, [M] Sto czterdzieści pięć łez ďťż

[M] Sto czterdzieści pięć łez

Kto tam jest w środku?
Rzecz się dzieje po Bitwie Nieprzeliczonych Łez i do wesołych nie należy, a raczej przeciwnie, panom od Feanora się obrywa. Bo tak.

Ogromne podziękowania dla Tici za ostatnie trzy dni wałkowania tematu na lewo i prawo.

Sto czterdzieści pięć łez

Klęska miała słony, metaliczny smak krwi z przygryzionych warg i strużek z rany na czole. Była koloru rdzy, jak plamy na zbrojach i kolczugach, krew obca i własna przemieszane w bezlitosnym przypomnieniu porażki. Pachniała potem, strachem i śmiercią.

Tyle rejestrował otępiały z rozpaczy umysł Maedhrosa, choć zdawałoby się, że pogodził się z rzeczywistością i robi wszystko, by zachować przy życiu ocalałych. Unia Maedhrosa, największe przymierze, które miało ostatecznie zgnieść potęgę Morgotha, zakończyło się rzezią i odwrotem, który chyba tylko z nazwy nie był paniczną ucieczką niedobitków. Choćby i miał siłę w omdlałym ze zmęczenia ramieniu, Maedhros nie mógł zawrócić i pomóc kuzynom, chyba że po to, by wytracić chorągwie synów Feanora do ostatniego wojownika. Było ich może półtorej setki, na pewno nie więcej niż dwustu, ale najwyżej co dziesiąty miałby jakieś szanse w walce; ci jechali z tyłu, osłaniając rannych i pilnując, by nikt nie zamarudził w drodze. Kto zresztą miałby ich poprowadzić?

Maedhros obejrzał się na braci. Z sześciu synów Feanora, prócz niego, tylko Amras nadawał się do czegoś. Tyelko mógł jechać, póki jechali, ale nie utrzymałby się na poranionych nogach. Curufin, jeszcze przytomny, wykrzywiony z bólu, wisiał na końskiej szyi, przyciskając ręce do brzucha. Smyk szedł obok i asekurował go. Caranthira nikt przy zdrowych zmysłach nie posłałby teraz do walki. Nie było z nim tak źle, ale Maedhros celowo powierzył mu Maglora pod opiekę, bo gdyby miał wolne ręce, niechybnie zabiłby każdego Edaina, którego mijali. Maglor wisiał w jego ramionach jak lalka, wgnieciony pancerz na piersi pokrywała niemal czarna skorupa orczej posoki. Nie mieli kiedy sprawdzić, jak poważnie oberwał, wyznacznikiem był tylko świszczący oddech, łapany krótkimi, rwanymi wdechami. Ale Maglor oddychał, więc mogli jechać, jeszcze trochę, chociaż kawałek dalej.

Albo i nie. Z tyłu kolejny ranny zleciał z siodła, powstało drobne zamieszanie, by posadzić go przed kimś zdrowszym. Curufin uniósł głowę, obejrzał się za siebie i nagle też poszarzał bardziej, przechylił w bok i zwymiotował. Amras w ostatniej chwili doskoczył i uchronił go przed upadkiem z konia. Starszy brat skulił się z jękiem, nie mając nawet sił otrzeć łez znaczących czyste ścieżki na brudnej twarzy.

– Musimy stanąć. – Amras z determinacją obejrzał się na Maedhrosa. Połowę twarzy pokrywał mu krwisty siniec od ciosu, który chyba cudem nie zmiażdżył mu kości policzkowej, a prawe oko zdążyło tak zapuchnąć, że nie był w stanie go otworzyć.

– Dobrze.

Amras już ściągał Curufina w akompaniamencie jego cichych jęków. Niedobitki chorągwi synów Feanora i przypadkowi uciekinierzy z innych hufców z ulgą przyjęli decyzję o postoju. Zsuwali się z siodeł, niektórzy niemal spadali, siadali gdzie się dało. Lżej ranni zajmowali się ocalałymi końmi, by poniosły ich potem dalej.

Celegorm zsiadł i zrobił kilka chwiejnych kroków, by bardziej upaść niż usiąść obok Curufina. Maedhros z pomocą Amrasa uwolnił Caranthira od Maglora. Położyli go ostrożnie na ziemi, a Moryo postał jeszcze chwilę przy koniu, by złapać równowagę. Nie czekając na niego, Maedhros zabrał się za wyłuskanie młodszego brata z wgniecionego pancerza. Oddech Maglora spłycił się, przyspieszył, a zaraz potem śpiewak utkwił w Maedhrosie półprzytomne, rozszerzone paniką oczy.

– To ja, Kano, spokojnie – mruknął najstarszy syn Feanora, szarpiąc się z uszkodzonym zapięciem. Zwykle w większej grupie posługiwali się sindarinem, ale teraz przeszedł na quenyę, licząc złudnie, że może to uspokoi trochę brata.

– Duszę... się... – wycharczał Maglor. Usta miał otwarte, łapał powietrze chaotycznymi wdechami, zaczynał się szamotać.

– Szszsz, jeszcze chwila, zaraz cię uwolnię. – Maedhros spróbował szarpnąć oporną klamrę, ale bez skutku. – Moryo, pomóż mi z tym – zwrócił się do młodszego brata, widząc, że pozostali dwaj mają ręce pełne roboty z Curufinem.

Caranthir dołączył do niego, potykając się tylko raz po drodze. Maedhros zrobił mu miejsce i uniósł Maglora wyżej, by brat miał lepszy dostęp.

– Oddychaj, Kano. Spokojnie.

– Nie mogę! – w głosie Maglora brzmiała czysta panika, jedną ręką zaczął na oślep gmerać przy pancerzu, przeszkadzając Caranthirowi; druga leżała bezwładnie na ziemi.

– Nie mów – polecił Maedhros i podniósł go jeszcze wyżej. – Tak lepiej? Oddychaj.

Maglor zamilkł posłusznie, ale wciąż wlepiał w starszego brata wystraszone spojrzenie, ze świstem łykał powietrze.

Maedhros mamrotał pokrzepiająco, starając się ukrywać własny niepokój o to, co zobaczy pod pancerzem. W czasie bitwy Maglor powstrzymał Uldora, gdy ten usiłował przedrzeć się do Caranthira, ale zaraz potem wyleciał z siodła i został przygnieciony własnym wierzchowcem. Caranthir zdołał go wydostać spod końskiego truchła, już wtedy nieprzytomnego.

Moryo uporał się w końcu z pogiętą blachą i zdjął pancerz. Maglor odetchnął głębiej, wydech przeszedł w pełen bólu jęk, oddech znów się urwał. Nic dziwnego, skoro jego żebra i mostek pokrywał czerwono-fioletowy siniec. Bezwładna lewa ręka, po zdjęciu karwasza, okazała się złamana.

– Lepiej? – Maedhros kikutem podtrzymywał brata, wczepionego palcami w jego karwasz, wolną ręką pomagał Caranthirowi zdjąć resztę zbroi i ubrania. Moryo posługiwał się głównie prawą; w czasie bitwy silny cios w tarczę wybił mu bark.

– Nie... – jęknął cicho Maglor i wpił się palcami w przedramię Maedhrosa, gdy młodszy brat ruszył złamaną ręką.

Caranthir rozebrał go do końca i ruszył na poszukiwanie wody i bandaży. Maglor chwilowo zdołał względnie opanować oddech, więc Maedhros nie ruszał się, tylko ponad głową brata wydawał rozkazy najlżej rannym, by rozstawiono straże i zadbano o najciężej rannych.

Zerknął potem, jak radzą sobie pozostali bracia. Celegorm i Amras także wyswobodzili już Curufina ze zbroi i w przeciwieństwie do nich zadbali zawczasu o opatrunki. Smyk, pochylony, z luźnymi kosmykami spadającymi do oczu, usiłował zaszyć ranę na brzuchu. Sądząc z reakcji Curufina, bezskutecznie usiłującego wyrwać się Celegormowi, szło mu kiepsko.

– Przepraszam! – zawołał zdenerwowany Amras, gdy igła kolejny raz nie trafiła tam, gdzie miała. – Źle widzę! Tyelko, musisz szyć, bo nic z tego nie będzie.

Najmłodszy syn Feanora poderwał się z ziemi, zatrzymał Caranthira, nim ten wywędrował dalej w poszukiwaniu bandaży. Moryo sprawiał wrażenie ogłuszonego, widać otrzymany cios w głowę zaczynał się na nim odbijać. Bracia zamienili kilka słów i Caranthir przejął Curufina od Celegorma, nie pozwalając mu zwinąć się w kłębek.

Amras przyklęknął przy Maglorze. Z dwiema sprawnymi rękami szybko zabandażował mu żebra; problemy zaczęły się, gdy trzeba było poradzić sobie z ręką. Przy próbie wymacania, jak przebiega złamanie, Maglor zaczął się szarpać, zadławił krzykiem i rozkaszlał. Maedhros z przerażeniem obserwował kropelki krwi na jego ustach, ale milczał i tylko starał się utrzymać młodszego brata w bezruchu.

Zaczęło padać. Zimna, gęsta mżawka lepiła się do wszystkiego i jasnym było, że za pół godziny, może godzinę wszystko będzie przemoczone. Zanim Amras zdołał w końcu złożyć i usztywnić rękę, półnagi Maglor trząsł się z zimna. Maedhros narzucił na niego, co tylko się dało, ale niewiele osiągnął. Razem ze Smykiem przenieśli rannego pod drzewa, licząc na choć trochę ochrony.

Maedhros podłożył Maglorowi jego płaszcz pod plecy, po chwili dodał swój własny. Amras przykrył go trzecim i pozostawało mieć nadzieję, że to wystarczy. Ognia nie mogli rozpalić, nie mieli leków, a elfowie wysłani w poszukiwaniu ziół jeszcze z niczym nie wrócili.

Celegorm opatrzył Curufina i Amras z Caranthirem zabrali go pod drzewa. Ledwie go położyli, Curufin przetoczył się na bok, wstrząsany torsjami. Caranthir przytrzymał go, żeby się nie zadławił, choć nie bardzo miał już co zwracać.

Mdłości zostawiły Curufina skrajnie wyczerpanego, tak, że ledwie ustały, zwinął się w kłębek, z jedną ręką przy brzuchu, drugą obejmując podkurczone kolana. Maedhros nie miał serca mu mówić, że nie powinien się tak kulić, skoro mimo przykrycia dygotał jak w febrze. Wieczorny deszcz tylko z początku przyniósł ochłodę po gorączce walki i ucieczce w upale. Już teraz ciężej ranni zaczynali drżeć z chłodu i zmęczenia.

– Nelyo! – ciche, paniczne wołanie Maglora oderwało najstarszego z braci od Curufina. – Nisko... Duszę się... – szare, przymglone oczy Maglora szukały go ze strachem, którego nie mógł opanować.

– Już, już. – Maedhros przykucnął i uniósł go do pozycji siedzącej. Przesunął brata w zagłębienie przy korzeniach tak, by móc go oprzeć. Każdy krótki, głośny oddech Maglora wwiercał mu się w uszy.

– Uspokój się, Kano. Już nikt cię nie będzie kłaść – obiecał i odgarnął bratu mokre kosmyki przylepione do czoła, ułożył wygodniej złamaną rękę.

Siedział tak chwilę, słuchając chrapliwego oddechu brata, póki Amras nie nastawił w końcu barku Caranthirowi. Zostawił Maglora pod opieką Moryo, by miał na niego oko, a sam poszedł w końcu rozeznać się, jak wyglądała ich sytuacja. Amras zajmował się nogami Celegorma, który gładził Curufina po plecach w nadziei, że go trochę rozluźni.

Maedhros ruszył przez prowizoryczne obozowisko. Resztki jego chorągwi przedstawiały żałosny widok. Sztandar z gwiazdą, jakimś cudem wyniesiony z chaosu bitwy, stał oparty o drzewo; materiał nasiąknął wodą i wisiał smętnie, drwiąco czysty, gdy cały oddział był sprawiał wrażenie wdeptanego w błoto. Dookoła elfowie porozkładali się, gdzie kto mógł, bez żadnego porządku. Ocalałe konie każdy trzymał przy sobie. Niektórzy padli tak, jak zsiedli i próbowali spać, inni czuwali pojedynczo przy najciężej rannych zebranych w niewielkie grupki.

Uwagę najstarszego syna Feanora przykuł jeden z podwładnych Celegorma. Maedhros kojarzył go z widzenia, ale nie pamiętał imienia. Elf leżał na boku, wciąż w pełni uzbrojony. Kolczugę miał przerwaną, pokrytą krwią na piersi. Zdawało się, że nikt dookoła się nim nie zajmuje, więc Maedhros przyklęknął przy rannym. Potrzebował chwili, by zorientować się, czego mu brakuje. Po tym, jak dopiero co słuchał jęków Curufina i świszczenia Maglora, spodziewał się tego samego. Elf tymczasem był zupełnie cicho.

Nie żył. Maedhros zostawił już tego dnia za sobą zbyt wielu przyjaciół i znajomych, by móc wszystkich pamiętać, ale z jakiegoś powodu wstrząsnął nim widok domownika Celegorma, który zdołał wydostać się z piekła i uciec z nimi tak daleko, by nie doczekać pomocy. Dopiero teraz Maedhros uświadomił sobie w pełni, że takich jak on mogło być więcej, prawdopodobnie będzie. I kto wie, czy pośród nich nie znajdą się dwaj jego bracia.

Kolejno mijani elfowie informowali go o rannych, o zapasach, jakie mieli, o znalezionych w lesie rzeczach. Oszczędzono mu odnajdywania więcej zmarłych między rannymi, ale przekazywane wieści były równie przytłaczające. Kilku wojowników od Fingona, oddzielonych od macierzystych oddziałów przez smoka, trzymało się razem, ale nie patrzyli na Maedhrosa z niechęcią; wszyscy tutaj byli w tak samo beznadziejnej sytuacji, oni tylko dodatkowo znaleźli się pod innym dowództwem.

Ktoś zdołał znaleźć zioła i wbrew rozkazowi Maedhrosa rozpalił niewielkie ognisko w zagłębieniu terenu, by zagrzać trochę wody i przygotować wywar na gorączkę dla najciężej rannych. Najstarszy syn Feanora nie zamierzał karać go za niesubordynację; ranni rozpaczliwie potrzebowali pomocy, a płomień był prawie niewidoczny. Ktokolwiek by się zbliżał, prędzej by ich usłyszał, niż poczuł dym czy zobaczył światło.

Maedhros wziął pełną czarkę wywaru i wrócił do braci, gdzie Amras rozdzielał właśnie skromne zapasy żywności. Celegorm i Caranthir jedli bez apetytu, ale niewątpliwie głodni. Najmłodszy z braci jednak skubnął tylko suchara, skrzywił się boleśnie i odłożył resztę, zadowalając się wodą. Curufin i Maglor, zdawało się, nawet się nie ruszyli.

Najstarszy syn Feanora odlał połowę wywaru do drugiego naczynia, które podał Caranthirowi, by ten spróbował napoić nim Kano. Sam klęknął przy Curufinie.

– Curvo? – Maedhros nachylił się nad bratem, sądząc, że ten śpi, ale Curufin rozchylił powieki i spojrzał na niego w pełni świadomie ku własnemu nieszczęściu.

– Mm?

– Musisz usiąść na moment.

Wyciągnięty obok Celegorm usiadł i uniósł brata. Maedhros przytknął mu parujący jeszcze napar do ust. Curufin przyssał się do kubka i pił chciwie, tak, że Maedhros musiał go miarkować.

– Powoli, Curvo, bo ci zaszkodzi, zamiast pomóc – powstrzymywał go starszy brat, ale Curufin zabrał mu kubek i wypił zioła do końca.
– Wody? – zerknął na Maedhrosa, w oczach czaiła się prośba o więcej.

– Nie możesz tyle, przecież wiesz – pokręcił głową Maedhros. Korzystając z tego, że Curufin trzymał czarkę, musnął wolną dłonią rozpalone czoło brata. Nic dziwnego, że męczyło go pragnienie, ale nie mogli ryzykować i dać mu zbyt dużo. Nie mieli pewności, jak ciężka była rana brzucha.

– Nelyo? Wody...

– Później. Spróbuj się przespać, póki nie ruszamy dalej.

Problem rozwiązał Celegorm, zabierając bratu pusty kubek i kładąc go z powrotem na ziemi. Zanim Curufin znów się skulił, objął go ramieniem i położył się tuż obok, by było im obu cieplej.

Maedhros podniósł naczynie z ziemi, ale nagle skurcz w dłoni sprawił, że musiał je puścić. Niezadowolony, zerknął na lewe ramię powyżej łokcia. Wiedział, że został ranny, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio, tak że zepchnął problem na dalszy plan wobec natłoku rzeczy, które trzeba było zrobić.

– Pokaż – zażądał Amras za jego plecami.

Najstarszy syn Feanora tylko skinął głową. Wiedział, że nie może zlekceważyć żadnej kontuzji ręki, jeśli nie chciał zostać zupełnie bezradny; na to nie mógł sobie pozwolić. Dał sobie przemyć i zabandażować ramię, wziął od brata trochę jedzenia, by coś przegryźć. Pod drzewami może mniej kapało, ale nie sposób było się wyprostować, więc odszedł kawałek na bok.

Amras wahał się chyba, czy ma za nim pójść, ale przycupnął w końcu tam, gdzie stał, koło Maglora. Podciągnął kolana, zdrowym policzkiem oparł się o złożone ręce i przymknął oczy. Sprawiał wrażenie, jakby chciał zniknąć.

– Smyku? – Zmęczony głos Celegorma nie pozwolił mu zasnąć w tej pozycji.

– Mmm? – Amras z trudem uniósł głowę i obrócił się w stronę starszego brata. Nie miał siły zżymać się o dziecinne przezwisko, którego bracia nadal potrafili czasem używać. – Co?

– Opatrzył cię ktoś w końcu? – Tyelko uniósł się na łokciu, lustrował go wzrokiem, starając się nie zasypiać.

Amras pokręcił przecząco głową i oparł ją z powrotem na kolanach, widząc, że brat nie potrzebuje pomocy.

– Chodź tu, pokaż mi się. Chyba dam radę.

– Zostaw, Tyelko, nie trzeba – wymamrotał najmłodszy syn Feanora w stronę swoich kolan. – Tylko daj mi się przespać...

– Chodź tu.

– Zostaw. I tak nie ma już z czego robić opatrunków – powiedział cicho Amras zrezygnowanym tonem i wyciągnął się obok Maglora. Widać było, że nie chce nawet myśleć o dotykaniu wszystkich ran, do których przyschło ubranie. Przemoczony, na tyle, na ile mógł, wsunął się pod swój płaszcz okrywający starszego brata.

– Przemyłeś chociaż? – dręczył go dalej Celegorm.

– Tak, tak... – wymamrotał jeszcze Amras, wciskając głowę w okolice uda Maglora, szukając odrobiny ciepła.

Celegorm nie wytknął mu oczywistego kłamstwa, tylko przysunął się bliżej Curufina i naciągnął na niego część swojego płaszcza, bo znów wstrząsały nim dreszcze. Nawet gdyby odezwał się chwilę później, Amras by go nie usłyszał; spał już.

Maedhros słuchał tej rozmowy z ukłuciem winy, ale Amras nie wyglądał źle, jeśli nie liczyć zapuchniętej twarzy. Lepiej chyba było pozwolić mu odpocząć niż jeszcze go teraz męczyć. Pierworodny Feanora pochylił się tylko nad najmłodszym bratem i położył mu mokrą szmatkę na twarzy w nadziei, że może opuchlizna trochę zejdzie do rana. Amras nawet nie drgnął.

Caranthira i Celegorma także zmógł sen, Curufin zapadł w niespokojną drzemkę. Jedynie Maglor bezskutecznie przysypiał tylko po to, by zaraz ocknąć się nerwowo. Za każdym razem był coraz bardziej wyczerpany, ale nie mógł zasnąć. Półleżał z zamkniętymi oczami, a jego oddech w odczuciu Maedhrosa brzmiał coraz głośniej, coraz gorzej.

W pewnej chwili nie wytrzymał. Potrzebował pomyśleć, zastanowić się, w którą stronę pójdą rankiem, gdzie szukać schronienia, a jedyne, na czym umiał się skupić, to na słuchaniu, czy oddech Maglora nagle nie ucichnie, na patrzeniu, czy Curufin nadal dygocze.

Obozowisko przycichło trochę. Nie licząc wartowników, zmieniających się często, większość elfów spała, tylko ranni pojękiwali co jakiś czas. Przy drugim obejściu Maedhros doliczył się w końcu, ilu ich przeżyło. Stu czterdziestu jeden elfów ocalało z rzezi, w jaką zmieniła się planowana przez niego bitwa, wliczając w to tych od Fingona; mniej, niż mu się początkowo zdawało.

– Nie strzelajcie – usłyszał nagle z boku. – Nie strzelajcie – głos, niewątpliwie należący do elfa, rozległ się gdzieś w ciemności.

Maedhros skinął ręką najbliższemu wartownikowi i odezwał się głośno.

– Możesz wyjść.

Samotny elf wyszedł spomiędzy drzew i podszedł. Rozpoznał syna Feanora, dostrzegł elfów dookoła i wyraźnie odetchnął z ulgą. Maedhros za to zauważył symbol Fingona na jego tunice.

– Mieliśmy nadzieję, że was dogonimy, Maedhrosie. Zostawialiście wyraźny ślad.

– Dużo was? Fingon za nami idzie? – ożywił się Maedhros. Jeśli przyjaciel zbiegł w tę samą stronę, razem będą mieli większe szanse na przeżycie. Może jemu się lepiej powiodło...

– Czterech – rozwiał jego nadzieje przybyły elf. – Nasze oddziały już nie istnieją. Król Fingon poległ – powiedział cicho.

Mówił coś jeszcze o Turgonie, który próbował wycofać się ze swoimi oddziałami i miał szansę uratować więcej niż garstkę wojowników, ale syn Feanora zatrzymał się na pierwszej informacji. Fin... Maedhros poczuł nagle całe zmęczenie, każde skaleczenie, które dotychczas ignorował, ranę na ramieniu. Dotąd nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo podświadomie łudził się, że kuzyni sobie poradzą i zdołają osiągnąć sukces tam, gdzie on nie dał rady.

– Maedhrosie? – elf patrzył na niego z wyczekiwaniem. Stał przygarbiony, owinął się płaszczem.

– Przyprowadź swoich towarzyszy – zreflektował się Maedhros. – Tholironie, idź z nim, wskaż miejsce. O świcie ruszamy dalej.

Stu czterdziestu pięciu ocalałych z dwóch chorągwi – synów Feanora oraz Fingona. Ilu z nich nie dotrwa do rana? Kto wie, może wszyscy uciekli śmierci w bitwie po to, by zostać dopadniętym za dzień czy dwa? Jeśli elfowie od Fingona dogonili ich po wyraźnym śladzie, jak długo zajmie orkom wpadnięcie na ich trop?

Maedhros usiadł na leżącym pniu, lekceważąc rosę; i tak wszystko dookoła było mokre, z nim włącznie. Wszelkie resztki nadziei i energii, które dotąd nie dawały mu usiedzieć w miejscu, właśnie z niego uleciały. Bez Fingona nie mieli szans się pozbierać, a moment złudnej nadziei, że przyjaciel do niego dołączy, pozostawił go w tym większej rozpaczy. On zaplanował bitwę, podczas której mieli zmiażdżyć Nieprzyjaciela, ale to Fingon komunikował się z bratem. Bez niego nie będzie szans na kontakt z Turgonem, nawet jeśli jemu uda się wycofać i umknąć do swego ukrytego miasta. Po tej klęsce już się nie podniosą.

Zmęczenie powoli brało górę, ale Maedhros wiedział, że w taką noc jak ta nie zdoła zasnąć, nieważne, jak wykończony. Siedział więc samotnie na skraju, wzmacniając straże i odwlekając moment powrotu do braci. Nie chciał im jeszcze przekazywać wieści, choć nie łudził się; do rana wszyscy będą wiedzieć. I, do czego z trudem przyznawał się przed samym sobą, nie chciał sprawdzać, czy nie ubyło mu braci.

– Maedhrosie?

Najstarszy syn Feanora poderwał głowę, słysząc swoje imię. Amras stał przed nim, nieco zdezorientowany. W bladym świetle gwiazd Maedhros widział jego rozgorączkowane spojrzenie, ściągnięte rysy twarzy. Najmłodszy brat bezwiednie obracał w palcach szmatkę, która służyła mu przedtem za okład.

– Który? – zapytał Maedhros zdławionym głosem. – Kano czy Curvo?

– Co? Co ty bredzisz? – Amras zmarszczył brwi, choć wyglądało to raczej jak grymas bólu. Zaraz jednak zorientował się chyba, o co mu chodziło. – Nie, nie! Curufin w końcu zasnął. Kano się boi spać. I ciągle świszczy – zrelacjonował ponuro.

Mimo to Maedhros wypuścił wstrzymany oddech, gdy usłyszał, że jego pierwsze skojarzenie było błędne. Obaj bracia nadal żyli.

Amras stał nad nim i wlepiał w niego zrezygnowane, trochę zlęknione spojrzenie.

– Dwunastu – odezwał się głucho Maedhros. – Czterech nie przeżyło samej podróży. Ośmioro zmarło tutaj – wyjaśnił. – Drugie tyle może nie dożyć rana.

Amras cofnął się, zupełnie, jakby brat go uderzył. Przysiadł obok na zwalonym drzewie, objął się ciasno ramionami, wciąż przemoczony i zziębnięty. Noc była chłodna, ziemia parowała i wszędzie było mokro.

– I myślisz, że Maglor i Curufin są wśród nich – dokończył. – Nie! Jest tragicznie, ale nie aż tak, słyszysz? Maedhrosie, co z tobą?

Pierworodny Feanora spuścił głowę, przetarł dłonią zmęczone oczy. Wzrok wbił w ziemię.

– Fingon nie żyje – wydusił z siebie i zerknął na brata. – Jego oddziały wyrżnięte w pień, on też poległ. Czterech elfów z jego chorągwi dołączyło do nas przed godziną – widział, jak z każdym wypowiedzianym słowem przekonywał brata, że nie postradał zmysłów z rozpaczy.

Z gardła Amrasa wyrwał się ni to jęk, ni szloch. Długą chwilę nie odezwał się ani słowem, otępiałym wzrokiem wpatrując się w drzewa. Chmury na chwilę odsłoniły księżyc i starszy brat miał sposobność przyjrzeć mu się uważniej. W tym świetle siniec zrobił się zupełnie czarny, a gdy Maedhros sięgnął ręką do twarzy, poczuł gorące wypieki. Zlekceważenie drobniejszych ran okazało się błędem. On sam odczuwał raczej znużenie niż ból, ale Amrasa już zaczynała trawić gorączka.

– Gorzej ci.

– Mhm... – Amras poddał się dotykowi i Maedhros przypomniał sobie, że dookoła niego są nie upiory i wspomnienia przyjaciół, ale żywi bracia.

– Tyelko miał rację, musisz chociaż przemyć...

– Muszę wrócić, zanim Kano zacznie się denerwować, że jest sam, bo Moryo śpi jak zabity – westchnął Amras i dźwignął się z pnia. – Chodź, pytał o ciebie.

Ostatnim, czego Maedhros sobie w tej chwili życzył, było niepokojenie braci, zwłaszcza Maglora, więc poszedł w ślady Amrasa. Bracia wciąż żyli.

– Pomóż mi?



Zerknął potem, jak radzą sobie pozostali bracia. Celegorm i Amras także wyswobodzili już Curufina ze zbroi i w przeciwieństwie do nich zadbali zawczasu o opatrunki. Smyk, pochylony, z luźnymi kosmykami spadającymi do oczu, usiłował zaszyć ranę na brzuchu. Sądząc z reakcji Curufina, bezskutecznie usiłującego wyrwać się Celegormowi, szło mu kiepsko.
Gdyby nie sąsiednie zdania, to byłabym przekonana, że Smyk zszywa swój własny brzuch. Trochę dwuznaczne to zdanie, przydałoby się przeredagować. Ale to tylko szczególik, i tak jest świetnie.