kiedy był zmęczony lub zdenerwowany. Nieraz też gdy doszedł wreszcie do rozwiązania, wypowiadał je na głos, z tryumfem bliskim archimedesowskiemu „Eureka!”. Tym razem jednak wie, że przesadził. Oczywista konkluzja jest wprost wypisana na twarzy Grantaire'a.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że on ma takie powodzenie. - mruczy sam do siebie pijany student, pociągając kolejny łyk brandy. - Ale cóż, kobiety lubią romantyczne dusze.
A co ja będę dużo mówić - nie tak miało być, jak zawsze. W razie wątpliwości - cytat deszczowy, plus tytuł.
Dedykowane przeciwniczce.

Jeszcze dzień do rewolucji

Promienie słońca rozświetlały jasne mury i bruki Paryża. Ciepłe, majowe powietrze przepełnione było mieszaniną setek zapachów i dźwięków rozsiewanych przez tętniące życiem miasto.

Éponine wędrowała powoli wzdłuż ściany jednej z kamienic, dotykając dłonią jej chłodnej, ceglanej faktury. Skryta w cieniu budynku przypatrywała się mijającym ją ludziom. Lubiła tak czasem włóczyć się po paryskich ulicach i obserwować piękne damy i wytwornych panów śpieszących w sobie tylko znanym kierunku. I zastanawiać się, jakby to było, gdyby była jedną z nich. Gdyby zamiast wytartych, szarych łachmanów mogła nosić długie do ziemi suknie z koronkami. Gdyby mogła założyć jeden z tych wymyślnych kapeluszy, który ocieniłby jej twarz, bladą jak porcelana niczym twarze tamtych kobiet. Gdyby miała choć wstążkę, którą mogłaby przewiązać włosy…

Może wtedy w końcu Marius by ją dostrzegł? Ale tak naprawdę – nie małą, zabawną cwaniarę, przyjaciółkę, z którą można przemierzać mroczne zakątki francuskiej stolicy, lecz młodą dziewczynę, która przecież…

Och, głupie fantazje! Éponine potrząsnęła głową, zła sama na siebie za to, że znowu dała się ponieść marzeniom. Przecież dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie jedną z tych dam, a wyobrażanie sobie, że jest inaczej, na nic się nie zdawało. A w dodatku od takiego myślenia czmychała tylko później na widok Mariusa, wstydząc się swoich opalonych policzków i zakurzonych, potarganych włosów jeszcze bardziej niż zwykle.

A przecież nie powinna narzekać. Jej życie nie było usłane różami, prawdę powiedziawszy, nawet jedną różę byłoby w nim trudno znaleźć, ale nie zepchnęło jej jeszcze na samo dno. Nigdy nie musiała żebrać – tak zwyczajnie, bezczelnie, pod kościołem, bo te przedstawienia ojca się nie liczyły, prawda? – ani robić tego, co wiele zdesperowanych dziewcząt...

Jakby na potwierdzenie, że niektórych los doświadcza bardziej niż ją, oczom Éponine ukazała się przemykająca ulicą starowinka w podartym ubraniu, chuda i zgarbiona, z dłońmi zdeformowanymi chorobą. Do piersi przyciskała, niczym najcenniejszy skarb, bochenek chleba. Wszystko potoczyło się strasznie szybko – nadjeżdżająca dorożka, tuman kurzu i oddalające się pomstowanie woźnicy – a chwilę później widać było już tylko zapłakaną staruszkę usiłującą podnieść się z klęczek i jej pszenny majątek rozkruszony końskimi kopytami na bruku.

W sercu Éponine współczucie zwyciężyło z twardym, ulicznym przekonaniem, że każdy musi sam sobie radzić ze swoimi problemami, i dziewczyna miała się właśnie odkleić od cienia kamiennicy, ale ktoś ją uprzedził i już pomagał staruszce pozbierać się z ziemi. ‘Ponine otaksowała postać wzrokiem – znajoma wysoka sylwetka, ciemna czupryna i oczy pełne żaru. A tak, oczywiście. Pan rewolucjonista, studencki ideolog. Enjolras.

Przez głowę Éponine przemknęła złośliwa uwaga, że będzie miał pretekst na najbliższy miesiąc, by głosić, iż czas wznosić barykady, bo lud w kraju cierpi. Ale to tylko głupia myśl, zwykła przekora, bo tak naprawdę dziewczyna lubiła go i podziwiała, za to, co mówił i co dostrzegał wokoło. I być może, bo nie na pewno, przecież trudno powiedzieć, ale być może, że poszłaby za nim, jeśli kiedyś udałoby mu się poprowadzić ludzi na rewolucję. Bo przecież miał rację, mało kto wiedział to lepiej niż Éponine…

Dziewczyna przypatrywała się, jak student pomaga rozpaczającej staruszce podnieść się z ziemi i nerwowo przeszukuje kieszenie, by w końcu wydobyć z jednej z nich jakąś drobną monetę i wręczyć ją kobiecie.

– Merci, monsieur – wymamrotała ze łzami w oczach staruszka, chciała całować dłonie swojego dobroczyńcy, ale Enjolras cofnął gwałtownie ręce i, potrząsnąwszy głową, odszedł w swoją stroną. Gdy mijał ukrytą wciąż w cieniu Éponine, dziewczyna oderwała się w końcu od ściany. Skinęła mu głową i uśmiechnęła się trochę bezczelnie, zadziornie. Ale odpowiedziało jej tylko nieprzytomne, chmurne spojrzenie człowieka, który myślami jest gdzieś bardzo daleko.

***
– …Stoję tam jak wryty – opowiadał z rozmarzeniem w głosie Jean Prouvaire – spoglądam za odchodzącym aniołem i myślę, jaki urok na mnie rzuciła. Naglę patrzę, a tam…

– Ciągnie się za nią ogon jak u czarta! – Joly nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Jean rzucił mu tylko pełne wyrzutu spojrzenie i niezrażony ciągnął dalej swoją opowieść.

– …a tam na ulicy leży rękawiczka, jedna z tych, które niosła w dłoniach – kontynuował, na potwierdzenie swoich słów wyciągając w stronę przyjaciół wyciągniętą z kieszeni damską rękawiczkę. – Chwytam ją więc w te pędy i gonię anioła, wołając, że coś chyba zgubiła. A ona się odwraca, uśmiecha czarująco i mówi: „Dziękuję, monsieur. Choć szkoda, że spostrzegł pan ją tak szybko. W innym razie musielibyśmy widzieć się raz jeszcze… A może moglibyśmy udać, że nie dosłyszałam wołania?”…

– Piękna bajka, Prouvaire – przerwał mu kpiącym tonem Marius. – Chyba nie myślisz jednak, że ci w nią uwierzymy? Możliwości są trzy… Albo znalazłeś tę rękawiczkę zupełnym przypadkiem gdzieś na ulicy, a cała opowieść o aniele to jedna wielka bujda – to raz. Alboś rzeczywiście właścicielkę widział, ale nie odważył się ruszyć z miejsca i zguby oddać – to dwa. A trzecia opcja, nie mniej prawdopodobna, jest taka, że twój anioł, widząc, kto i jak ją go goni, po prostu uciekł gdzie pieprz rośnie!

– A niech cię diabli, Pontmercy! – warknął zirytowany Jean. – Czekam tylko dnia, aż wreszcie i ciebie coś trafi. Może w końcu przestaniesz drwić z każdego, kto… – urwał wpół zdania, gdy drzwi kawiarni otworzyły się z rozmachem.

Do środka wszedł Enjolras. Wydawał się czymś bardzo poruszony, a minę miał tak rozdrażnioną, że wesoły nastrój pozostałych studentów prysł w jednej chwili. Combeferre odruchowo zerwał się z krzesła.

– Wszyscy już są? – rzucił w jego stronę Enjolras lekko rozkojarzonym tonem. Usiadł przy stole, nawet nie rozglądając się wokoło. Combeferre przyjrzał mu się z uwagą. Zaczynał się ostatnio trochę niepokoić o Enjolrasa – rewolucja, o której dawniej tylko wspominał z mniejszą lub większą częstotliwością, teraz nie schodziła mu praktycznie z ust. I Combeferre miewał czasem wrażenie, że myśl o niej doprowadza przyjaciela na skraj obłędu.

– Nie, brakuje jeszcze Grantaire’a, Feuilly’ego i Lesglesa. Ale mają jeszcze przecież czas. Jeszcze kwadrans do piątej – usprawiedliwił nieobecnych. – Co się…? – zaczął, ale przerwało mu ponowne trzaśnięcie drzwi. W progu stanęli, jak na zawołanie, dwaj ostatni spośród wymienionych przez niego młodzieńców. Miny mieli, delikatnie mówiąc, nietęgie.

– Chyba mamy mały problem – oznajmił z zakłopotaniem Feuilly. Enjolras westchnął głucho.

– Grantaire – mruknął, bardziej stwierdzając oczywisty fakt niż pytając. Wstał od stołu i z chmurną miną wyszedł z kawiarni, a pozostali studenci – w skrajnie różnych nastrojach, wahających się od głębokiego zniesmaczenia po pełne rozbawienia zainteresowanie – ruszyli za nim.

Na zewnątrz ich oczom ukazał się kompletnie pijany Grantaire bezskutecznie usiłujący podnieść się z klęczek.

– Kiedy go spotkaliśmy, zaczął się awanturować, krzyczeć, żebyśmy ci powiedzieli, że ma lepsze zajęcia niż tu przychodzić. Chcieliśmy go mimo wszystko przyprowadzić, ale zaraz tak go ścięło z nóg, że musieliśmy go prawie wlec. A tu się całkiem przewrócił i sami już nie wiedzieliśmy, co z nim najlepiej zrobić… – tłumaczył nerwowo Lesgles Enjolrasowi, który z nieprzeniknioną miną przypatrywał się Grantaire’owi.

– To już po nim – zawyrokował wesoło Prouvaire za plecami Combeferre’a. – Enjolras zmiecie go z powierzchni ziemi.

– A gdzie tam – zaprotestował Joly. – To żadna satysfakcja wściekać się na kogoś, do kogo i tak nic w tym momencie nie dotrze. Dziś mu odpuści, a później będzie się wyzłośliwiał przez następny tydzień – zaopiniował, chichocząc. Combeferre obejrzał się przez ramię, posyłając im wymowne spojrzenie – jeśli nie ściszą głosów, sami zaraz zostaną zmiecieni z powierzchni ziemi. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak ściskają sobie dłonie, przypieczętowując w milczeniu zakład.

– Zostawcie go, mamy ważniejsze sprawy na głowie – zdecydował w końcu Enjolras, a choć jego głosie rozbrzmiewała nutka źle skrywanego gniewu, nie słychać już w nim było wyczuwalnego wcześniej rozgorączkowania, co Combeferre przyjął to za dobrą monetę. – Przecież za dzień, za dwa może nam przyjść wznosić barykady! – rzucił jeszcze, po czym odwrócił się na pięcie i energicznym krokiem wszedł z powrotem do kawiarni.

– A do tego czasu ten-tu narobi zamieszania większego niż sama rewolucja. – Courfeyrac przewrócił wymownie oczami, razem z Joly’m podnosząc Grantaire’a z ziemi i podtrzymując go w pozycji pionowej. – Odprowadzimy go i zaraz będziemy z powrotem. Wytłumacz nas jakoś – poprosił Combeferre’a, a ten skinął z roztargnieniem głową, zastanawiając się, czemu cała sytuacja, choć w pewnym sensie niezaprzeczalnie komiczna, wcale go nie bawi.

***
Skąpana w strugach deszczu katedra Notre Dame wyglądała jeszcze piękniej i dostojniej niż zwykle. Patrząc na jej wieże, odcinające się ostrymi kontami od posępnego, stalowoszarego nieba, Éponine bezwiednie przypominała sobie wszystkie strzępy informacji o świątyni, o jej historii, o tym, jak bardzo ważny jest niemal każdy jej kamień, które zasłyszała kiedykolwiek od ludzi mądrzejszych od siebie.

Gdy nad Paryżem padało, ‘Ponine nigdy nie marzyła o wstążkach i koronkach. Jej myśli uciekały wtedy dużo dalej, wysoko do nieba, i pytały chmury, czemu topią miasto ciężkimi kroplami.

Chciałaby wiedzieć, jak działał świat wokół niej. Nie ze zwykłej, młodzieńczej ciekawości, nie ze wścibskości właściwej dzieciom ulicy, o nie. W jej marzeniach ta wiedza była kluczem do drzwi, za którymi czekało lepsze jutro, wytrychem, który pozwoliłby jej wyrwać się z życia, które wiodła, wziąć los we własne dłonie.

W takich momentach Éponine bardziej niż kiedykolwiek uświadamiała sobie, że nie włóczy się za studentami tylko ze względu na Mariusa. Tak naprawdę chciałaby być taka jak oni, chciałaby być jedną z nich. Jak dobrze byłoby móc wybiegać myślami do przodu i w tył, zastanawiać się, co przyniesie następny dzień, albo rozpamiętywać dni minione, a nie kombinować tylko, jak przetrwać tu i teraz. Jak dobrze byłoby chodzić czasem głodnym nie dlatego, że nie miało się pieniędzy na jedzenie, lecz dlatego, że ostatnie oddało się komuś, kto nigdy ich nie miał. Jak dobrze byłoby móc zastanawiać się, jak wziąć w swoje ręce los kraju, a nie swój własny…

Lecz Éponine nigdy nie stanie się jedną z nich, wiedziała to dobrze. Tak już to wszystko było urządzone i żadne jej marzenia nie mogły tego zmienić. I chyba tego najbardziej nie lubiła w swoim życiu – że zawsze pozostanie w tym samym jego punkcie.

Nawet niebo zdawało się w tamtej chwili płakać nad jej bezlitosnym losem, choć przez głowę przemknęło jej, że spływające po włosach i twarzy krople były zbyt zimne i ostre, by być znakiem współczucia. To raczej kamienne anioły i gargulce ukryte na wieżach katedry śmiały się z niej złośliwie i roniły z rozbawienia łzy, które strącały płatki z kwiatów tkwiących w dłoniach Éponine.

– Och, dajże spokój, ‘Ponine! – skarciła sama siebie. – To tylko pada deszcz… – mruknęła i cisnęła zniszczony bukiecik pod nogi. Odwróciła się powoli i powędrowała dalej, zostawiając gotyckie mury daleko za sobą.

***
Przypatrując się ulewie za oknem i próbując pozbierać myśli pomimo dokuczliwego, ćmiącego bólu głowy, Grantaire był skłonny przyznać, że być może poprzedniego dnia odrobinę przesadził. Właściwie zamierzał wypić tylko kieliszek czy dwa, żeby przegnać prześladujące go wyjątkowo ponure myśli. Tyle że zupełnym przypadkiem znalazł w kieszeniach kamizelki o kilka więcej monet niż się spodziewał i dwa kieliszki szybko przemieniły się w cztery. Co najmniej cztery, bo właściwie nie pamiętał tego zbyt dokładnie. W każdym razie dość szybko stracił kontrolę nad własnymi poczynaniami i nabawił się śmiesznego wrażenia, że obserwuje wszystko jedynie z zewnątrz. Zresztą nawet ten obraz stopniowo stawał się coraz bardziej nieostry. Pamiętał jeszcze drzwi kawiarni, szare oczy Enjolrasa i Courfeyraca mówiącego coś, przeciwko czemu Grantaire chciał zaprotestować, ale nie zdołał… A później wspomnienia się urywały i zaczynały znowu dopiero rano, wraz z jeszcze podlejszym nastrojem i pulsującymi bólem skrońmi.

Choć rano nie było chyba najtrafniejszym określeniem, bo kościelne dzwony zaczynały już wybijać południe. Było więc zdecydowanie zbyt późno, by myśleć o skierowaniu kroków na uniwersytet. Zresztą w tym stanie Grantaire i tak nie miał tam czego szukać.

Szczerze mówiąc, niespecjalnie go to martwiło. I tak nikt nawet nie zauważy jego nieobecności, a już na pewno nie troskliwi przyjaciele. Cała ta zgraja miłośników literatury, historii i filozoficznego bełkotu nie miała nawet bladego pojęcia, kiedy i czym powinni zajmować się ludzie studiujący nauki w ich mniemaniu przyziemne, nudne i niezrozumiałe. Właściwie więc Grantaire mógł im wmówić, co tylko by chciał.

Inna sprawa, że faktycznie powinien się wreszcie wziąć w garść. Bo jeśli podobne wpadki będą mu się dalej zdarzały tak często jak ostatnimi czasy, w końcu ktoś na uniwersytecie na pewno się zorientuje i wyrzucą go na zbity pysk. A to nie była miła perspektywa. Mimo wszystko.

Gdy w końcu przestało padać, a zza chmur wyjrzały niepewne promienie słońca, Grantaire postanowił wyjść ze swojego ciasnego, dusznego lokum i odetchnąć świeżym powietrzem. Po przejściu kilku kroków stwierdził z zadowoleniem, że ból głowy zaczyna powolutku ustępować. A jakieś pół godziny później, gdy konsekwencje poprzedniego popołudnia stały się już przeszłością, uznał ostrożnie, że świat nie prezentuje się wcale najgorzej.

Oczywiście, miał swoje wady i wiele należałoby w nim poprawić. Grantaire dobrze o tym wiedział. Widział przecież bezzębną żebraczkę skuloną na rogu ulicy i brudne, obdarte dzieci usiłujące gwizdnąć jakiś drobiazg ze straganu. Był też boleśnie świadom, jak bardzo puste były w tym momencie jego własne kieszenie.

Tak, dostrzegał to wszystko. I właśnie dlatego, niezależnie od tego, jak wiele wątpliwości i zastrzeżeń miał do idei głoszonych przez Enjolrasa, w głębi duszy dobrze wiedział, że gdy w końcu wybuchnie rewolucja, pójdzie za nim.

Ale dziś, tu i teraz, życie naprawdę jawiło się w jasnych barwach. I tkwiąca w tyle głowy świadomość, że nie wszystko jest takie, jak być powinno, nie mogła tego zmienić.

Grantaire tak bardzo pogrążył się w rozmyślaniach, że nawet nie zauważył, kiedy odruchowo zaczął zmierzać w stronę Dzielnicy Łacińskiej. Zorientował się dopiero, gdy przed sobą, na drugim krańcu mostu, ujrzał dwie znajome sylwetki – to Marius i Enjolras wracali z uniwersytetu. Ten drugi opowiadał coś, żywo gestykulując, przez co co chwilę niemal gubił niesione pod pachą książki. Grantaire nie musiał go słyszeć, żeby wiedzieć, jakie słowa najczęściej padają w jego monologu – wolność, lud, rewolucja… Pontmercy najpóźniej dołączył do studenckiego obozu republikanów, więc Enjolras czuł się oczywiście w obowiązku wytłumaczyć mu dokładnie całą ideę. I tłumaczył mu to dzień w dzień, ciągle z tym samym żarem w głosie i oczach, wyraźnie zadowolony, że wreszcie znalazł słuchacza, który nie zna jeszcze jego mów na pamięć i nie próbuje mu wchodzić w słowo. A Marius słuchał go zafascynowany, nie mając jeszcze najmniejszych wątpliwości. Jak wszyscy inni zresztą. Nawet teraz - niemal spijał słowa z ust Enjolrasa.

Grantaire zatrzymał się wpół kroku, niezdecydowany, jak się zachować. Co prawda nie uważał, żeby zrobił wczoraj coś wyjątkowo nagannego, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że, niezależnie od jego osobistej opinii, wchodzenie Enjolrasowi w drogę nie było najlepszym pomysłem.
Już chciał wybrać jedyną możliwą, jak mu się zdawało, drogę ucieczki, czyli po prostu zawrócić, gdy ktoś złapał go za łokieć i pociągnął do tyłu. Okazało się, że w jego stanie był to już nadmiar akrobacji. Świat przed jego oczami stracił na chwilę ostrość, a kiedy udało mu się ponownie zogniskować spojrzenie, stwierdził, że stoi na ukrytym za filarem kamiennym wypustku mostu, którego istnienia chwilę wcześniej nawet nie podejrzewał.

Gdy w końcu odrobinę przyzwyczaił się do widoku płynącej wiele metrów pod jego stopami rzeki, zaryzykował zerknięcie w bok. Ujrzał drobną dziewczynę z mokrymi włosami oblepiającymi twarz. Twarz nie całkiem zresztą mu obcą, bo należącą do zabiegającej często o towarzystwo studentów przyjaciółki Mariusa. Jakże jej tam było? A tak, Éponine. Uśmiechnęła się do niego tym swoim bezczelnym uśmiechem, a Grantaire stwierdził, że z dwojga woli patrzyć na nią niż na przepaść pod sobą.

Gdy tylko głos Enjolrasa ucichł w oddali, Grantaire przedostał się na bezpieczny ląd, starając się nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby omsknęła mu się noga. Éponine zwinnie podążyła za nim.

– Wydawało mi się, że nie masz ochoty go spotkać, więc stwierdziłam, że ci pomogę – oświadczyła zadziornie. Grantaire uśmiechnął się pod nosem. Lubił tą małą. Czuł, że ich myśli chodzą czasem podobnymi drogami.

– Słusznie – przyznał, siląc się na obojętny ton. – A ty co? Obserwujesz z ukrycia Pontmercy’ego?

– Wcale nie – oburzyła się dziewczyna. – Ja… Ja po prostu nie miałam ochoty z nim teraz rozmawiać, jasne? – rzuciła groźnym tonem. Grantaire rozłożył ręce w obronnym geście.
– A czy ja coś mówiłem? – roześmiał się. Éponine odwzajemniła jego uśmiech, a po chwili odeszła w swoją stronę. W tę samą zresztą, w którą zmierzał przed chwilą Marius.

Grantaire po raz kolejny tego dnia zaryzykował stwierdzenie, że świat nie jest taki zły. Wystarczyło nie pokazywać się na razie Enjolrasowi na oczy. Do jutra zapomni, wybaczy. A od jutra Grantaire postara się nie dawać mu powodów do złości.

Ale mimo to świt znów zastaje Grantaire’a nad butelką.

Bo Grantaire jedyny wie, co tak naprawdę przyniesie jutro.
Pomysł:
A - 1.5
B - 1.5
Bo pomysły oba były cudowne, Javert i kobiety, i pijany Grantaire, i jejuu, to wszystko było takie piękne! Radośnie sobie kwikałam, zwłaszcza wyobrażając sobie Crowe'a w takiej sytuacji xD A z drugiej strony Prouvaire, więcej Grantaire'a i przede wszystkim Eponine - ale o niej później.

Styl:
A - 1
B - 1
I tu nie mam do czego się przyczepić, ja Was po prostu uwielbiam, Was i to, jak piszecie <3

Realizacja tematu:
A - 1
B - 1
Wstążki są, rękawiczki, deszcz, studenci, kawiarnia, Enjolras i chyba generalnie wszystko jak ma być^^

Kanoniczność:
A - 1
B - 1
Ten Javert taki trochę nie do końca, ale dla mnie to nie gra roli, w mój headcanon wpisuje się zupełnie, kupuję go w całości <3

Wrażenie:
A - 0.5
B - 2.5
Jedno słowo - Eponine. Nie mogę nie uwielbiać tekstu B, za bukiecik, tą nić porozumienia z Grantaire'm, no i ten cudowny klimat, jeszcze jest dobry dzień, jeszcze wszyscy żyją, jeszcze mogą się bawić i żyć pełnią życia. I tylko Grantaire wie co będzie jutro.

W sumie:
A - 5
B - 7
Niech żadna z Pań nie waży się narzekać na swój tekst, bo oba są świetne. I gdyby nie to, że w tym drugim jest Eponine, to miałabym ogromny problem, i mocno sobie życzę, żebyście obie wstawiły teksty do szerszego skomentowania, i ogóle <333333333333



Eloise Dubois pomogła swojemu kochankowi w zabójstwie męża


Edit: Z tego wszystkiego zapomniałam o podsumowaniu!

A - 4,5
B - 7,5

I dziękuję ogromnie za tak przyjemną lekturę <33 Weźcie się spojedynkujcie jeszcze raz, co? ^^ dnia Czw 21:33, 31 Sty 2013, w całości zmieniany 2 razy
Tak jak obiecałam, oceniam. Po pierwsze, chyba jestem za bardzo zżyta z kanonem, by zaczytywać się w fandomie, dla mnie po prostu Les Mis nie jest w puli pozycji, do których pisze się fanfiction,\, być może dlatego, że o wiele bardziej wolę o tym słuchać lub kaleczyć to samemu (;

Pomysł:
A - 1.5
B - 1.5

Oba teksty są bardzo spokojne, spodziewałam się jakiś większych dramatów, zwrotów akcji, silnych emocji, a te tutaj to delikatne łatki, niemniej obie są oryginalne i odrobinę sielankowe, no, mimo nie do końca przyjemnej sytuacji Javerta.

Styl:
A - 0,5
B - 1,5

Bo wolę narrację trzecioosobową.

Realizacja tematu:
A - 1
B - 1

Wszystko jest (;

Kanoniczność:
A - 1
B - 1

Hmm, nie przekonał mnie Javert, tak jakoś, no nie wiem, mówił trochę innym głosem niż powinien.

Wrażenie:
A - 1
B - 2

Nawet nie wiem jak uargumentować swoje zdanie, chyba Javert mnie w sobie nie rozkochał, wolałabym czytać o nim silnym, nieugiętym, pałającym mocą, tutaj mnie nie zachwycił, był zbyt zwyczajny. Drugi tekst czytało mi się przyjemniej, ale też czekałam na jakiś nieoczekiwany zwrot akcji, ale jak już mówiłam, teksty są łatki, a mnie nikt nie obiecywał wzruszeń

W sumie:
A - 5
B - 7

Wybaczcie mi jeżeli jestem w swojej ocenie zbyt surowa, ja jako osoba z antytalentem do pisania brzmię wybitnie nieodpowiednio wytykając cudze błędy. Niemniej jednak ja nigdy nie napisałabym czegoś podobnego, i nawet się nie kłóćcie, że to nieprawda. Podziwiam Wasz talent i zapał i życzę kolejnych udanych pojedynków. Gratulacje, dla obu uczestniczek (:

Mam przyjemność ogłosić, że pojedynek wygrywa tekst B, autorstwa Tiny Latawiec.

Gratuluje.

I czekam na następne pojedynki.