, [Z] Gra o wyższą stawkę (Sherlock BBC, po trzecim sezonie) ďťż

[Z] Gra o wyższą stawkę (Sherlock BBC, po trzecim sezonie)

Kto tam jest w środku?
No dobra, tym razem zapowiada się na troszkę dłuższy tekst (przez troszkę mam na myśli to, że aktualne tekst ma stron 20 i rośnie). Akcja rozpoczyna się bezpośrednio po zakończeniu trzeciego sezonu, czyli po tym, jak Sherlock został zawrócony z samobójczej misji.
Co mogę obiecać? Dużo emocji, trochę angstu, akcję i częściowe Sherlolly. Tekst jest powiązany z tymi wzystkimi kwitkami, które pisłam po trzecim sezonie, ale w sumie są to drobiazgowe połączenia, ot, napomknięcia.

Gra o wyższą stawkę

Wracał do domu! Ktokolwiek stał za włamaniem się do wszystkich stacji telewizyjnych, ktokolwiek dorwał się do starego nagrania z Jamesem Moriartym, właśnie sprawił, że Sherlock NIE poleciał na samobójczą misję do Europy Wschodniej. Cokolwiek miało się dziać dalej, poradzi sobie z tym...

Detektyw wysiadł z czarnego auta i entuzjastycznie pchnął zielone drzwi prowadzące na Baker Street. Teraz już nie musiał kryć podekscytowania przed bratem. Odwiesił płaszcz przy drzwiach i z telefonem w garści wbiegł po schodach na piętro. Po odgłosach odkurzacza sądząc, pani Hudson w końcu zabrała się za gruntowne sprzątanie jego mieszkania. No to się zdziwi... Sherlock wpadł do środka z szerokim uśmiechem na myśl o zaskoczeniu starszej pani.

- Pani Hudson? Niesp... – Słowa ugrzęzły Sherlockowi w gardle, a świat wywrócił się do góry nogami. Pani Hudson leżała naga na dywanie, a Sherlock widział jedynie krwawe napisy “tęskniłeś za mną?” powycinane na jej ciele. W tle odkurzacz chodził i wył coraz bardziej przegrzanym silnikiem. Hałas był nie do zniesienia, widok nie do wyparcia.

Nigdy, nigdy nie reagował źle na widok zwłok, ale tym razem z trudem panował nad skurczami żołądka, gdy pochylał się nad starszą panią, sprawdzając, czy żyje, chyba tylko z uporu. Gdzieś jak przez mgłę przemknęła mu myśl, że chyba powinien być wdzięczny za złamany kark.

Odkurzacz wył. Odgłos wwiercał się w uszy, drażnił, doprowadzał do szału. Sherlock przez moment nie wiedział, co się dzieje, poza ogólnym wrażeniem walących się ścian i pływającej pod stopami podłogi. Zamroczyło go...

Nie było czasu na sentymenty. Detektyw poderwał się na nogi, wyrywając przy okazji kabel z gniazdka i uciszając wyjący odkurzacz. Przez myśli przelatywały mu możliwe scenariusze, a żaden z nich nie był przyjemny. Jeśli dorwano panią Hudson, kto będzie nastę...

Sherlock sięgnął po telefon. Po kolei, po kolei, działaj...

- Mycroft? Baker Street, natychmiast – rzucił w słuchawkę, ledwie usłyszał głos brata. – Zgarnij Watsonów po drodze. Już.

- Sherlock, co...? – reszty pytania Mycrofta Sherlock już nie usłyszał, bo zerwał połączenie. Wiedział, że po czymś takim brat przyjedzie bez zadawania pytań.

Następny telefon był do inspektora. Lestrade odebrał zdziwiony, że Sherlock dzwoni, zamiast pisać.

- Potrzebuję policję na Baker Street. – Sherlock bardzo się starał, żeby nie było słychać drżenia w jego głosie. – Mam tu miejsce zbrodni. Twój wydział.

Czerwona słuchawka. Następny telefon.

Cisza.

Wybierz ponownie.

Cisza. Poczta głosowa.

Wybierz ponownie.

- Molly!

Nienienienienie... Sherlock już zbiegał po schodach, raz po raz ponawiając połączenie. Bez skutku, telefon Molly pozostawał bez odpowiedzi. Detektyw wypadł na zewnątrz i zderzył się z falą lodowatego wiatru, ale ulicą akurat przejeżdżała taksówka, więc podbiegł i wsiadł do niej, zamiast zawrócić po płaszcz.

Wybierz ponownie. Wybierz ponownie. Wybierz ponownie.

Zadzwonił dwadzieścia siedem razy, zanim nie dojechali pod szpital. Ledwie taksówka zwolniła przed drzwiami, Sherlock wyskoczył, krzycząc tylko do taksówkarza, żeby zaczekał. Nie zważał na jego głośne protesty, tak samo jak na to, że w pośpiechu wyszedł z domu bez portfela i nie miał czym zapłacić. To naprawdę nie było ważne.

Nie miał pojęcia, ile osób mało nie stratował, biegnąc korytarzami do kostnicy. Gdy tylko zagłębiał się w pałac umysłu, natychmiast wracało realistyczne wrażenie walących się ścian. Gdzieś z oddali przebijał się drwiący głos Mycrofta, wytykający bezlitośnie, jak destrukcyjna jest jego troska, ale Sherlock miał ważniejsze problemy.

- Molly? - zawołał, z rozmachem otwierając drzwi kostnicy. Rozejrzał się gorączkowo, ale pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć zwłok na stole sekcyjnym przykrytych folią. - Tylko nie to... - Detektyw odgarnął worek i odkrył ciało. Mężczyzna po sześćdziesiątce, ocenił Sherlock na pierwszy rzut oka, ale nie pozwolił sobie na ulgę. Ktokolwiek zamordował panią Hudson, mógł mieć po pierwsze dostatecznie dużo informacji, by wiedzieć o udziale Molly, a po drugie - wykazać się kreatywnością. Dlatego też pchany pierwszym skojarzeniem Sherlock gorączkowo wysuwał szuflady chłodni jedną po drugiej, za każdym razem bojąc się, że zobaczy Molly Hooper, żywą bądź martwą. Miał na razie zbyt wielki mętlik w głowie, by móc na trzeźwo ocenić motywy i preferencje zabójcy pani Hudson.

Zobaczył Molly chwilę później. Patolog weszła do kostnicy i otworzyła szeroko oczy na widok bałaganu.

- Na litość boską, co tu się dzieje?! Sher... - kobieta urwała, bo detektyw znalazł się przy niej w trzech krokach i zamknął ją w desperackim uścisku.

- Molly...

- Też się cieszę, że cię widzę, ale ugh, udusisz mnie - wykrztusiła patolog. - Tak myślałam, że cię zawrócą...

Sherlock zreflektował się i rozluźnił nieznacznie uścisk, tak że przestał miażdżyć jej żebra, ale nie wyglądał, jakby zamierzał się odkleić.

- Widziałaś? Nagranie? - wymamrotał w okolice jej warkocza.

- No tak, wszyscy chyba widzieli - odparła Molly, coraz bardziej zaskoczona i zaniepokojona zachowaniem Sherlocka. - Ale przecież to nie może być on, widziałam go tu, na tym stole, bez połowy mózgu - przypomniała. - Sherlock?

- Nie odbierałaś. Myślałem, że ciebie też zabili - wyrzucił z siebie Holmes i puścił ją. Molly dopiero teraz zobaczyła, że był w samym garniturze, a na rękach miał ślady podejrzanie wyglądające na zaschniętą krew.

- Też? - powtórzyła głucho. - C-co masz na m-myśli? - na chwilę wróciła ta dawna, jąkająca się Molly, ale tym razem powód był inny.

- Pani Hudson. Na środku dywanu w salonie. Nie żyje - wyjaśnił Sherlock martwym głosem. - Myślałem, że ty też.

- O mój Boże... - Tym razem to Molly objęła jego, pocieszając i szukając pocieszenia. Nagle zrozumiała, dlaczego Sherlock wpadł tu taki przerażony. Nagle sama zaczęła się bać. - Sherlock? Telefon ci dzwoni - zorientowała się po chwili, gdy poczuła wibracje w kieszeni jego marynarki.

- Co...? Och - zreflektował się detektyw i wyłowił urządzenie. - Tak? - rzucił ostro w telefon.

- Jezu Chryste, Sherlock! - przywitał go zdenerwowany John. - Odbierałbyś! Od kwadransa próbujemy się do ciebie dodzwonić!

- John... Jesteście z Mycroftem? Na Baker Street? - zapytał spiesznie Sherlock.

- Tak! I wiesz, co tu zastaliśmy... A w dodatku twój płaszcz leżał na ziemi w korytarzu, telefon miałeś zajęty... - denerwował się dalej doktor. Na moment zamilkł, a potem odezwał się zupełnie innym tonem. - Sherlock? Czy ty jesteś... Czy ktoś cię...

- Co? Nie, nie! - zapewnił detektyw, niemal fizycznie czując, co przyjaciel widział właśnie w wyobraźni. John podejrzewał, że ktoś przykładał Sherlockowi broń do skroni.

Molly, która stała dość blisko, by słyszeć obie strony, nieoczekiwanie zabrała Sherlockowi telefon.

- John? Jesteśmy w Barts, Sherlock... Przyleciał tu po mnie - wyjaśniła niezręcznie. - Jest cały - zapewniła, omiatając towarzysza niepewnym spojrzeniem.

- Już jedziemy - dorzucił Sherlock i zabrał telefon, równie obcesowo jak Molly chwilę wcześniej. - Chodź - powiedział do patolog i chwycił ją za rękę, ciągnąc w stronę wyjścia.

- Sherlock, zaczekaj! - powstrzymała go Molly. - Daj mi wziąć torebkę i kurtkę - przypomniała rozsądnie.

- Dobrze. - Sherlock posłusznie zawrócił z nią do kantorka. Stanął w drzwiach i nerwowo bębnił palcami o framugę, gdy Molly zbierała swoje drobiazgi i spiesznie porządkowała dokumenty. Zanim skończyła, nie wytrzymała i podeszła do detektywa. Unieruchomiła drgające palce.

- Umyj ręce - poprosiła cicho. Sherlock, jakby ciągle trochę ogłuszony, kiwnął głową i wyszedł do kostnicy, gdzie w rogu znajdował się duży metalowy zlew. Tak jak prosiła Molly, zmywał dokładnie ślady zakrzepłej krwi, aż zaczerwieniły się zmarznięte po dworze dłonie. Gdy w końcu patolog zamknęła za sobą drzwi kantorka, detektyw zakręcił spiesznie wodę i wytarł ręce papierowym ręcznikiem.

- Możemy już iść? - warknął nieuprzejmie, próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. Palce nadal chodziły nerwowo, więc Molly chwyciła go za rękę i kiwnęła głową, nadal nieco oszołomiona wydarzeniami. Sherlock bez słowa wyszedł z kostnicy, ciągnąc ją za sobą. Dopiero na dworze, zobaczywszy czekającą taksówkę, zreflektował się.

- Erm, Molly... masz gotówkę? - zapytał skonsternowany. - Nie wziąłem portfela.

- Mam. dnia Sob 22:17, 15 Lis 2014, w całości zmieniany 1 raz


O masz ci los, a ta znowu kogoś zabija... Żeby tak panią Hudson...? Wstydź się, Ariano!

A tak na poważnie - świetnie się zapowiada to opowiadanie. Są emocje, jest akcja, jest świetna dynamika tekstu (zwłaszcza fragment, kiedy Sherlock jedzie do szpitala - mistrzostwo!), a wszystko oczywiście jak zawsze zgrabnie napisane. Bohaterowie też jak zwykle świetnie opisani, wszystkie wypowiedzi i zachowania bardzo w ich stylu. Chociaż Sherlock obejmujący Molly był taki... niesherlockowaty. Ale nie piszę tego celem skrytykowania, wręcz przeciwnie - celem wyrażenia refleksji, że, uch, jak bardzo go to musiało wszystko poruszyć. I biedna pani Hudson, chlip, chlip.

Podsumowując - zapowiada się rewelacyjnie, bardzo mi się podoba i żądam... znaczy ten... czekam na następny rozdział.

T.L.
Nie obuecuję, że kolejny kawałek pojawi się tak szybko, bo go muszę skończyć pisać.

Gdy dojechali na Baker Street, pod mieszkaniem stały dwa radiowozy i nieoznakowany samochód Grega, a cała ulica była zagrodzona. Molly zapłaciła taksówkarzowi i wysiadła, pociągając Sherlocka za sobą, nieświadoma, że wciąż trzymała go za rękę. Przeszli razem pod żółtą taśmą, nie zatrzymywani przez nikogo; Sherlock był dostatecznie rozpoznawalny.

Watsonowie czekali w kuchni, oboje podenerwowani i trochę nie na miejscu, niepotrzebni. Greg komenderował swoją ekipą, a Mycroft rozmawiał przez telefon na korytarzu.

- Jesteście wreszcie - odetchnął John na ich widok. Dopiero pod wpływem jego spojrzenia Molly puściła Sherlocka, skrępowana sytuacją.

Ledwie to zrobiła, Sherlock wszturmował do salonu, po drodze wkładając wyciągnięte nie wiadomo skąd lateksowe rękawiczki. Molly przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, gotowa pójść za nim.

- Nie musisz tego robić - zauważył John. - To nie jest zbyt...

- John, jestem patologiem - przypomniała mu Molly, choć spodziewała się, że w tej chwili nie wygląda ani nie zachowuje się zbyt profesjonalnie. - Jeśli nie tu, zobaczę za dwie godziny w pracy. Żadna różnica.

To był jeden z tych momentów, kiedy Molly nienawidziła swojej pracy. Zwykle trzymała dystans, pozostając nadmiernie uśmiechniętą pracownicą kostnicy, ale trudno było zachować profesjonalizm, gdy zmarłą była znana i lubiana osoba. W tej chwili nie tylko ona miała ten problem.

W pokoju Sherlock kucał przy ciele pani Hudson i oglądał z bliska napisy na szczupłych ramionach. Greg stał nad nim, czekając na informacje. Wobec tego Molly przystanęła obok, niepewna, czy jej pomoc będzie potrzebna. Gdyby to od niej zależało, wolałaby nie pomagać.

- Obawiam się, że przy analizie odcisków znajdziecie tu moje ślady - mruknął Sherlock, pochylając się tak bardzo, że niemal dotykał nosem krwawych śladów.

- Co? - zdziwił się w pierwszej chwili Lestrade, ale zaraz opanował zaskoczenie. - Ruszałeś coś wcześniej? - zapytał chłodnym tonem. Inspektor śledczy w pracy. - Sherlock!

- Byłem zbyt zajęty szukaniem oznak życia, żeby pamiętać o rękawiczkach! - żachnął się Sherlock, podrywając głowę i spoglądając ze złością na inspektora. - Ciało leży tu od jakichś dwóch, trzech godzin - zaczął wyrzucać z siebie w szybkim tempie. Molly i Greg wymienili spojrzenia; Sherlock nie powiedział „pani Hudson”. - Morderców przynajmniej dwóch... Różny styl napisów, tego nie zrobiła jedna osoba...

- Trzech - odezwał się niespodziewanie Mycroft w progu.

Sherlock, wybity z rytmu przez nagłe wtrącenie brata, nie raczył skomentować. Przymknął oczy, wyraźnie próbując się na czymś skoncentrować.

- Trzech mężczyzn - mówił dalej Mycroft. - Przyjechali samochodem do przeprowadzek, weszli, zrobili swoje i wyszli, wynosząc jakieś kartony. Tyle moi ludzie zdołali ustalić na podstawie nagrań z ulicznej kamery.

- Dobra, ale kto? Moriarty? - spytał Greg. - I dlaczego? - być może pytanie było zbyt natarczywe, bo Sherlock wybuchł.

- Nie wiem!

Inspektor popatrzył przez moment na klęczącego detektywa, na stojącą obok Molly i nieporuszonego Mycrofta w drzwiach. Potem zaś stanowczym ruchem chwycił Sherlocka za ramiona i podniósł do pozycji pionowej.

- Dobra, chodź.

- Co ty robisz?! - oburzył się młodszy Holmes, gdy Greg okręcił go i pchnął w kierunku kuchni. W tej chwili inspektor nie miał swojego detektywa-konsultanta, a rodzinę zmarłej na miejscu zbrodni. Z wszelkimi wskazaniami do pomarańczowego kocyka.

- Nic - zapewnił spokojnie. - W porządku, Sherlock, wrócimy do tego za chwilę. Nigdzie się nie spieszy. Na razie wyjdź stąd, napij się herbaty i rozgrzej trochę. - Inspektorowi nie umknęły lodowate dłonie Holmesa.

- O co ci chodzi, Lestrade?

- Ogarnij się, potem wrócisz do śledztwa - oświadczył John, momentalnie wyłapując, co się dzieje. Przejął Sherlocka i zaciągnął go do kuchni, gdzie Mary zdążyła zaparzyć hurtowe ilości herbaty. Doktor chwycił najbliższy kubek, osłodził i wcisnął przyjacielowi w ręce. Detektyw nie miał wyboru, musiał wziąć, jeśli nie chciał zostać oblany.

- Możesz nie robić szumu o nic? - żachnął się, gdy John ostentacyjnie odsunął krzesło i wskazał je Sherlockowi, który równie ostentacyjnie oparł się o szafkę kuchenną. Przynajmniej zdjął rękawiczki i owinął długie palce wokół ciepłego kubka.

- Odetchnij chwilę, przestajesz logicznie myśleć - wytknęła mu bezlitośnie Mary.

- Ach, tu wszyscy jesteście - odezwał się Mycroft, wchodząc do coraz pełniejszej kuchni. Spojrzenie, którym obdarzył młodszego brata, było pełne politowania. - Sherlock, spójrz na siebie. Co ja ci mówiłem o angażowaniu się? - spytał protekcjonalnym tonem.

Trzask! Kubek Johna walnął o blat, herbata prysnęła dookoła. W kubku Sherlocka zaczęło niebezpiecznie chlupotać. Młodszy Holmes był blady jak ściana, i sprawiał wrażenie, że cofnąłby się, gdyby mógł. Mary spuściła wzrok na kuchenny stół, przy którym siedziała.

- Mycroft, myślę, że będzie stosowne, jeśli się zamkniesz - zasugerował John podejrzanie spokojnym tonem, po tym jak spojrzał na Sherlocka. - Nie pomagasz.

- Za to najwyraźniej wasza obecność wpływa, czy raczej wpłynęła negatywnie na myślenie mojego brata - odciął się starszy Holmes. - Troszczenie się to tylko kłopoty, bracie mój - zwrócił się do Sherlocka. - Rudobrody nic cię nie nauczył, prawda?

Mycroft powiedział o dwa słowa za dużo i biały kubek detektywa roztrzaskał się o podłogę. W pokoju Molly poderwała się z podłogi, zszokowana słowami starszego Holmesa i reakcją młodszego.

- Mycroft, wyjdź - polecił John. Stanął za krzesłem Mary, tak, że znalazł się między braćmi. - Nie pomagasz, wręcz przeciwnie.

Molly wślizgnęła się do środka i przeszła prosto do Sherlocka, omijając powiększającą się herbacianą kałużę. Zachowanie Mycrofta właśnie wykroczyło poza jej zdolność pojmowania. Jak mógł mówić Sherlockowi takie rzeczy, gdy ten potrzebował raczej dobrego słowa?

- Wobec włamania na skalę krajową naprawdę sądziłeś, John, że będę tracić tu czas? - zapytał Mycroft. - Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Sherlock, za dwie godziny widzę cię w swoim biurze, pewne... Osoby zażądały twojej obecności - przypomniał tonem nie pozostawiającym żadnych wątpliwości. Sherlock może i nie wyjechał z kraju, ale to nie znaczyło, że był całkowicie wolny od zobowiązań względem brata. Wszyscy zdawali sobie z sprawę z tego, że tylko współpraca z tajnymi służbami chroniła go przed regularnym procesem i w efekcie więzieniem.

- Będę - potaknął Sherlock, nie patrząc na brata.

- Będzie, jeśli będzie w stanie - sprostował John, wyrażając się równie jasno co starszy Holmes. To on w tym towarzystwie był lekarzem i zamierzał z tego skorzystać. Molly nie zdziwiłaby się, gdyby wysłał Mycroftowi całkowicie prawdziwe zwolnienie lekarskie.

- Wasze mieszkania są właśnie przeszukiwane pod kątem każdego możliwego niebezpieczeństwa - odparł zamiast tego Mycroft. - Baker Street również, niech tylko policja skończy. Do widzenia.

Z powodu braku kubka Sherlock skrzyżował ciasno ręce na piersi. Wyciszył głosy dookoła, skupiając się na zastygłym w pamięci obrazie brata. Miał wrażenie, jakby wizerunek Mycrofta wbity do głowy jeszcze w czasach dzieciństwa właśnie wyszedł na zewnątrz. A on znów przez chwilę był małym chłopcem, naiwnie sądzącym, że brat jest najmądrzejszy. Przy wszystkich.

- Hej, Sherlock? - doszedł do niego zaniepokojony głos Johna. - Dobrze się czujesz?

- Co? Tak, tak, świetnie - pospieszył z zapewnieniem Holmes, orientując się przy okazji, że Molly nie tylko stała obok niego, ale też obejmowała go ramieniem.

- Nie kłam - zaprotestowały jednocześnie obie panie, jak zwykle zaskakując tym Sherlocka, który nadal przyzwyczajony był do tego, że Johnowi dawało się sporo wmówić.

- Nie sądziłem, że to powiem, ale twój brat potrafi mieć mniej wyczucia niż ty - skomentował Greg, dołączając do towarzystwa. - Co to u diabła było?

- Mycroft, jakiego znam od zawsze - odparł cicho Sherlock. Podniósł w końcu wzrok i spojrzał po przyjaciołach. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się i tylko wstrząsnął głową, mrugając gwałtownie.

- Co jest? - spytała Molly, zdziwiona zachowaniem detektywa.

- Nic, tylko...

- Sherlock?

- To takie nierealistyczne, widzieć was wszystkich tutaj - wyrzucił z siebie Holmes, unikając czyjegokolwiek wzroku. - Nie miałem się więcej z wami spotkać, a jednak...

- Co masz na myśli, że miałeś nas więcej nie spotkać? - powtórzyła Molly, obracając się, by móc spojrzeć Sherlockowi w oczy. A przynajmniej próbowała, bo detektyw uparcie patrzył w herbacianą kałużę pod swoimi stopami.

- Miałem nigdy nie wrócić do Londynu, przecież mówiłem...

- Więc spotkalibyśmy się gdzieś indziej - zauważył John. - Mówiłeś, że Mycroft szacował twój pobyt na wschodzie na pół roku. Obiecał przekazywać nam co jakiś czas informacje od ciebie, więc prędzej czy później wyskoczylibyśmy gdzieś, żeby się z tobą zobaczyć.

Wspomnienie misji zadziałało jak kubeł zimnej wody. Sherlock przestał wypalać wzrokiem dziurę w podłodze i spojrzał na Johna.

- To by się nigdy nie stało. Mycroft nigdy się nie myli w takich spra... - urwał, zorientowawszy się, co powiedział. Znów uciekł spojrzeniem, ale było już za późno. Mary jako pierwsza wyłapała, czego im nie mówił.

- Miałeś z tego wschodu nie wrócić, prawda? - zapytała cicho. - Wysyłali cię na samobójczą misję.

Greg, najmniej zorientowany w sytuacji, aż przysiadł z wrażenia na wolnym krześle. Johna wmurowało, a Molly zamknęła oczy.

- Sherlock, powiedz mi, że to nie jest prawda - poprosiła, ledwie panując nad drżącym głosem. - Powiedz mi, że Mary się myli.

- Ma rację - odparł tylko Sherlock, nie ważąc się spojrzeć na nikogo. Przez moment słychać było jedynie Sally krzątającą się w salonie.

- Dlaczego o tym nie wiedzieliśmy? - spytał John w imieniu wszystkich. - Jechałeś dać się zabić i nic nam nie powiedziałeś. Dlaczego?

- Bo nie chciałem ci robić drugi raz tego samego! - Teraz już Sherlock krzyczał, osaczony pytaniami przyjaciela. - Mieliście nie wiedzieć, bo tak było łatwiej!

- Łatwiej dla kogo, dla nas? - spytała Mary. - Bo nie dla ciebie przecież.

- Już raz udawałeś własną śmierć, kłamałeś - wytknął bezlitośnie John. - Obiecałeś więcej tego nie robić. A teraz się okazuje, że miałeś nam kłamać, że żyjesz. I jak rozumiem, twój brat przekazywałby nam twoje pozdrowienia zza grobu?

- Mieliście się o tym nie dowiedzieć - bronił się słabo Sherlock. Obok niego Molly z całych sił starała się nie rozkleić. - Zniknąłbym z waszego życia powoli, nie tak drastycznie... jak poprzednio.

- Ale się dowiedzieliśmy - zauważyła Mary. - Mogłeś powiedzieć wcześniej...

- Jestem bliski stwierdzenia, że niemal się cieszę z powrotu Moriarty'ego - mruknął Greg grobowym głosem. - Gdyby nie...

- To nie jest Moriarty - wtrąciła się Molly. - Przestań mówić, że to on. James Moriarty jest martwy, podpisałam jego akt zgonu.

- Jego akt też podpisywałaś - zauważyła trafnie Mary, wskazując na Sherlocka. Chciała trochę rozładować atmosferę, ale uzyskała odwrotny efekt. Ku zaskoczeniu wszystkich Molly nie wytrzymała.

- Sugerujesz, że pomogłam przeżyć również jemu? I może jeszcze utrzymałam to w tajemnicy przed Sherlockiem, żeby nie psuć zabawy? - warknęła, patrząc na Mary z nieukrywaną niechęcią. - Jak śmiesz to sugerować? Ty?

- Molly... - spróbował wtrącić się Sherlock, zaskoczony jej reakcją jak cała reszta.

- Nic takiego nie sugerowałam, Molly - zapewniła Mary.

- Ale to przez ciebie Sherlock miał zginąć - odparowała patolog, teraz już nie panując ani nad głosem, ani nad spływającymi po policzkach łzami. - To już drugi raz - wystrzeliła.

- Molly! - wykrzyknął zszokowany detektyw.

Mary spuściła wzrok na blat, nie próbując się bronić. Dla wszystkich prócz Grega było jasne, że Sherlock zabił Magnussena, by chronić Mary Watson i w konsekwencji tego zlecono mu samobójczą misję. Patolog tylko powiedziała to głośno.

Zapadła cisza. Molly stała obok nieruchomego Sherlocka i trzęsła się, Greg usiłował zrozumieć, co się dzieje, a John był w rozterce. Z jednej strony chciał jakoś pocieszyć Mary, z drugiej natomiast wiedział, że Molly mówi prawdę. Z trzeciej on podjął jakąś decyzję, tak samo jak Sherlock dokonał wyboru... Ciszę przełamała dopiero sama patolog, która nie wytrzymała napięcia i wypadła na korytarz. Obcasy zastukały na schodach.

- Inspektorze, co z dywanem? - zawołała z pokoju sierżant Donovan. Chcąc nie chcąc, Lestrade dołączył do niej, natomiast John podszedł bliżej do Sherlocka.

- Idź za nią.

Detektyw posłusznie wyszedł, zostawiając za sobą mokry bursztynowy ślad na podłodze. Nadal miał ogólne wrażenie przeładowania, a to sprawiało, że był nieostrożny, więc więcej mówił, przez co jeszcze dodatkowo podkręcał sytuację... Błędne koło.

Molly nie wyszła z domu. Stała na półpiętrze, oparta o ścianę, i łkała cicho. Gdy Sherlock zszedł do niej, niezbyt pewien, czy jakiekolwiek przeprosiny zdadzą egzamin, kobieta przylgnęła do niego i płakała mu dalej w marynarkę.

- Molly, proszę, przestań - mruknął Sherlock, skonsternowany. Czuł, jak jego oczy robią się niepokojąco wilgotne. Nie! Miał się skupić...

- Dlaczego mi nie zaufałeś tym razem? - siąknęła Molly, obejmując go jeszcze mocniej.

- Żeby ci tego oszczędzić - powtórzył Sherlock, licząc, że kobieta zrozumie. - John powiedział mi kiedyś, że ludzie chronią swoich przyjaciół. Tylko tyle próbowałem zrobić.

- To działa w obie strony, wiesz? - odezwał się z góry John. Stał w drzwiach i patrzył na parę na półpiętrze. - Nie powinno być tak, że się zajeżdżasz, siedzimy w tym wszyscy i jesteśmy dla ciebie tak jak ty dla nas, jasne? A Mycroft może sobie wsadzić te swoje bzdury głęboko w dupę, nie będzie ci znowu tego wmawiać.

- Zmieniłeś się na lepsze i nie ma mowy, żeby ci brat wmawiał co innego - dołączyła się Molly, ocierając oczy. Jej wzrok padł na ślady mascary na kołnierzyku detektywa. - Och, przepraszam.

- Nie szkodzi - wzruszył ramionami Sherlock. Nie próbował nawet komentować uwag przyjaciół odnośnie Mycrofta. - Dobra, wracamy do pracy - stwierdził, widząc, że Molly opanowała się mniej więcej.

- Dobrze...

Sherlock wbiegł po schodach, ale zamiast wejść do salonu, poszedł piętro wyżej do dawnego pokoju Johna. Doktor podążył za nim razem z Molly, która po wcześniejszym wybuchu nie miała ochoty na towarzystwo Mary.

- Więc?

- Tak myślałem - stwierdził Sherlock, obrzuciwszy spojrzeniem pomieszczenie. - Zniknęły stąd dwa kartony pełne zapisków o dawnych sprawach - zaczął tłumaczyć. - Zdjęcia miejsc zbrodni, wydruki, wycinki prasowe... Większość z tego mam też na komputerze, ale na papierze łatwiej zestawiać.

- No tak. - John kiwnął głową. Nieraz widział dziką plątaninę notatek i zdjęć na ścianie w salonie, a chociaż wyglądało to pozornie chaotycznie, Sherlockowi pomagało uporządkować informacje. - Więc to zginęło?

- A w tym pół kartonu informacji o Moriartym - dopowiedział ponuro Sherlock. - Wszelkie wycinki z prasy, począwszy od tamtego wyścigu z bombami, przez cały medialny szum wokół procesu... Wszystkie sprawy, w których podejrzewałem udział Moriarty'ego. A to wszystko elegancko posortowane i podpisane - skrzywił się.

- Więc ten, kto to ma, zyskał właśnie dodatkowe informacje o nim - podsumowała Molly. - Boże, to jak odgrzebywanie koszmarów z przeszłości.

- Zgodzę się - wzdrygnął się John. - Ktoś się inspiruje Jimem...

- A to oznacza, że możemy się spodziewać wszystkiego - dopowiedział detektyw i wyszedł z pokoju, a John i Molly za nim.

Na dole w kuchni zastali dość niezręczną sytuację, bo Greg usiłował delikatnie dowiedzieć się, co Molly miała na myśli, gdy oskarżała Mary. Żona Johna wyglądała, jakby nie wiedziała, co może powiedzieć, i czekała na przyzwolenie Sherlocka, natomiast Molly zmieszała się, gdy usłyszała pytania inspektora.

- Raczycie mi wyjaśnić, co tu się dzieje? - nie wytrzymał w końcu Greg. - Sherlock? John?

- Wyjaśnij - mruknął detektyw do przyjaciela. - Jesteśmy sami, możesz mówić co chcesz - zauważył. Sally zeszła na dół do radiowozów i na piętrze nie było nikogo poza nimi.

Chcąc nie chcąc, John musiał wziąć na siebie niezbyt proste zadanie wdrożenia Grega w szczegóły, natomiast Sherlock przeszedł do pokoju rozejrzeć się. Był wściekły, bo przez całe to emocjonalne zamieszanie i głupie skrupuły inspektora, policja zdążyła wywrócić wszystko do góry nogami, i nawet jeśli w salonie było cokolwiek, co mogłoby naprowadzić Sherlocka na jakiś trop, to zdążyło już zniknąć.

Telefon zawibrował w kieszeni. Sherlock wyjął go i zerknął na ekran. Mycroft wysłał mu wiadomość przypominającą, że ma bezwzględnie do niego przyjechać.

- Dobra, co teraz? - zapytał Greg chwilę później, zaglądając do pokoju. Sprawiał wrażenie nieco ogłuszonego rewelacjami, które usłyszał od Johna. w przeciwieństwie do Molly, inspektor nie wiedział ani tego, kto postrzelił Sherlocka, ani też nie znał dokładnych powodów, dla których detektyw zastrzelił Magnussena.

- Muszę się spotkać z Mycroftem - wykrzywił się Sherlock. - Zobaczyć, czego się dowiedział, co... postanowili.

- My chyba wrócimy do domu - zdecydował John, zerkając na żonę. Choć Mary nie powiedziała ani słowa, wyglądała na zmęczoną. - Molly...?

- Pójdę z Sherlockiem - oświadczyła. - Mycroft będzie musiał to przeżyć.

- Nie sądzę, żeby był zachwycony, ale mi to nie przeszkadza - odezwał się Sherlock. Umknęło mu spojrzenie, jakie wymienili John i Molly; nieme porozumienie odnośnie tego, że przynajmniej dzisiaj lepiej było trzymać się w towarzystwie. I nie zostawiać dość podatnego w tej chwili Sherlocka sam na sam z bratem, który kto wie jak mógł na niego wpłynąć.

- Weź jakieś rzeczy na zmianę - dodała nieoczekiwanie Molly, zaskakując Holmesa. - Nie chcę tu dzisiaj wracać.

- Po co mi... Och. Chcesz, żebym u ciebie przenocował - zorientował się Sherlock. - Dlaczego?

- Bo ja się boję być dzisiaj sama - przyznała Molly bez żadnych oporów. - I nie chcę, żebyś ty był sam - dorzuciła ciszej.

- Więc czemu nie zostaniesz tutaj ze mną? - spytał Sherlock. - Możesz zająć moją sypialnię, nie spodziewam się, żebym z niej dzisiaj korzystał.

- I tobie miałabym zostawić kanapę i zakrwawiony dywan? - upewniła się Molly. - Brr, nie ma mowy. Ciarki mnie przechodzą na myśl o spaniu tutaj dzisiaj.

- Dywan zabrała policja, plam na podłodze prawie nie widać - zauważył Sherlock. - Nie masz powodów, żeby...

- Sherlock, proszę.

- W porządku - poddał się detektyw. - Niech ludzie Mycrofta zrobią tu porządek i sprawdzą mieszkanie, jutro wrócę. Rzeczy żadnych nie mam.

- Czyli co, idziemy? - upewniła się Molly. - Chociaż wiesz, powinnam wrócić do pracy, wyszłam bez słowa...

- Będę przejeżdżać przez Barts, wyjaśnię sytuację - obiecał Lestrade. - Jak sądzę, dyrektor szpitala ma za sobą spotkanie z Mycroftem Holmesem i był poinformowany o pewnych... niedociągnięciach w dokumentach.

Molly kiwnęła głową. Po powrocie Sherlocka byli w Barts ludzie, którzy umieli dodać dwa do dwóch, a skojarzywszy Molly z detektywem zaczęli podejrzewać, że cicha patolog miała w tym swój udział. Mycroft Holmes zadbał wtedy, by jej przełożony dowiedział się o fałszywych dokumentach, które Molly Hooper spreparowała na polecenie MI6 w celu ochrony kraju przed terroryzmem. Patolog nie znała szczegółów, ale takie wnioski wysnuła z rozmowy, którą odbyła z szefem już po wizycie Holmesa. Greg trafnie się domyślił i dobrze założył, że można było z tego teraz skorzystać.

- Daj mi znać, Greg, jeśli ustalicie coś z odcisków.

Wszyscy razem zeszli na parter, a przy wyjściu John cofnął się jeszcze na moment do mieszkania pani Hudson. Po chwili wrócił z kompletem kluczy, które wręczył Molly, jak powiedział, na wszelki wypadek. dnia Pon 17:29, 10 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz
Zaklepuję miejsce na komentarz. ;)

EDIT:

Muszę przyznać, że jak na razie faktycznie jest tak, jak zapowiadałaś, Arianko - dużo emocji. Nawet bardzo dużo. Czytałam po prostu z zapartym tchem.

Świetnie uchwyceni bohaterowie, relacje między nimi. Tylko, uch, ależ mnie Mycroft tym razem wkurzył. A Sherlock z kolei jakiś taki strasznie zsocjalizowany jak na Sherlocka... Ale to dobrze - zawsze byłam zdania, że on trochę udaje, więc jak najbardziej w moją wizję wpasowuje się to, że w sytuacji stresowej Holmes zachowuje się normalniej.

Co więcej? Może to, że strasznie, strasznie mi się podobała rozmowa Sherlocka, Johna i Molly na schodach. Świetnie napisana.

I jestem niesamowicie ciekawa, kto i dlaczego za tym wszystkim stoi. Udało ci się mnie naprawdę mocno zaintrygować.

Podsumowując - nadal mi się bardzo podoba i nie mogę doczekać się następnego rozdziału. Gratuluję!

T.L. dnia Pon 19:27, 10 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz


Przepraszam bardzo za długą przerwę, poprzednia sesja w zestawieniu z Muszkieterami wybiły mnie z tego fandomu. Niemniej, wygrzebałam kolejny rozdział.
Ostrzeżenia: zdarzają się ostrzejsze przekleństwa

Z pozdrowieniami dla Tiny, która mnie uświadomiła o mirrielowym zagrożeniu i kopnęła, coby toto ruszyć

Molly była stanowczo zbyt optymistyczna, zakładając, że Sherlock spędzi u niej cały wieczór i noc, siedząc bezczynnie na kanapie. Owszem, jej obecność działała w pewien sposób uspokajająco, ale sprawiła tylko, że detektyw szybciej otrząsnął się z nadmiaru emocji i był gotowy do dalszej pracy. Choć może nie, „otrząsnął” było złym określeniem. Niemniej Sherlock zdołał zepchnąć wszystkie te uczucia nieco na bok, a fakt, że Molly była w zasięgu ręki, bardzo pomagał. Z najbliższego grona, które znajdowało się w zagrożeniu, to właśnie Molly była najbardziej bezbronna. Lestrade był policjantem i mógł tak zorganizować sobie czas, by być względnie bezpiecznym, John i Mary doskonale posługiwali się bronią i z pewnością umieli się o siebie zatroszczyć... Natomiast pani patolog zdawała się nie mieć żadnej ochrony w swoim pustym mieszkaniu, jeśli nie liczyć kota. I tak jak ona sama przyznała, że się boi, tak Sherlock mógł swobodniej myśleć, mając ją obok.

A to oznaczało, że trzeba było działać, niezależnie od tego, co twierdził Mycroft, który kazał mu siedzieć cicho, nie wychylać się i nie narażać. Sherlockowi robiło się niedobrze na myśl o bezczynności, gdy wszystkie zmysły miał pobudzone do granic wytrzymałości. Ponadto denerwowało go samo wspomnienie spotkania z Mycroftem, premierem, lady Smallwood i paroma innymi osobami z towarzystwa brata.

Nawet w normalnych okolicznościach nie byli to ludzie, z którymi Sherlock chętnie współpracował, jako że zwykle ilekroć Mycroft ściągał go na pomoc, praca niosła za sobą szereg ograniczeń. A to mógł prowadzić śledztwo, ale pod żadnym pozorem nie miał prawa zobaczyć miejsca przestępstwa, a to owszem, znalazł winnego, podziękowano mu, po czym kazano zapomnieć o problemie, ewentualnie każdy potrzebny mu szczegół musiał wyciągać siłą, tak jakby zakładano, że rozwiąże sprawę bez żadnych danych wyjściowych. Dla Sherlocka rozumowanie było jasne i proste - winny, zły, koniec kropka. Do sądu w tę stronę, policja pracuje tu i tam. Tymczasem przy pracy dla rządowych 'przyjaciół' Mycrofta niejednokrotnie okazywało się, że sprawa była wyciszana, a szpieg czy przestępca nadal chodził wolno, bo 'nie był zbyt groźny' czy też 'bywał użyteczny'.

A w tej chwili dla rządowych szarych eminencji Sherlock Holmes nie był nawet partnerem do współpracy, a niewygodnym bratem Mycrofta, który nie został oficjalnie skazany tylko przez wzgląd na cenionego pracownika. Pomijając lady Smallwood, której dyskretna mowa ciała wyrażała wdzięczność, reszta towarzystwa traktowała go z góry i nie dawała zapomnieć, że to od nich zależał dalszy los Sherlocka. Detektyw cieszył się, że Molly dała się przekonać i została w kawiarni na parterze, zamiast towarzyszyć mu aż do biura brata. Nie chciał okazywać słabości, a niewątpliwie tym właśnie byłoby przyjście na spotkanie z obstawą w postaci patolog, choć pewnie Molly obraziłaby się, gdyby to usłyszała.

Spotkanie było nużące. Wszyscy wprowadzeni w szczegóły sprawy złożyli Sherlockowi kondolencje i byli profesjonalnie uprzejmi, ale nie porzucali protekcjonalnego tonu. Poza tym nie mieli wiele ciekawego do powiedzenia, poza drobiazgami, których Sherlock sam się domyślał.

Włamanie przeprowadzono z Londynu, ale ślad się urywał. Najlepsi hakerzy wśród tajnych służb właśnie ślęczeli nad strzępkami danych i usiłowali cokolwiek osiągnąć, a z tonu, w jakim to powiedziano, Sherlock wywnioskował, że niezbyt im to szło. On sam był bardziej zainteresowany działaniem na własną rękę, ale Mycroft przy wszystkich dał mu wyraźnie do zrozumienia, że ma go informować o wszelkich poczynaniach i nie znikać, jako że jego los nie był przesądzony. Zachowanie spokoju i względnej dyplomatyczności kosztowało Sherlocka sporo wysiłków, a jedynym pocieszeniem był fakt, że brat wyraźnie nie czuł się komfortowo w sytuacji, gdy musiał konfrontować się z nim na oczach współpracowników.

Niemniej Sherlock zdołał dotrwać do końca spotkania, a potem zabrał swoją walizkę z przyborami codziennego użytku, którą przyniosła mu Anthea, i zszedł do Molly. Pozwolił kobiecie zaplanować resztę dnia tak, jak chciała, bo tak było najprościej. Jednocześnie, gdy nie patrzyła, uruchomił swoje kontakty i prowadził śledztwo na własną rękę. Maszyna została wprawiona w ruch, pozostawało czekać na rezultaty.

***

Dziwnie było dzielić łóżko z Sherlockiem. Po miesiącach mieszkania z Tomem, Molly tęskniła za tym, żeby mieć kogoś obok, nawet, a może zwłaszcza gdy był to pewien konkretny detektyw, zawinięty dziesięć razy w prześcieradło i z szopą loków rozsypaną na poduszce. Dotąd, ilekroć Sherlock korzystał z jej mieszkania, spał w sypialni samotnie, ale tym razem Molly nie chciała być sama i bez słowa wsunęła się wieczorem obok. Sherlock nie protestował. Widać podszkolił się trochę przy Janine.

W przeciwieństwie do detektywa, Molly była zadowolona z faktu, że Mycroft kazał bratu nie wychylać się zbytnio i czekać na rozwój wydarzeń. Nadal nią trzęsło na wspomnienie tego, co zrobiono pani Hudson i świadomości, że Sherlock miał wyjechać i nie wrócić. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że jeśli spuści Holmesa z oczu, więcej go nie zobaczy. Dlatego poczuła się względnie bezpiecznie dopiero gdy układała się spać obok Sherlocka i była pewna, że zostanie na noc.

Problem polegał na tym, że następnego ranka po Sherlocku pozostało jedynie wytłamszone prześcieradło i rzucona w łazience piżama, którą zabrał wczoraj od Mycrofta razem z walizką innych ubrań - pozostałości po niedoszłej podróży. O niedawnej obecności detektywa w mieszkaniu świadczył również kubek po herbacie na kuchennej szafce i otwarte pudełko ciastek, natomiast z szafki na korytarzu zniknął zapasowy komplet kluczy.

Nie potrzeba było zaawansowanych umiejętności dedukcji, by dojść do wniosku, że Sherlock musiał zjeść namiastkę śniadania i wyjść nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co. To sprawiło, że Molly poczuła się nieswojo i chwyciła za telefon. Ku jej rozczarowaniu, nie miała żadnego smsa od Sherlocka. No tak, czego ona się spodziewała...? Przecież nie tego, że Sherlock, nauczony własnym wcześniejszym doświadczeniem, raczy jej dać znać, gdzie jest.

Tym razem na szczęście obyło się bez nerwów, bo wystarczyło zadzwonić do Grega, by wyjaśnić sytuację. Inspektor przekazał jej, że Sherlock przez noc namierzał samochód morderców, wykorzystując swoje kontakty, i że niedługo mieli się przy nim spotkać. Molly uspokoiła się nieco wróciła do zwykłych porannych czynności, bo po chwili namysłu uznała, że nie może dać się zwariować.

***

Wyjątkowa sytuacja czy nie, trzeba było wyskoczyć rano do sklepu po świeży chleb. Mary ostatnio gustowała w chrupiącym pieczywie, a piekarnię mieli przecznicę od domu, więc John jak zwykle poświęcił te dziesięć minut na krótką wycieczkę. Tym razem szedł później niż zwykle, gdyż zadzwonił do przychodni i wziął wolne, by móc zadbać o bezpieczeństwo rodziny. Nie wątpił wprawdzie, że w razie czego Mary sobie poradzi, ale podejrzewał również, że Sherlock będzie potrzebować jego pomocy. Ktokolwiek podszywał się pod Moriarty’ego, sprawa przybrała zbyt poważny obrót, by John mógł udać, że jego to nie dotyczy i zostawić przyjaciela samego. Nie po tym, co się stało z panią Hudson.

Lestrade wstrzelił się z telefonem akurat wtedy, gdy Mary kończyła robić jajecznicę. John odłożył nóż od masła i odebrał.

- Tak? Co się dzieje? - zapytał na wstępie, spodziewając się wszystkiego. W końcu nie było jeszcze dziewiątej rano, a inspektor już dzwonił.

- Jak u was, w porządku? - odpowiedział pytaniem Greg.

- Tak, tak - zapewnił John, wzruszając ramionami i kręcąc głową w odpowiedzi na nieme pytanie Mary.

- Możesz się pofatygować na Charterhouse Street? Znaleźliśmy to auto od rzekomych przeprowadzek - odparł Lestrade. - Będę spokojniejszy, jak przyjedziesz.

- Czemu? Coś się stało? - zaniepokoił się John.

- To auto wybuchło - dopowiedział Greg. - Sherlock był za blisko, trochę go odrzuciło. Podejrzewam, że nic mu nie jest, bo miota się dookoła i wścieka, ale nie dał się palcem tknąć. Wiesz, jak z nim jest, licho jedno wie.

- Jedź - wtrąciła się Mary, która najwyraźniej usłyszała ostatnią wypowiedź inspektora. John nie wahał się.

- Tak, jasne. Będę za pół godziny - rzucił w słuchawkę. Chwycił tosty, składając je w drodze w kanapkę, i spakował do plecaka apteczkę.

John przekonał się, dlaczego Greg wolał go ściągnąć dla pewności, ledwie wysiadł z taksówki i przebił się przez tłumek gapiów, których nie zniechęcała parszywa pogoda. Sherlock wprawdzie nie miotał się, a stał na uboczu i rozmawiał przez telefon, ale z rozmazaną na twarzy krwią wyglądał raczej demonicznie. Smugi na czole i w okolicy prawego policzka świadczyły o tym, że usiłował niedbale się oczyścić, ale wyraźnie nie pozwolił nikomu tego poprawić.

Doktor zlustrował przyjaciela wzrokiem i bez słowa sięgnął do apteczki po gazę i wodę utlenioną.

- Wytrzyj się - polecił, ledwie Sherlock odłożył telefon. Gdy detektyw nie wykonał ruchu w jego stronę, John bez pardonu starł smugi i przemył rozcięcie na czole, podczas gdy przyjaciel patrzył przed siebie ponad jego ramieniem, pogrążony w myślach. Dopiero kiedy doktor przejechał gazą tuż koło oka, Sherlock zamrugał gwałtownie i cofnął się, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.

- O, witaj, John. Co tu robisz?

- Greg zadzwonił i uznał, że się przydam - odparł John, bezceremonialnie chwytając Sherlocka za nadgarstki i oglądając je w poszukiwaniu skaleczeń, skoro już miał okazję. - Ludzi straszysz takim wyglądem.

- Nie mój problem - wzruszył ramionami Sherlock. - Dlaczego nie jesteś z Mary? Albo w pracy?

- Wziąłem wolne - wyjaśnił John. - A Mary, jak wiesz, potrafi o siebie zadbać, nawet z brzuszkiem.

- No tak... - Sherlock ostrożnym gestem dotknął rozcięcia, a potem zgarnął włosy na czoło. - Już? Dasz mi teraz spokój?

- Jeszcze nie - zaprzeczył doktor. - Greg powiedział tylko, że byłeś blisko czegoś, co wyleciało w powietrze, więc nie marudź i daj się obejrzeć. Straciłeś przytomność?

- Możliwe, że na moment mnie zamroczyło - przyznał opornie Sherlock. - Ale wszystko w porządku, żadnych niepożądanych objawów - zapewnił, a John był skłonny mu uwierzyć. Holmes nie wyglądał, jakby miał zawroty głowy czy problemy z koncentracją, źrenice reagowały poprawnie... Mimo to doktor wcale nie był zadowolony.

- Potłukłeś się - bardziej stwierdził niż zapytał, czym zarobił sobie pełne irytacji prychnięcie. - Coś w szczególności?

- John, daj mi spokój, dawałem sobie radę z dużo gorszymi obrażeniami - żachnął się Sherlock, a John skrzywił się, doskonale wiedząc, do czego nawiązuje. - Nie jestem dzieckiem, żeby robić sceny przez rozbite kolano - dorzucił niezbyt uprzejmie, widząc, że doktor zezuje na podartą nogawkę. Zawołany przez Grega, Sherlock zignorował obecność przyjaciela i poszedł w jego stronę.

- Utykasz - wytknął mu John i przyspieszył kroku, żeby się z nim zrównać.

- Boli, więc to chyba naturalne - wzruszył ramionami Sherlock. - Przestań zawracać mi głowę, jestem zajęty! - warknął, a zaraz westchnął z irytacją, gdy usłyszał dźwięk smsa. Odczytał wiadomość i zatrzymał się w pół kroku.

- Sherlock? - zaniepokoił się doktor. W odpowiedzi detektyw obrócił telefon ekranem w jego stronę. - O, kurwa - westchnął John.

Zostałem porwany.

Nad wiadomością wyświetlało się imię Mycrofta. John spojrzał badawczo na przyjaciela, ale jeśli spodziewał się pokazu rodzinnych emocji, to się zawiódł. Sherlock wyglądał jedynie na mocno wkurzonego. W tym samym momencie jego telefon zadzwonił. Nie przebrzmiał pierwszy sygnał, jak Holmes odebrał, włączając tryb głośnomówiący.

- Tak? Co to, do cholery?

- Będę się streszczał. - Głos Mycrofta był spokojny i zdradzał zdegustowanie sytuacją. - Zostałem poproszony, by cię poinformować o sytuacji.

John niemal widział, jak Mycroft Holmes, w nienagannym garniturze i z pistoletem przystawionym do głowy, stoi i beznamiętnie przekazuje bratu to, co mu kazano.

- Tylko tyle? - zapytał Sherlock, równie spokojnie. - I co mam z tym zrobić?

- Podejrzewam, że masz mnie znaleźć, braciszku. - W głosie Mycrofta pojawiła się drwina. Jakim cudem obaj bracia mogli być tak koszmarnie beznamiętni? John i Lestrade spojrzeli po sobie skonsternowani.

- Jesteś sam? Czy są jeszcze inni zakładnicy? - wtrącił się Lestrade.

- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, inspektorze - Mycroft bezbłędnie rozpoznał, kto poza Sherlockiem go słuchał.

- Jakieś wskazówki?

- To gra, jak w Yorkshire – powiedział spokojnie Mycroft. – Ktoś chce się z tobą bawić, choć tego nie chcesz. John, jesteś tam też? Uważaj na drżenie ręki – dodał i nieoczekiwanie połączenie zostało zerwane.

- A co to do diabła było? – odezwała się Sally, która znalazła się dość blisko, by usłyszeć drugą część rozmowy. Ostatnia wypowiedź Mycrofta Holmesa wydawała się być pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Lestrade i John wyglądali na równie bezradnych jak ona, ale Sherlock nieoczekiwanie uśmiechnął się z aprobatą.

- Myślałem, że już o tym zapomniał – powiedział bardziej do siebie niż do pozostałych. – Porywaczy jest czterech, nie ma innych zakładników, przynajmniej nie tam, gdzie go trzymają.

- Co? – wtrącił się Lestrade z niedowierzaniem. – Skąd to wiesz?

- Gra w Yorkshire – odparł Sherlock tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. – Nieważne. Jaki mamy czas?

- Dochodzi w pół do dziesiątej - odparł John. - A bo?

Sherlock nie słuchał, zajęty wybieraniem numeru. Korzystając z chwili, John wystukał smsa do Mary, a potem do Molly, pisząc jednej i drugiej, by uważały.

- Mycroft powinien być w klubie o dziewiątej - wyjaśnił Sherlock, rozłączając się. - Sprawdziłem, nie dotarł tam. Że też akurat dzisiaj zachciało mu się spacerów...

- Słucham? - zdziwił się John. - Co masz na myśli?

- Możesz jeszcze winić pogodę - rzucił Sherlock, co tylko wprawiło Johna i inspektora w jeszcze większą konsternację.

- Sherlock, raczysz po ludzku? - zniecierpliwił się Lestrade. - Nie jesteśmy w stanie czytać ci w myślach.

- Widzisz, co się dzieje dzisiaj na ulicach? Jedna wielka breja, w mieście są dwa razy gorsze korki niż zazwyczaj - wyjaśnił detektyw rozdrażnionym tonem. Widząc, że przyjaciele nadal patrzą na niego pytająco, wywrócił oczami i zaczął po swojemu chodzić i tłumaczyć, gestykulując żywo. - Koło klubu była stłuczka, a samochód Mycrofta utknął w korku. A mój brat musiał idiotycznie uznać, że skoro się spieszy, to szybciej dotrze piechotą. Znając jego niechęć do chodzenia po mieście, podejrzewam, że utknęli nie dalej jak dwie przecznice od klubu.

- Czyli... Będziemy mogli ustalić, skąd mniej więcej został porwany - dopowiedział John. - Zawsze to jakiś start.

Greg w międzyczasie wyjął telefon i dzwonił, by dowiedzieć się, czy mieli jakieś zgłoszenie o stłuczce. Po chwili potwierdził, że faktycznie dwa samochody zderzyły się na Regent Street, paraliżując ruch.

- Lestrade, zrób użytek ze swojego radiowozu - zażądał Sherlock. - Potrzebuję dostać się do klubu Diogenesa i porozmawiać z Antheą. dnia Pon 21:59, 05 Maj 2014, w całości zmieniany 1 raz
Faktycznie, troszkę trzeba było poczekać na nowy rozdział. Ale zdecydowanie było warto, bo jest po prostu świetny.

Zaczyna na się robić coraz ciekawiej. Wybuchający samochód, Mycroft porwany... I to w wszystko w jakim stylu! Już nie mogę się doczekać, żeby dowiedzieć się, co wydarzy się dalej.

Coraz bardziej rozkręcająca się, wciągająca i zaskakująca fabuła to zdecydowanie największa zaleta tego tekstu. Ale równie zdecydowanie - nie jedyna. Bo jest też to, o czym zawsze ci piszę - że wspaniale opisujesz wszystkich bohaterów, naprawdę. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, kto mnie najbardziej zachwycił w tym odcinku, bo wszyscy są po prostu cudowni i doskonale kanoniczni.

Cóż więcej mogę napisać? Sama nie wiem. Chyba tylko powtórzyć, że nie mogę się doczekać ciągu dalszego. I dodać, że mam nadzieję, że w owym ciągu dalszym Sherlockowi uda się uratować Mycrofta - wystarczy, że ubiłaś starszego Holmesa już w jednym tekście, w drugim to już by było wredne (wiesz, jak ja go lubię, zwłaszcza w twoich opowiadaniach).

Podsumowując - bardzo dobry rozdział. Czytałam po prostu z zapartym tchem. Gratuluję, również pozdrawiam i czekam na więcej.

T.L.
Kazałam długo czekać, przepraszam. Obiecuję, że następne dwa rozdziały będą sporo rychlej, bo mam je już w zasadzie napisane, wymagają ogarnięcia.

Klub Diogenesa doświadczał chyba największego poruszenia w całej historii swego istnienia. O tej, dość wczesnej wciąż porze, nie było tu wielu stałych bywalców, lecz ci, którzy wzorem Mycrofta Holmesa chcieli popracować rankiem w spokoju, stali na korytarzu i wbrew tradycjom klubu dyskutowali dość żywotnie.

W korytarzu czekała również Anthea, z którą Sherlock skontaktował się po drodze. Zwykle nieporuszona i niezainteresowana, tym razem sprawiała wrażenie mocno wytrąconej z równowagi.

– Co zdołaliście ustalić? – zapytał bezpardonowo Sherlock, nie racząc się nawet przywitać.

Sekretarce Mycrofta towarzyszyło dwóch mężczyzn w garniturach, z których jednego detektyw zidentyfikował jako kierowcę. Drugi zapewne należał do ochrony.

– Mycroft Holmes został zabrany z ulicy może trzysta metrów od nas. – Anthea na widok młodszego z braci opanowała się i przeszła do rzeczy. – Widziałam tylko, jak dwóch obcych chwyta go i wciąga w boczną uliczkę. My tkwiliśmy w korku, oni wskoczyli do auta i odjechali w przeciągu chwili.

– Próbowaliście ich ścigać? – zapytał Lestrade. – Macie coś? Marka samochodu, numery rejestracyjne, kolor, cokolwiek?

– Wyskoczyłam z samochodu jak tylko się zorientowałam, co się dzieje, ale byłam za daleko – odparła Anthea. – Zanim zdołałam przedrzeć się między samochodami, zdążyli odjechać. Ale tak, zdołałam zanotować numery.

Dalszą rozmowę przerwał kolejny agent pod krawatem, który podszedł wprost do Sherlocka.

– Panie Holmes, samochód czeka – odezwał się. – Moi pracodawcy zażądali pańskiej obecności.

– Na litość boską, teraz? – warknął Sherlock. – Jestem nieco zajęty.

– Chodzi o porwanie pańskiego brata – uściślił agent. – Nie przyjmuję odmowy.

– I to się nazywa angielska subtelność – mruknął detektyw. Wiedział, że w obecnej sytuacji nie ma wyboru i musi się podporządkować, choć spotkanie było ostatnią rzeczą, na którą miał czas i ochotę.

– Chwileczkę. – John chwycił go za ramię, gdy Sherlock gotowy był już pójść do auta. – Antheo, znasz go? Możesz potwierdzić, że to wasz człowiek?

– Tak, to Peter Andrews, kierowca lady Smallwood – potaknęła asystentka Mycrofta. – Bez obaw, doktorze Watson.

John kiwnął głową na zgodę, przyjmując zapewnienie Anthei za wystarczające. Sherlock przyznawał, że nieufność przyjaciela była w pełni uzasadniona. Nie było jeszcze południa, a oni wszyscy już byli nerwowi.

– Idę z tobą – oświadczył doktor, a Sherlock po cichu był mu za to wdzięczny. W obecności Johna zawsze lepiej mu się pracowało.

– Miałem zabrać jedynie pana Holmesa – zaprotestował Andrews.

– Słyszałeś doktora Watsona, idzie ze mną – przesądził sprawę Sherlock, chwytając Johna za łokieć i kierując się w stronę wyjścia.

– Greg? – zagadnął jeszcze John, zanim poszli, widząc że inspektor skończył właśnie jakąś spieszną rozmowę telefoniczną.

– Wy dwaj jedźcie, my zaczniemy szukać samochodu porywaczy – odparł Lestrade. – Antheo... Mogę tak mówić? – zreflektował się, gdy dotarło do niego, że kobieta w zasadzie im się nie przedstawiła.

– Wszyscy tak mówią – wzruszyła ramionami asystentka Mycrofta. – Pan Holmes miał przy sobie swój parasol – dodała nagle. – Myślę, że od tego powinniśmy zacząć.

– Słucham? – Greg, zamiast na Antheę, spojrzał pytająco na Sherlocka, jakby oczekiwał od niego wyjaśnienia, o jakie holmesowskie dziwactwo chodziło tym razem.

– Nadajnik GPS – zlitował się detektyw. – Dajcie znać, jeśli cokolwiek osiągniecie.

***

Nawet bez patrzenia na zegarek Sherlock wiedział, czuł, jak dużo czasu traci. Najpierw było dwadzieścia minut jazdy, później kwadrans czekania, nim zebrali się wszyscy, którzy chcieli się z nim spotkać. Kolejnych kilka detektyw stracił, gdy usiłował przekonać niechciane towarzystwo, że John Watson ściśle z nim współpracuje i i tak pozna wszelkie szczegóły, również te tajne, więc wykluczanie go było bezcelowe. Tę dyskusję przerwał sam John, wtrącając się Sherlockowi w pół zdania ze stwierdzeniem, że on zaczeka, będzie szybciej.

To faktycznie rozwiązało problem użerania się ze współpracownikami Mycrofta, ale pozostawiło Sherlocka jeszcze bardziej zirytowanego. Wszedł niechętnie do pokoju konferencyjnego i zajął wskazane mu miejsce przy owalnym stole. Przebiegł wzrokiem po pozostałych; te same twarze oglądał poprzedniego wieczoru. Zastępca ministra spraw wewnętrznych, lady Smallwood, wicepremier i jeszcze dwoje, których pełnionymi funkcjami Sherlock nawet nie próbował zaprzątać sobie głowy.

– Ekhm... Panie Holmes, mniemam, że wie pan, dlaczego został poproszony o przybycie – zaczął wicepremier.

Tylko świadomość, że okazywanie lekceważenia i irytacji przedłuży spotkanie, powstrzymała Sherlocka przed prychnięciem i wywróceniem oczami. Dyplomacja nigdy nie była czymś, do czego miałby chęci czy cierpliwość. Skoro jednak musieli zachowywać pozory i twierdzić, że został zaproszony, a nie wezwany, detektyw nie zamierzał sprzeczać się o dobór słownictwa. Niech tylko powiedzą, czego w zasadzie chcą, i niech dadzą mu dalej pracować.

– Panie Holmes, zdajemy sobie sprawę, że obecna sytuacja ma dla pana osobisty charakter – ciągnął dalej wicepremier, a gdy Sherlock i na tę uwagę nie raczył zareagować, odchrząknął i kontynuował. – Mycroft Holmes ceni sobie bardzo pańskie umiejętności w konkretnym zakresie, jednakże nie należy zapominać, że...

Sherlock przeszedł na częściowe wyciszenie i zaczął filtrować potok płynących słów, by oszczędzić sobie dodatkowej frustracji. Tak, doskonale wiedział, że jego umiejętności i gotowość do pracy w terenie niejeden raz okazywały się użyteczne dla Mycrofta. Oczywiście, nie potrzebował przypomnienia, że jego obecna sytuacja nie zmieniła się od poprzedniego dnia. I tak, miał ochotę wykrzyczeć, że wie, że bynajmniej się nie poprawi, jeśli Mycroft Holmes nie zostanie znaleziony.

Z całej tej paplaniny okraszonej dyplomatyczną troską Sherlock uzyskał dla siebie jedną dogodną informację – współpracownicy Mycrofta postawili tajne służby w stan gotowości, a młodszy Holmes miał mieć pełen dostęp do zebranych przez nich informacji za pośrednictwem Anthei. Wprawdzie niczego innego się nie spodziewał, ale dobrze było dostać oficjalne zapewnienie.

W końcu Sherlock wycedził przez zaciśnięte zęby, że jest wdzięczny za pomoc, i że jeśli mu wybaczą, zajmie się poszukiwaniami brata, zamiast tracić czas na czcze pogawędki, bo już nie wytrzymał. Mógł się na co dzień przerzucać z bratem złośliwościami i dla przekory odmawiać współpracy, ale to nie znaczyło, że chciałby przekazać rodzicom informację, że mają tylko jednego syna. A żeby nie musieć tego robić, potrzebował zabrać się do pracy.

Na szczęście towarzystwo zrozumiało niezbyt subtelną aluzję. Sherlock wstał i wyszedł, ledwie mężczyzna po lewej od lady Smallwood wyartykułował podziękowania za poświęcenie cennego czasu.

Na korytarzu John stał oparty o parapet i przeglądał coś na telefonie.

– John? – Postawa przyjaciela i zatroskany wyraz twarzy natychmiast zaalarmowały Sherlocka.

– Sam popatrz. – Doktor podał mu swój telefon. – Ktoś włamał się na mojego bloga.

– Ten sam ktoś był w stanie włamać się do stacji przekaźnikowych w całym kraju, więc nie sądzę, żeby w tym wypadku twój blog stanowił jakąkolwiek trudność – zauważył Sherlock i przejął smartfona. Notka, z dzisiejszą datą, nie była długa.

Tęskniłeś za mną, prawda, Sherlocku? Tak świetnie nam się bawiło, zagrajmy znów. Obserwowanie jak tańczysz jest takie fascynujące... Podbijmy stawkę, jak sądzisz?

– Na pewno osoba, która to pisała, ma moje materiały z Baker Street. – Sherlock przerwał czytanie i spojrzał na przyjaciela. – Używa określeń, które padały w rozmowach z zakładnikami.

– Tak, pamiętam – zgodził się John. – Myślisz, że lada chwila dostaniesz telefon? Po to, by mógł patrzyć, jak tańczysz. – Doktor wypluł z obrzydzeniem ostatnie słowo.

– Telefon już był, zakładnik też już jest – odparł z roztargnieniem Sherlock. – Mycroft powiedział, że mam go znaleźć – ożywił się. – Na pewno zadzwonił do mnie pod przymusem, ale nikt nie dyktował mu słowo w słowo, co ma mówić. Podejrzewam, że raczej podano mu sens, jaki ma przekazać, i pozwolono mu to rozegrać według własnego pomysłu.

– Myślisz, że dla porywacza, kimkolwiek nie jest, kontrolowanie i pogrywanie z dwoma Holmesami jest bardziej interesujące niż zabawa tylko z tobą? I dlatego pozwolił Mycroftowi mówić?

– Tak, to możliwe – zgodził się Sherlock. – Jeśli chce widzieć, jak pracuję, i de facto i tak zamierza mi umożliwić znalezienie brata, to mogło mu się wydać zabawne, że Mycroft na pewno będzie usiłował mnie naprowadzić, jak tylko się da.

– W takim razie, co już wiemy?

Sherlock wrócił do notatki. Osoba, która ją napisała, dość nieudolnie usiłowała naśladować styl Moriarty’ego, bazując głównie na zapisach rozmów za pośrednictwem zakładników. Gdyby sytuacja nie była już poważna, Sherlock byłby nawet nieco zawiedziony, że jego przeciwnik nie mógł wysilić się na coś nowego. Choć wobec tego, co już się wydarzyło, wolałby nie sprawdzać, gdzie kończy się jego kreatywność.

– Czyli co robimy? – zagadnął ponownie John, widząc że przyjaciel zamilkł.

– Trzeba sprawdzić, na ile Mycroft faktycznie udzielił mi wskazówek co do tego, gdzie mógłby być – odparł Sherlock, wstrząsając nieznacznie głową, jakby chciał pozbyć się natłoku myśli.

– Ta gra w Yorkshire? O co chodziło?

– Wspomnienie z wakacji – wyjaśnił detektyw. – Wtedy też Mycroft został porwany i zmuszony do zabawy wbrew sobie. W domku obok było troje dzieci skorych do wspólnej zabawy w piratów, ale potrzebowaliśmy przeciwnika. Mycroft oczywiście był za duży i za poważny na takie głupoty, więc trzeba go było... Zmusić. – Kąciki ust Sherlocka mimowolnie powędrowały w górę.

– Dobra, i co nam to daje?

– Mieszkaliśmy wtedy w domku nad jeziorem. Jeśli Mycroft chciał nas naprowadzić na miejsce...

– Jest styczeń – przypomniał John. – Ludzie na letnisku o tej porze roku zwracaliby zbyt dużą uwagę.

– Równie dobrze uwaga mogła odnosić się ogólnie do jeziora, albo jak powiedziałem wcześniej, do ilości porywaczy, lub też nie chodzi o domek letniskowy, a o coś w okolicy, co by go przypominało... Za dużo tego! – zdenerwował się.

– Więc dlaczego nie zaczniemy po kolei? – zaproponował John. – Możemy włączyć w to Mary, jak będzie wiedziała, na co patrzeć, może nam wyszukiwać miejsca pasujące do opisów. Lepsze chyba to, niż siedzieć z założonymi rękami...

– W porządku. Ja dzwonię do Grega, może coś mają.

***

Następne godziny upłynęły pod znakiem przedzierania się z jednego końca miasta na drugi, a przy paskudnej pogodzie nawet radiowóz na sygnale nie zawsze mógł się od razu przebić przez korki. Mary faktycznie wzięła się ochoczo do pracy i z zacisza mieszkania podpowiadała, gdzie mogą szukać, ale wszystkie starania spełzły na niczym.

Próba namierzenia telefonu Mycrofta była z góry skazana na porażkę, porywacze byli dość przewidujący, by zakłócić sygnał, uniemożliwiając zlokalizowanie komórki.

Najbardziej obiecującym tropem był nadajnik GPS w parasolu Mycrofta. Podczas gdy Sherlock tkwił na spotkaniu, Lestrade z Antheą namierzyli sygnał, przemieszczający się po Londynie, i wyruszyli w pogoń. Następna godzina upłynęła na ściganiu nadajnika i przyjaciele niepotrzebnie nabrali nadziei, że coś w ten sposób zyskają. Gdy w końcu dotarli do źródła sygnału, okazało się, że ktoś podrzucił parasol Mycrofta do autobusu podmiejskiego i tym samym zapewnił Sherlockowi i policji zajęcie. Kierowca, zdziwiony i zdenerwowany faktem, że radiowóz zajechał mu drogę i zmusił do zatrzymania na środku ulicy, nie był w stanie stwierdzić, kto zostawił parasol w pojeździe.

Po nieudanej akcji Anthea wróciła do swoich ludzi, by kontynuować poszukiwania samochodu porywaczy i sprawdzić, czy tajne służby zdołały ustalić coś na podstawie nagrań z ulicznych kamer, natomiast Sherlock z Johnem i Gregiem sprawdzili kilka miejsc, potencjalnie pasujących według detektywa do wspominek o Yorkshire. Dopiero koło piętnastej, po przejechaniu Londynu wzdłuż i wszerz, uznali, że w ten sposób nic nie osiągną. Ponieważ porywacz milczał, nie dzwoniąc ani nie umieszczając więcej notek na blogu Johna, wrócili na komendę, by przegrupować się i opracować jakiś sensowny plan działania.

Siedzieli w gabinecie Grega razem z Sally, a Sherlock zaznaczał na przypiętej do ściany mapie Londynu miejsca, w których już byli, oraz te, które warto byłoby sprawdzić. Cisza ze strony porywacza zaczynała być już niepokojąca i wszyscy z trudem ukrywali zdenerwowanie, by dodatkowo nie podkręcać atmosfery.

Tak więc gdy ekran telefonu zaświecił, Sherlock odebrał, nim rozbrzmiały pierwsze nutki dzwonka. Przełączył na tryb głośnomówiący.

– Mycroft?

– Spóźniasz się, braciszku – usłyszeli w odpowiedzi. – Minęło sześć godzin.

– Kto mówił o limicie czasowym? Co to za gra? – zapytał niecierpliwie Sherlock, pozwalając, by było po nim widać frustrację. – Kto i dlaczego ze mną pogrywa?

– Nieważne, kto – odezwał się nagle jakiś obcy, męski głos. – Właśnie przegrywasz.

– Mycroft? Jesteś tam?

– Nie rób nic głupie…

Ku przerażeniu wszystkich głos Mycrofta utonął nagle w huku wystrzału. Sherlock odskoczył w tył, omal nie upuszczając telefonu z wrażenia. Nim ktokolwiek zdołał się otrząsnąć, obcy głos wtrącił się jeszcze raz.

– Przegrałeś, Holmes.

Połączenie zostało zerwane. Lestrade i John patrzyli w niemym przerażeniu to po sobie, to na Sherlocka, który wpatrywał się w telefon. Potem detektyw schował go do kieszeni i jak w transie skierował się ku drzwiom.

– Przepraszam na chwilę – rzucił w eter, bo sierżant Donovan stała mu na drodze. John otrząsnął się jako pierwszy.

– Dokąd idziesz?

– Powiedziałem przepraszam – powtórzył agresywnie Sherlock i zmusił Sally, żeby go przepuściła, a potem zatrzasnął za sobą drzwi.

– O szlag…

– John, idź za nim – ocknął się Lestrade. W jego głosie nie było nic prócz troski. – Spróbujemy namierzyć telefon – dodał ciszej.

Johnowi nie trzeba było tego mówić. Mycroft, duży brat Sherlocka, właśnie najpewniej zginął. Doktor pospieszył korytarzem, rozglądając się za przyjacielem. Czego by Sherlock nie mówił, jak bardzo by nie narzekał, to śmierć brata nim wstrząsnęła. John przypomniał sobie wieczór, gdy Sherlock dowiedział się o rzekomej śmierci Irene Adler. Mycroft uprzedzał go wtedy, że może być coś, co on nazwał niebezpieczną nocą. Przekonał się potem w czasie własnego wesela, co to znaczyło. Tym bardziej musiał dopilnować, żeby Sherlock nie był sam.
Rozdział piąty

Znalazł go piętro niżej. Sherlock stał na końcu długiego korytarza i nerwowo obracał w palcach paczkę papierosów, którą musiał dopiero co kupić w automacie.

– Przegrałem. On obiecał, a ja zawiodłem – odezwał się Sherlock, nie patrząc na przyjaciela.

– Co obiecał? – nie zrozumiał John.

– To było na dzień przed wyjazdem do szkoły. – Sherlock nieoczekiwanie zaczął mówić po chwili milczenia. Patrzył gdzieś daleko przed siebie, ale jego twarz nabrała tego szczególnego wyrazu, jak zawsze, gdy nawiązywał do czegoś, na czym mu zależało. John nawet nie był pewien, czy Sherlock jest świadomy jego obecności, czy też mówił do siebie. Papieros, którym detektyw się zaciągał, był mocny; pewnie kupił najmocniejsze, jakie dostał. – Mama poprosiła nas obu do siebie i w mojej obecności zobowiązała Mycrofta do opieki nade mną. Takie rzeczy się pamięta.

– Ile miałeś lat? – To było pierwsze pytanie, które przyszło Johnowi do głowy. Sherlock wyraźnie wspominał jakieś wydarzenie z przeszłości, ważne dla niego i jego brata. John nigdy by się nie spodziewał, że jego przyjaciel jest zdolny tak się otworzyć.

– Siedem, on czternaście. I obiecał, że będzie mnie chronił. Zawsze. Odbierał to może w dziwny sposób, ale de facto zawsze osiągał zamierzony cel – przyznał Sherlock w przypływie szczerości, niemal łamiącym się głosem, a potem zmarszczył brwi. W jego głosie prócz smutku pojawiła się niepewność. – Powinienem być mu za to wdzięczny, tak?

– Tak, chyba tak – potaknął ostrożnie John. Wciąż nie był pewny, jak powinien postąpić, ale skoro Sherlock w jakiś sposób uspokajał się tymi wspomnieniami...

Siedem lat to wiek, kiedy zaczynasz sądzić, że możesz latać, choć masz jeszcze za krótkie skrzydła. Tyle John pamiętał z tamtego okresu swojego dzieciństwa. Nałożenie na to obecnego charakteru Sherlocka i dodanie faktu, że w dzieciństwie musiał rozumieć jeszcze mniej z ludzkich zachowań niż obecnie i spostrzegawczość nie zawsze mu pomagała, dało mu obraz sytuacji. Dzieciak, rzucony nagle w grupę rówieśników po całym dzieciństwie spędzonym w zasadzie w towarzystwie równie dziwnego brata... Nietrudno było sobie to wyobrazić, choć o ile Sherlock jako dziecko był prosty do zobrazowania, tak Mycroft zawsze wyglądał, jakby ominął tak trywialny okres jak dzieciństwo i dorastanie.

– Wtedy chyba mnie rozumiał – dorzucił po chwili Sherlock. – Potem już nie.

– Próbował – powiedział ostrożnie John. Jego przyjaciel natychmiast się spiął i odsunął. Odpalił następnego papierosa od niedopałka poprzedniego, ale nie żachnął się, gdy doktor zabrał mu paczkę.

– John nie próbuj mi mówić, że to nie moja wina – zaatakował. – Przegrałem i nic z tym nie zrobisz.

Niewypalony do końca papieros wyleciał mu z ręki. John odruchowo przydeptał go, zanim w linoleum pojawiła się osmalona dziura. Sherlock, pozbawiony czegokolwiek do trzymania, przez chwilę zaciskał i rozluźniał palce w nerwowym tiku. John obserwował go dyskretnie. Nie chciał wkraczać w intymną strefę przyjaciela bardziej, niż ten mu na to pozwolił, dlatego tylko stał obok. Wiedział, że dla Sherlocka to wystarczało. I zrozumiał, co było głównym jego problemem. Mycroft przysiągł chronić brata i zawsze to robił. Sherlock, jako młodszy, nie został do tego zobowiązany, ale w tej chwili poczuł, że tamta opieka miała być obustronna. A on zawiódł.

– Znajdę go – rzucił krótko Sherlock. Wydawał się być opanowany, ale jego blade, niebieskie oczy kipiały zimną furią. To nie były sentymenty, zorientował się John. To była czysta chęć zemsty.

– Hej! Tu nie wolno palić! – zawołał za nimi jakiś policjant; John nawet nie zwrócił uwagi, kiedy znalazł się w ich pobliżu.

– Zamknij się – warknął i podążył za Sherlockiem. Wrzucił paczkę papierosów do kieszeni, w razie gdyby okazały się naprawdę niezbędne. Dzisiaj nie zamierzał odmawiać przyjacielowi. Gdy szli z powrotem na piętro, przyglądał mu się z niepokojem. Sherlock póki co jechał na adrenalinie, ale John zaczynał już dostrzegać pierwsze oznaki świadczące o tym, że długo nie pociągnie. Utykał mocniej, choć pewnie by się do tego nie przyznał, a w ciągu ostatnich godzin kilkakrotnie przerywał spacer po biurze i przysiadał na moment bez słowa komentarza. I jeszcze teraz Mycroft... John miał nadzieję, że go znajdą. Przerażająca była myśl, że właśnie zginął, ale gdyby nie znaleźli ciała... Obawiał się, że Sherlock nie chciałby pójść naprzód i szukałby go do upadłego. Bracia nie byli sobie szczególnie bliscy, ale Mycroft stanowił nieodłączną część bezpiecznego, znajomego świata Sherlocka. I będzie go brakowało.

Lestrade wpadł na nich na schodach. Miał marynarkę wciągniętą na jedno ramię i telefon przy uchu.

– Mamy go – rzucił w stronę Sherlocka, który w biegu zawrócił, ciągnąc za sobą Johna. – Tak, jedziemy – powiedział do słuchawki i rozłączył się.

– Namierzyliście telefon? – zapytał natarczywie Sherlock. – Gdzie jest?

– W pustym hangarze na południu przy rzece... Sherlock? – Lestrade złapał go za ramię, nim wsiedli do radiowozu. Detektyw żachnął się. – Dobrze się czujesz?

Sherlock wahał się tylko przez moment.

– Nie – przyznał szczerze. – To irytujące.

– Co?

– Nie mam zupełnie kondycji! Chwila pracy, trochę łażenia i jestem do niczego.

– Nic dziwnego – zauważył John. – Nie możesz oczekiwać, że w trzy tygodnie odzyskasz formę po półtora miesiąca hospitalizacji.

– Wiem. I to jest denerwujące – mruknął Sherlock i wyszarpnął rękę z uścisku inspektora. John gestem dał znać policjantowi, że on spróbuje dotrzeć do przyjaciela i wsunął się na tylne siedzenie.

Przez całą drogę nie było mu dane spróbować. Ile razy się odezwał, Sherlock kompletnie go ignorował z wzrokiem utkwionym gdzieś daleko. John niemal widział trybiki pracujące w jego mózgu, a długie palce bębniące po oparciu zdradzały zdenerwowanie. W końcu uznał, że przyjaciel i tak go w tej chwili nie słyszy, więc także wyjrzał na zewnątrz. Zdołał natomiast porozmawiać przez telefon z Mary, która, gdy tylko dowiedziała się, co się stało, zażądała adresu. Chociaż John protestował, żona nie dała się odwieść od pomysłu dołączenia do nich. Wiedząc, że uporem nic nie wskóra, powiedział jej, dokąd jadą.

Ponieważ Mary miała dużo krótszą drogę do przebycia, gdy dojechali do celu, samochód Watsonów stał już na pustym placu. Nie to jednak przykuło uwagę Johna, a duża opuszczona hala magazynowa w tle.

– Jezu... – jęknął. Teraz zrozumiał.

– John?

– Drżenie ręki, powinienem był się domyślić! – John bezsilnie trzasnął pięścią o siedzenie. Sherlock nadal patrzył na niego z niezrozumieniem, rzecz niespotykana. Kiedy indziej John może odczułby z tego powodu satysfakcję, ale na pewno nie w tej chwili.

– John?

– Jak spotkałem się pierwszy raz z Mycroftem, wybrał łudząco podobne miejsce – wyjaśnił doktor stłumionym głosem. Idiota, idiota, idiota! – Oczywiście miał komplet informacji na mój temat, łącznie z dziennikiem mojej terapeutki. Cholera! Mycroft dał nam wskazówkę, gdzie może być, a ja to przegapiłem!

– Wszyscy nawaliliśmy – wtrącił się z przodu Lestrade. – John, nie...

– Skończcie – wycedził Sherlock i w aucie momentalnie zapadła cisza. Zaciśnięte wargi Holmesa zlały się w jedną wąską linię. Obserwując go, John przez chwilę sądził, że przyjaciel złamie się w końcu, ale jego twarz pozostała nieporuszona niczym maska.

Dwa radiowozy zatrzymały się na pustym placu. Logika nakazywała ostrożność, mimo że porywaczy pewnie już tu nie było, ale Sherlock po prostu wysiadł, ledwie samochód stanął, i poszedł prosto do wejścia. Policjanci rozdzielili się, by sprawdzić drugą stronę budynku, a Lestrade podążył za detektywem. John zmuszony był zaczekać na Mary, która nie zamierzała pozostać przy aucie, mimo że zaawansowana ciąża spowalniała ją i utrudniała ruchy. Doktor z milczącą aprobatą wziął od niej swoją broń i odbezpieczył, wdzięczny, że Greg jak zwykle był ślepy i głuchy na ten drobny szczegół.

Wnętrze hangaru, puste i od dawna nieużywane, było brudne i nieprzyjemne; przez pokryte kurzem świetliki docierało bardzo niewiele światła.

– Telefon – odezwał się Sherlock i podniósł urządzenie z ziemi. – Mycrofta – dodał zbędnie. Przyjrzał mu się uważnie i zmarszczył brwi, jakby coś mu się nie zgadzało. Zaczął rozglądać się po podłodze w poszukiwaniu śladów. Potem wyprostował się szybko i John przytrzymał go asekuracyjnie za ramię, bo odniósł wrażenie, że się zachwiał. Lestrade tymczasem odszedł kawałek na bok.

– Sherlock, tutaj...

Detektyw w kilku krokach dołączył do inspektora i zamarł. Pod ścianą w plamie światła widać było sylwetkę człowieka przywiązanego do krzesła. Postura się zgadzała, garnitur też... Brakowało jedynie śladów krwi.

– Nikt nie kneblowałby zwłok – rzucił Sherlock obojętnym tonem i ruszył naprzód. Potem zatrzymał się tak nieoczekiwanie, że John prawie na niego wpadł. – Coś tu jest nie w porządku…

– O co tu chodzi? – zapytał skonfundowany Lestrade. – Jacy porywacze postępują w taki sposób?

– Cholera. Tacy, którzy chcą odwrócić od czegoś uwagę – zaklął Sherlock. – Daliśmy się wodzić za nos.

– Masz na myśli wszystkie te poszlaki? Te, które nie mają żadnego sensu? – domyślił się inspektor. Sherlock pokiwał głową.

– Mycroft? – zawołał. Sylwetka na krześle poruszyła się, a Johnowi zdawało się, że Sherlock odetchnął. Detektyw ostrożnie podszedł trochę bliżej, żeby nie musieć zdzierać sobie gardła, ale zachował bezpieczny dystans. Sposób, w jaki zostawiono starszego Holmesa, z daleka trącił pułapką.
– Jest coś, czego możemy się obawiać? – zapytał Sherlock.

Mycroft skinął głową.

– Wiesz, co?

Potaknięcie.

– Mogę podejść?

Tym razem starszy Holmes zawahał się nad odpowiedzią.

– Ostrożnie? Bardzo ostrożnie?

Potaknięcie.

Sherlock spojrzał szybko na towarzyszy, a potem ostrożnie ruszył naprzód, nie spuszczając wzroku z brata. W pewnej chwili Mycroft pokręcił głową i detektyw natychmiast zmienił kierunek. W końcu pochylił się nad bratem. Starając się jak najmniej go dotykać, usunął knebel. Mycroft odkaszlnął.

– Nie porusz mnie – ostrzegł nieco zachrypniętym głosem.– Bo wylecimy w powietrze – poinformował obojętnie. Sherlock jeszcze ostrożniej niż przedtem przecinał więzy.

– Co?! – W tym towarzystwie to inspektor Lestrade był najmniej przygotowany na takie postawienie sprawy.

– No tak, byłoby za prosto – mruknął do siebie Sherlock.

– Zapalnik, mam rację? – wtrąciła się Mary. Na tyle, na ile pozwalał jej brzuch, pochyliła się do przodu, by widzieć kable biegnące od krzesła.

– Jak wstanę, będziemy mieli piętnaście sekund, nim cały ten hangar wyleci w powietrze – wyjaśnił Mycroft. – Przynajmniej tyle mi wiadomo.

– O mój Boże – jęknął John. Znów to samo...

– Wezwę grupę antyterrorystyczną – oświadczył natychmiast Lestrade. – Znajdziemy te ładunki.

– Szkoda zachodu, Greg. Jeśli ruszycie jeden, reszta wybuchnie – ostudziła go Mary. – Musiałbyś odłączyć jednocześnie... – Mycroft posłał jej zaintrygowane spojrzenie, a kobieta zamilkła. Starszy Holmes zwrócił swą uwagę ku nadgarstkom i z niesmakiem przyglądał się czerwonym śladom po więzach. Sherlock natomiast obejrzał się na Mary z jawnym dyskomfortem.

– Mary, zabieraj się stąd. Już – wycedził.

– Dlaczego?

– Bo jesteś w ciąży.

– I co z tego? – odparowała Mary, ale wszyscy czterej panowie patrzyli na nią dokładnie tym samym wzrokiem.

– To, że swoją obecnością zwiększasz poziom stresu, a to może doprowadzić do fatalnego błędu – nie wytrzymał Sherlock. – John, zabieraj stąd swoją żonę. Ale już, w tej chwili.

– On ma rację, Mary – zgodził się doktor. – Skoro jak mówisz, to wszystko może lada chwila wylecieć w powietrze, nie zamierzam pozwolić, żebyś była w środku.

– Uważajcie – westchnęła Mary i podążyła z Johnem do wyjścia.

– Mycroft, wszystko w porządku? – zapytał Greg, widząc, że Sherlock na pewno tego nie zrobi.

– Tak, oczywiście, że wszystko jest w porządku – odpowiedział Sherlock zamiast brata. – Nie widzisz?

Inspektor wywrócił oczami i zerknął na starszego Holmesa, ale ten pokiwał głową uspokajająco. Tak, wszystko było w porządku, jeśli nie liczyć faktu, że lepiej by było, gdyby Mycroft nie wstawał.

– Piętnaście sekund, tak? – upewnił się młodszy Holmes, oceniając odległość dzielącą ich od wyjścia. – Trzeba się będzie pospieszyć.

– O nie, Sherlock – zaprotestował stanowczo inspektor. – Wiem, co sobie pomyślałeś, i mówię „nie”. Zaczekamy na saperów, rozbroją to, choćbyśmy mieli czekać do rana. Nie będziesz mi się tu bawić w pirotechnika.

– Inspektor ma rację, drogi bracie. – Mycroft nie oparł się podkreśleniu swych słów drwiącym uniesieniem kącików. – Oddal się na bezpieczną odległość.

– Zmuś mnie. – Sherlock rzucił bratu wyzywające spojrzenie. – Zostaję. Nawet do rana.

– Sherlock, zabieraj się stąd – wycedził Mycroft z irytacją. – Nie chcę cię tu widzieć. Zwiększasz poziom stresu – zacytował.

Greg zaklął pod nosem. Sherlock był ostatnią osobą, która powinna pomagać Mycroftowi i pałętać się między okablowaniem bomby, ale inspektor rozumiał, że akurat ta sprawa stała się dla detektywa osobista w chwili, gdy porwano jego brata. Jego przyjaciel był wyjątkowo odporny na fizyczne zmęczenie, rzecz cały czas dla niego niezrozumiała, więc inspektor liczył po cichu, że obędzie się bez incydentów, które mogłyby wysadzić ich wszystkich w powietrze.

Pobożnym życzeniem Grega było, żeby Sherlock pozostał w miejscu, ale detektyw oczywiście zaczął myszkować po zakamarkach dookoła krzesła, odnajdując kolejne elementy bomby. Na pustej, nieco zdewastowanej drewnianej skrzyni, znalazł oddarty kawałek papieru z jakimś schematem, a obok licznik. Niezainteresowany elektroniką, skupił uwagę na schemacie. Greg zdążył w międzyczasie wezwać wsparcie.

– Gdybym zdołał znaleźć... – zaczął Sherlock po przyjrzeniu się arkuszowi i zrobił krok w stronę towarzyszy, ale rozbite wcześniej kolano ugięło się pod nim po chwili zastoju. By nie stracić równowagi, detektyw chwycił się skrzyni, a nagły ruch strącił licznik, który rozbłysnął nagle czerwonymi cyframi.

Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie z determinacją. Czas start.

Piętnaście...

Mycroft poderwał się z krzesła, Sherlock już w biegu chwycił go za rękę, a Greg złapał z drugiej strony.

Czternaście...

Trzynaście...

Greg i Sherlock ciągnęli Mycrofta, zmuszając go do szybkiego tempa. Starszy Holmes nigdy nie wyglądał, jakby miał dobrą kondycję, a teraz dodatkowo mięśnie zastały mu się podczas godzin przymusowej bezczynności.

Dwanaście...

Jedenaście...

Lestrade krzyknął ponaglająco, żeby nie zwalniali. Sherlock już nie ciągnął brata, a raczej sam zmuszał się, żeby utrzymać tempo.

Dziesięć...

Dziewięć...

Nagle to Mycroft zacisnął mocniej dłoń, czując, że młodszy brat zaczyna go spowalniać. Do wyjścia było jeszcze trochę...

Osiem...

Siedem...

Mycroft walczył ze zdrętwiałymi nogami, Sherlock kulał wyraźnie. Na ile to było możliwe, Greg zerkał na niego, nie wiedząc, czy to przypadkiem nie młodszy z Holmesów potrzebował pomocy. Byle na zewnątrz...

Sześć...

Pięć...

Adrenalina w organizmie się skończyła. Sherlock potknął się o własne nogi i przewrócił, omal nie pociągając za sobą brata.

Cztery...

Greg puścił Mycrofta i razem szarpnęli Sherlocka w górę. Detektyw ruszył do przodu, podtrzymywany z obu stron.

Trzy...

Dwa...

Mycroft o dziwo nadążał, ale to oni zwolnili. Za daleko, zauważył desperacko Greg.

Jeden...

Sherlock przewrócił się drugi raz. Wszyscy nagle zamarli. dnia Pią 21:49, 29 Sie 2014, w całości zmieniany 1 raz

Zaczekamy na snajperów, rozbroją to, choćbyśmy mieli czekać do rana.
O ile rozumiem, to chodzi raczej o saperów...

Podsumowując - bardzo mi się podoba. Zdecydowanie udane opowiadanie. Nie mogę się doczekać nowego rozdziału. Mam nadzieję, że nie będziesz długo trzymać czytelników w niepewności...

T.L.
Na początek roku szkolnego

Nic się nie stało.

Zaskoczenie było tak wielkie, że przez sekundę czy dwie stali nieruchomo w oczekiwaniu na wybuch, zanim zmusili Sherlocka do wstania i najszybciej jak mogli wydostali się na zewnątrz. Już wolniej dotarli do radiowozów. Sherlock bez słowa oparł się o samochód, usiłując się pozbierać. Mycroft, choć zadyszany nie mniej niż brat, stanął sztywno i tylko otrzepał garnitur z kurzu. Watsonowie stali, oniemiali, a John wyglądał, jakby był zbyt wściekły, by móc wydusić z siebie słowo. Był zdecydowanie zbyt spokojny, by mogło to wróżyć cokolwiek dobrego.

– Nie wybuchło – odezwał się Sherlock, gdy złapał oddech.

– A gdyby wybuchło, wszyscy bylibyśmy martwi – nie wytrzymał John, nagle podwójnie zirytowany lekkomyślnością przyjaciela. – Czy wyście powariowali?! Myślałem, że zawołacie ekipę saperów, a nie będziecie uprawiać jakąś kretyńską brawurę!

– Dlaczego kierujesz ten wyrzut do mnie? – obruszył się Sherlock.

– A mylę się? – odparował John. Mina przyjaciela wystarczyła mu za odpowiedź. – Zastanów się następnym razem, podobno jesteś inteligentny – dorzucił i odszedł na bok do Mary i Grega, który znów rozmawiał przez telefon. Ledwie inspektor skończył, John zaczął i jemu robić wyrzuty, ale Sherlock zignorował dyskusję. Otworzył drzwi radiowozu i usiadł bez słowa na tylnym siedzeniu.

Mycroft podszedł bliżej do brata. Zawahał się, ale pozwolił sobie go dotknąć. Sherlock wzdrygnął się, gdy ręka Mycrofta odgarnęła mu z czoła mokre od potu loki, a palce zatrzymały się na moment na rozcięciu, otoczonym fioletowym sińcem. Detektyw na moment podniósł wzrok i spojrzał bratu w oczy.

– Przepraszam – rzucił cicho i zamknął drzwi, zmuszając Mycrofta do zabrania ręki. Starszy Holmes skinął nieznacznie głową, doskonale rozumiejąc przekaz. Przepraszam, że tak późno. A także, na swój sposób: cieszę się, że żyjesz.

– Wody? – zaproponowała nagle sierżant Donovan. W ręku trzymała butelkę mineralnej i plastikowe kubki. Mycroft zacisnął wargi, żeby nie okazać swojego zniesmaczenia.

– Chętnie, dziękuję. – Gardło wciąż miał zaschnięte po kneblu i wysiłku, więc przyjął kubeczek.

– Hej, świrze? – zapytała odruchowo Sally, a potem obejrzała się na Mycrofta, ale ten udał głuchego, zajęty wodą. Sherlock najpewniej usłyszał ją przez drzwi, ale nie zareagował. Policjantka otworzyła samochód i podsunęła młodszemu Holmesowi drugi kubek i niewielkie tekturowe opakowanie.

– Po co mi to?

– Wyglądasz, jakby ci były potrzebne. Dwie, popij do dna – odparła Sally tonem wyraźnie sugerującym, że wolałaby w tej chwili robić cokolwiek innego. – Zalecenie żony twojego doktora – dodała z przekąsem. Sherlock wykrzywił się na to określenie.

– Co to? – zapytał, nawet nie patrząc na pudełko.

– Zwykły paracetamol.

– Bardziej przydałyby mi się moje papierosy – mruknął detektyw, ale o dziwo przyjął i wodę, i tabletki.

– Nie sądzę – prychnęła Sally i ulotniła się.

– Papierosy? – zapytał Mycroft z naganą. To była część ich zwykłych wzajemnych docinków. Sherlock wypytywał o dietę, a brat czasem pozwalał sobie na pytanie, jak idzie rzucanie nałogu. Co ciekawsze, zwykle w ten sposób zapewniał sobie dłuższy okres spokoju. Świąteczny wspólny dymek był specjalnym wyjątkiem.

– John już mi zabrał.

– I dobrze.

– Należały mi się – warknął nieoczekiwanie Sherlock i zatrzasnął ponownie drzwi, tym razem omal nie miażdżąc bratu palców. Mycroft ze swojej strony nie nalegał na ciągnięcie tej bezsensownej rozmowy. O ile dobrze się zorientował, Sherlock właśnie usiłował sobie wszystko poukładać i jak zwykle zamierzał zrobić to sam. Zamiast więc stać nad bratem, starszy Holmes podszedł do doktora Watsona.

John opierał się o swój samochód, gdzie Mary siedziała za kierownicą. Był już spokojny, na tyle, na ile można się uspokoić po tym, jak towarzysze broni podczas akcji zachowali się tak skrajnie nieodpowiedzialnie. Chyba naprawdę powinien popracować trochę przynajmniej nad Sherlockiem i uświadomić mu, że konsekwencje jego działań mogą dotyczyć innych ludzi dookoła.

– Sherlock powiedział mi o papierosach – zagadnął Mycroft i machnął nonszalancko parasolem, który ktoś mu oddał chwilę wcześniej.

– Ymmm… Tak… – John wyjął z kieszeni paczkę i podał ją towarzyszowi. – Chcesz?

– Nie palę – przypomniał Mycroft nieznacznie urażonym tonem. O wyjątkach nie było co mówić.

John parsknął krótkim śmiechem.

– I nie chodzisz do kawiarni, pamiętam – odparł, a potem spoważniał. – Sherlock się troszczy o ciebie na swój sposób.

– Doprawdy? – Ton Mycrofta sugerował, że nie uwierzył.

– Kiedy myśleliśmy, że cię zastrzelili, Sherlock... Zaskoczył mnie – przyznał John. – Wspomniał o obietnicy, do jakiej zostałeś zobowiązany. Czuł się winny twojej śmierci – zakończył nieco kulawo. Sam w sumie nie wiedział do końca, dlaczego zdecydował się powiedzieć o tym starszemu Holmesowi.

Mycroft porzucił wszelkie szczątki ironii, która się go dotąd trzymała, a którą John zakwalifikował jako reakcję na stres, chociaż starszy Holmes mógł równie dobrze rozgrywać jakąś partię i mieć w tym określony cel. W jego oczach pojawił się nagle ten sam wyraz, który widział wcześniej u Sherlocka.

– Wtedy jeszcze mi ufał – przyznał Mycroft. – Pewnie dlatego, że ja jeden go tolerowałem.

– Powiedział coś podobnego – przyznał ostrożnie John.

– A powiedział ci także, co było potem? – zapytał natarczywie Mycroft, aż doktor się zdziwił. – O tym, jak przez dwa tygodnie znajdowałem go wciąż śpiącego w moim łóżku i odmawiającego uczęszczania na lekcje, gdzie, jak twierdził, "i tak nikt go nie chciał"? Wiesz, jakoś wtedy łatwiej było z nim żyć. Był wścibski i doprowadzał mnie do rozpaczy, ale to był w końcu tylko mały dzieciak, można mu było wybaczyć, jakoś go wytłumaczyć – Mycroft zerknął w stronę radiowozu, gdzie Sherlock osunął się na siedzeniu, jakby spał. John podążył za spojrzeniem starszego Holmesa i chyba obaj pomyśleli o tym samym. Mężczyznę po trzydziestce zachowującego się jak bezczelne dziecko było już zdecydowanie trudniej usprawiedliwić.

– Zmieniliście go – zauważył Mycroft. – Do niedawna...

– Tak?

– Jeszcze trzy, cztery lata temu Sherlock nawet by się nie obejrzał, gdybym zginął – stwierdził beznamiętnie Mycroft. – Nie dbał o nikogo ani o nic poza tą swoją pracą – ostatnie słowo wypluł ze zdegustowaniem.

– Co to, dzień zwierzeń Holmesów? – nie wytrzymał John. Wiedział, że sam zaczął temat, ale nie zamierzał znów słuchać na pół zniesmaczonych, na pół drwiących uwag Mycrofta odnośnie Sherlocka i jego życia towarzyskiego, tym bardziej, że ten zdawał się w ogóle nie znać młodszego brata. John miał swoje dowody na to, że Sherlock posiadał wąskie grono znajomych i gdyby ktoś śmiał tknąć kogokolwiek z nich, gorzko by tego pożałował. Mycroft powinien był o tym pamiętać, w końcu to jego kumpel z CIA wyleciał przez okno.

– Co jeszcze Sherlock mówił? – zainteresował się Mycroft, ignorując pytanie Johna.

– Nic, czym powinieneś się martwić.

– Och, czyżby?

– Skończyliśmy. – John tylko wzruszył ramionami. Już dawno przestał mieć jakikolwiek respekt dla Mycrofta ze względu na jego bliżej nieokreśloną, ale na pewno wysoką pozycję w brytyjskim rządzie. Stracił go chyba po tym, jak starszy Holmes wpakował ich w akcję z Irene Adler. Na myśl, że kiedyś wystroił się w garnitur na spotkanie z nim, chciało mu się roześmiać kpiąco z samego siebie.

– Będę nalegał. – W głosie Mycrofta zabrzmiały ostrzegawcze nuty, ale John zignorował je. Wiedział, po czyjej stronie stoi i nawet jeśli jego własna ciekawość skłoniła go do wyciągnięcia tematu, to nie zamierzał ciągnąć dalej tej rozmowy.

– Jak na dyplomatę zaskakująco potrzebujesz jednej lekcji tak samo jak Sherlock – skomentował zamiast tego. – Zdajesz się nie zauważać, kiedy ktoś mówi ci „nie” – wytknął sucho i obrócił się, nie czekając na odpowiedź; naprawdę go nie obchodziła. Ochłonął już na tyle, by móc pójść porozmawiać z przyjacielem bez wrzeszczenia. Mary jednak najwyraźniej nie była tego taka pewna, bo poszła razem z nim.

Sherlock nadal siedział pochylony na tylnym siedzeniu i przyciskał dłonie do skroni. Gdy John otworzył drzwi, detektyw skrzywił się.

– Sherlock, co jest?

– Nie, nic. – Młodszy Holmes potrząsnął głową, ale sądząc z wyrazu twarzy, nie był to najlepszy pomysł.

– Bez takich – rzucił ostrzegawczo John, sugerując, że nie warto go drażnić. Sherlock zerknął na niego z cierpiętniczą miną, ale skapitulował i odpowiedział z niesmakiem.

– Migrena przekroczyła akceptowalne natężenie – mruknął i zamknął oczy.

– Czemu nic nie mówiłeś? – zapytał z wyrzutem John. W zakurzonym garniturze i z przysłoniętymi dłonią oczami Sherlock faktycznie wyglądał raczej smętnie.

– Bo przedtem dawało się znieść – odparł logicznie detektyw. – Teraz nie daje myśleć...

Watsonowie wymienili spojrzenia. Nic dziwnego, że z Sherlocka zeszło w końcu napięcie ostatnich dwudziestu czterech godzin. Chociaż głośno ani słowem nie wyraził swojego zadowolenia z faktu, że jego brat żył, oboje domyślali się, że odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że Mycroft ma się dobrze.

– Potrzebujesz czegoś? – spytała Mary. – Nie wygląda na to, żebyś był teraz w stanie wiele zrobić.

– Nie – zgodził się detektyw. – Będziecie jechać do domu?

– Tak, raczej tak – potaknął John. – Raczej wiele nie zdziałamy, jest mokro, zimno i robi się ciemno, a Mary jest głodna. Greg pewnie zatroszczy się o twojego brata. Zjesz z nami?

– Nie, nie teraz – mruknął Sherlock. – John... podrzućcie mnie po drodze na Baker Street.

John zostawił Mary kwestię uświadomienia Sherlockowi, że musi się w tym celu przesiąść do ich auta, a sam podszedł do Grega i Mycrofta, przy których właśnie zatrzymała się znajoma, czarna limuzyna. Ze środka wysiadła Anthea, teraz już profesjonalnie obojętna, w towarzystwie łysiejącego mężczyzny, który mignął Johnowi rankiem, gdy towarzyszył Sherlockowi. Mycroft skinął głową Anthei, zapewne przesyłając jej tym gestem więcej informacji, niż John był w stanie wywnioskować, a z mężczyzną przywitał się krótkim uściskiem dłoni. Doktor pogrzebał w pamięci i w końcu udało mu się dopasować do jego twarzy nazwisko. Matthew Wilberforth, zastępca ministra spraw wewnętrznych.

– Ufam, Mycrofcie, że nie cierpiałeś zbyt wielu niedogodności przez te godziny – odezwał się Wilberforth.

– Och, powiedziałbym niemal, że było nudno, gdybym nie spędził popołudnia na obserwowaniu, jak trzech troglodytów usiłuje zmontować bombę, nie mając najmniejszego pojęcia, jak to zrobić – odparł z przekąsem Mycroft, a John utwierdził się we wcześniejszym przekonaniu, że ironia jest mechanizmem obronnym starszego Holmesa. – Jedyne, czego mi teraz trzeba, to wrócić do biura.

– Mycroft, zaczekaj – wtrącił się doktor. – Przyjmowałeś od nich jakieś napoje lub pokarmy?

– Jeśli pytasz, John, czy podano mi jakieś środki odurzające, które mogłyby zakłócić moje postrzeganie sytuacji i zaważyć na zeznaniach, których inspektor Lestrade zapewne nie może się doczekać, to mogę cię zapewnić, że nie – odparł chłodno Mycroft. Na Johnie, nawykłym do znoszenia Sherlocka, nie zrobił najmniejszego wrażenia.

– Będę nalegał. Zostałeś poddany sporej dawce stresu i nawet jeśli wydaje ci się, że wszystko pamiętasz, możesz mieć dziury w pamięci, z których teraz nie zdajesz sobie sprawy. Podstawowe badania powinny rozwiać wątpliwości – powiedział stanowczo John. – Greg, dopilnujesz tego?

– Tak, jasne, sam wolałem już karetkę, powinna być lada chwila.

– Och, na litość boską... – westchnął Mycroft z niesmakiem.

– Pozwolisz, że nie będziemy ryzykować, że podano ci coś, co odbije się czkawką w momencie, gdy wszyscy już odetchnęliśmy – warknął John, mimowolnie zerkając na Mary i Sherlocka, którzy przenieśli się do ich auta. Mycroft podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i skinął głową na znak, że niechętnie, ale się zgadza.

– A wy dokąd? – zapytał Lestrade.

– Do domu. Sherlock wygląda, jakby miał dość i zamierzam to wykorzystać, póki się nie kłóci – odparł John, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Gregiem; zagonienie Sherlocka do odpoczynku w połowie sprawy graniczyło z cudem, a on sam przyznawał, że był nie w formie, więc warto było nakłonić go na parę godzin sensownego snu.

– Powiedz mu, że przesłuchanie Mycrofta i tak odsunie się na jutro rano z powodu badań, więc nic nie straci. dnia Czw 22:56, 04 Wrz 2014, w całości zmieniany 1 raz
Jeszcze raz przepraszam za opóźnienie w komentowaniu.

Mów sobie, co chcesz, ale naprawdę uważam, że nie potrzeba trupów, żeby poruszyć czytelnika. A że poruszony czytelnik czasem i tak zwleka z komentarzem, to już inna para kaloszy. W każdym razie - mnie ten rozdział zdecydowanie poruszył. Bo chociaż akcja spowolniła w kontekście wątku kryminalnego, to w warstwie emocjonalnej dzieje się wiele ważnych rzeczy. Naprawdę, pokazałaś tutaj w ciekawym świetle obu Holmesów, ich psychikę, a przede wszystkim ich wzajemną relację. I zagłębienie się w tę kwestię wyszło ci naprawdę ciekawie. W dodatku bardzo podoba mi się, że nawiązujesz też do dzieciństwa bohaterów - zawsze ciężko mi było sobie wyobrazić Sherlocka i Mycrofta jako dzieci, a ty przedstawiasz to bardzo wiarygodnie.

Cóż więcej? Właściwie to, co zawsze - plusy za dobrze opisanych bohaterów i za przyjemny styl.

Podsumowując - nadal bardzo mi się podoba. Z zainteresowaniem czekam na kolejny rozdział.

T.L.