,
Teksty pod choinkę - galeriaKto tam jest w Ĺrodku?
Nadszedł czas, żeby zaprezentować nadesłane przez Was teksty. Serdecznie dziękujemy za udział w zabawie i zapraszamy do czytania.
Tekst pierwszy o Edoras autorstwa die Otter Historia jednego kuligu Śniegiem pokryły się stepy Rohanu. Gdy któryś z mieszkańców Edoras wyjrzał z okna, pierwszym co ujrzał były tysiące drobniutkich śnieżynek w ich szalonym powietrznym tańcu. Dopiero gdy wzrok przyzwyczaił się do tego widoku, spomiędzy wirujących płatków wyłaniały się inne obrazy. Drogi ukryte pod puchowym dywanem i wydeptane w nich wąskie ścieżki, wciąż na nowo zasypywane śniegiem. Konie wytrwale brnące przez zaspy, w których ludzie nieraz zapadali się po pierś. Domy pokryte warstwami śniegu, wyglądające jakby całe były z niego ulepione. Gór zaś niemal wcale nie było widać w tej zamieci. A śnieg wciąż padał i padał, wytrwale, choć stopniowo pokrywając świat oślepiającą bielą. Śnieg nie był w Rohanie rzadkością, jednak od wielu lat nie widziano go w takich ilościach. Dlatego też co młodsi Rohańczycy, siłą zatrzymani w domach z powodu śnieżycy, z podnieceniem i zniecierpliwieniem czekali chwili, gdy zawieja się skończy i nareszcie będą mogli wyjść na zewnątrz. Tymczasem zaś do perfekcji doskonalili zdolność doprowadzania dorosłych do szału. Nie inaczej było z mieszkańcami Złotego Dworu... - Zgiń, przepadnij! - wrzasnął Eomer, zamierzając się mieczem na wyimaginowanego przeciwnika. Theodred z hukiem odstawił tarczę, którą właśnie czyścił. - Musisz tak hałasować? - spytał gniewnie. - Trenuję, nie widzisz? - odparł Eomer niewzruszenie, składając się do następnego sztychu. - Nie możesz zająć się czymś innym? Głowa mi już pęka od tych wrzasków. - Na przykład czym? - Eomer buntowniczo spojrzał na starszego kuzyna. - Na przykład... - Theodred zastanowił się przez chwilę. - Na przykład mógłbyś wyczyścić swoje sanie. Na pewno ci się przydadzą kiedy śnieżyca się skończy. - Sanie? Już wiem, Theodredzie, zorganizujmy kulig! - wykrzyknął Eomer. - Ale taki prawdziwy, jak te, o których opowiada twój ojciec. Będzie naprawdę szybka jazda, najlepiej wyścigi, a potem wielkie ognisko, śpiewy i może jeszcze mały turniej! - chłopak coraz bardziej zapalał się do tego pomysłu. - Co to jest ten kulig? - Zaciekawiona Eowina podniosła głowę znad książki. - To taka zabawa, gdzie wszyscy jeżdżą saniami, ścigają się, spadają w śnieg i jest wspaniale – wyjaśnił siostrze Eomer. - Ale to nie jest zabawa dla małych dziewczynek – zaznaczył. Buzia dziewczynki wykrzywiła się niebezpiecznie, więc Theodred szybko dodał: - Ale bardzo nam się przyda twoja pomoc. Na przykład pomożesz Eomerowi czyścić sanie. - A będę mogła je ozdobić? - Żadnych ozdób, wykluczone! - zaprotestował Eomer stanowczo. - Sanie to sanie, a nie jakaś lalka! - Właśnie że sanie muszą być ozdobione! Takie z kwiatkami, i wieńcami, i dzwoneczkami, jak w tej historii o... - Powiedziałem, nie ma mowy! - Ależ Eomerze, chyba nie zabronisz Eowinie powiesić kilka dzwoneczków na twoich saniach? - Theodred znów stanął w obronie dziewczynki i świętego spokoju. - Dzwonki, zgoda. – przystał Eomer łaskawie. - Ale żadnych kwiatów. - Zgoda! - odparła Eowina, po męsku wyciągając rękę w stronę brata. Eomer uścisnął dłoń siostry, a Theodred odetchnął z ulgą i pomyślał, że może choć na chwilę w tym domu zapanuje spokój. - A będę mogła zapleść koniom grzywy w warkoczyki? - Eowina tak łatwo się nie poddawała. - Wykluczone! Warkocze są dziewczyńskie! - Nieprawda, koń wuja Theodena często ma warkocze. - Wuj Theoden to zupełnie inna sprawa. Ale ja nie życzę sobie żadnych warkoczy, zrozumiano? - Bo jesteś głupi! A warkocze są takie eleganckie. - Eowino, powiedziałem już, że ... - A siatka? - przerwał mu Theodred. - Co powiesz na to, żeby zapleść grzywy w siatkę? To wygląda nawet bardziej elegancko niż warkocze. - Eowina nie umie zrobić siatki – zauważył Eomer. - A ty nie umiesz zrobić warkoczy! - zaperzyła się dziewczynka. - To nic, pomogę jej – zaoferował się Theodred. O dziwo żadne z rodzeństwa nie zaprotestowało. Najwyraźniej siatka zadowalała zmysł estetyczny Eowiny, nie godząc przy tym w poczucie męskości jej brata. Konflikt został zażegnany. Minął kolejny dzień, a śnieg ciągle padał. Niczym nie zniechęceni Eomer i Theodred zasiedli w pustej jak zwykle Sali Obrad, by omówić szczegóły kuligu. Przestronna, bogato zdobiona Sala Obrad z rzadka już była używana, nikt więc nie tracił czasu i opału, by zimą odpowiednio ją ogrzewać. W związku z tym wystarczyło spędzić tam choć kilka minut, by przemarznąć na wskroś. Pomimo to Eomer uparł się, by to właśnie tam odbyć naradę. Teraz więc siedzieli, trzęsąc się z zimna, w najzaciszniejszym kącie ogromnej komnaty. Eomer, dumny i szczęśliwy, przewodził obradom, starając się nie dzwonić zbyt głośno zębami, a kiedy mówił, z jego ust wydobywał się obłoczek pary. Theodred ukradkiem poprawił kołnierz, starając się zatrzymać choć trochę ciepła i z zazdrością spojrzał na Eowinę. Dziewczynka z wypiekami na twarzy biegała po sali, z zaciekawieniem przyglądając się zdobiącym ją obrazom i gobelinom. - Kto to jest?- zapytała nagle, wskazując na wielki obraz, wiszący nad kominkiem. - To król Brytta, zwany „umiłowanym”. - Theodred z ulgą pomyślał, że przynajmniej na lekcjach historii zdarzało mu się uważać. - A to pewnie Eorl Młody na Felarófie? - Eomer dołączył do nich. - Zgadza się. - A to? - Eowina wskazała na gobelin. - To wszystko ten sam człowiek? - Tak, Eowino – odpowiedział jej cierpliwie starszy kuzyn. - Ten gobelin przedstawia życie Helma Żelaznorękiego. - Całe życie? - zdziwiła się dziewczynka. - Najważniejsze wydarzenia. Dawniej w zwyczaju było przedstawianie bohaterskich czynów, nie tylko na tkaninach i obrazach, ale też na przykład na tarczach. - Aha. - Eowina aż otworzyła usta z zaciekawienia. Chętnie zadałaby jeszcze kilka pytań, ale Eomer i Theodred powrócili już do rozmowy na temat kuligu, zostawiając ją samą, zapatrzoną w wielki gobelin. - W wyścigu udział weźmie każdy, kto będzie miał własne sanie, zaprzężone w dwa konie... - A ja? Ja też będę mogła? - Nie wiadomo kiedy Eowina znalazła się przy nich. - Ty jesteś jeszcze trochę za mała, Eowino – odparł Theodred łagodnie. - Poza tym już ci mówiłem, że kulig to nie jest zabawa dla małych dziewczynek – dodał Eomer. - Więc twierdzisz, że nie pojadę z wami? - Eowina starała się brzmieć groźnie. Theodred z trudem powstrzymał śmiech. Z taką miną dziewczynka wyglądała zupełnie jak jej ojciec. Theodred pamiętał jeszcze wuja Eomunda, jak z podobnym wyrazem twarzy spoglądał na niego, gdy odkrył, że pozwolił trzyletniemu Eomerowi pobawić się swoim nowym sztyletem. W obu przypadkach ta mina nie wróżyła niczego dobrego. I jak zwykle to ja muszę łagodzić ich spory, jęknął w myślach Theodred, a na głos powiedział: - Do kuligu zostało jeszcze trochę czasu, zdążymy o tym porozmawiać. Na razie wszyscy mamy mnóstwo pracy. Ty na przykład musisz ozdobić sanie brata - przypomniał dziewczynce. - Ma tylko powiesić dzwoneczki! - wtrącił się Eomer. - Wiem, wiem! - uspokoiła go Eowina. Theodredowi wydało się, że w uśmiechu dziewczynki kryło się coś podejrzanego. W końcu jednak pokręcił głową i znów pochylił się nad mapą, by obejrzeć wskazaną przez młodszego kuzyna trasę kuligu. W końcu śnieg przestał padać. Stepy Rohanu pokryte były niczym nie skażoną warstwą bieli. Zazwyczaj przykryte tylko białymi czapami góry zamieniły się całe w śnieżnobiałe monumenty. Gdziekolwiek się nie spojrzało, olśniewająca biel aż biła w oczy. Śnieg skrzył się w słońcu i zachęcał do zabawy. Eowina zaraz po śniadaniu wybrała się wraz z nianią na zimowy spacer połączony z lepieniem bałwana. Eomer i Theodred jakby nawet nie zauważyli zmiany, wciąż siedzieli gdzieś na uboczu, pogrążeni w planach dotyczących zbliżającego się kuligu. - Dzień dobry, Eomerze. - Witaj, panie. - Eomer z trudem wyhamował, omal nie wpadając na wyłaniającego się zza zakrętu Theodena. Złapał jednak równowagę i skłonił się z szacunkom. - Już po śnieżycy, a ty ciągle tutaj? Zdaje mi się, że oboje z Eowiną nie mogliście się doczekać zabawy na śniegu. - Eowina bawi się z nianią – wyjaśnił Eomer wujowi. - My z Theodredem organizujemy kulig! - A tak, słyszałem. Czy i ja także jestem zaproszony? - spytał Theoden z uśmiechem. - Oczywiście! - wykrzyknął Eomer. - Będziemy zaszczyceni, jeśli zechcesz pojechać z nami, wuju. Szczególnie, że chcielibyśmy z Theodredem prosić cię o pewną przysługę – dodał nieśmiało chłopak. - Słucham? - zainteresował się król. - Głównym wydarzeniem naszego kuligu będzie wyścig sań. Chwielibyśmy, byś to ty, panie, wręczył zwycięzcy nagrodę. - A co jest tą nagrodą, jeśli można wiedzieć? - Jemioła. Theodred to wymyślił! Zwycięzca dostaje wiązkę jemioły i wedle tradycji może pod nią pocałować wybraną przez siebie pannę. Oczywiście każdy wie, że Theodred chce wygrać, żeby... - Eomer urwał, zorientowawszy się, że omal nie powiedział zbyt wiele. - Żeby...? - Theoden pytająco uniósł brwi. - Eee... No więc Theodred chce... pocałować nianię w podzięce za to, że wychowała jego i mnie, a teraz wychowuje Eowinę! - wykrzyknął Eomer, szczęśliwy, że znalazł wyjście z pułapki, w którą się sam zapędził. - Ach tak... - Theoden postanowił udać, że uwierzył w wyjaśnienie siostrzeńca. - Bardzo chwalebny pomysł. Dobrze więc, Eomerze, zrobimy tak: z największą przyjemnością pojadę z wami i wręczę tę nagrodę zwycięzcy, pod warunkiem jednak, że pozwolisz twojej siostrze jechać z nami. Eowinie bardzo zależy, by wziąć udział w tym kuligu i prosiła mnie o wstawiennictwo u ciebie. Nie musisz się martwić o jej bezpieczeństwo, pojedzie moimi saniami i będę miał ją na oku. Zgoda? - Zgoda. I dziękuję. - Eomer skłonił się raz jeszcze, w duchu wygrażając siostrze za przeciągnięcie króla na swoją stronę. - Czy wolno mi teraz odejść? Theodred na mnie czeka. - Idź, oczywiście – odparł Theoden, z rozbawieniem przyglądając się emocjom, widocznym na twarzy chłopca. Eomer biegiem ruszył w stronę Sali Obrad, którą teraz już król kazał ogrzewać i która, choć wciąż daleka od przytulnej, stała się przez to przynajmniej znośna. Dni mijały szybko i w końcu nadeszła wiekopomna chwila. Każdy, kto coś znaczył w Edoras i okolicy, kazał zaprzęgać najlepsze konie do sań. Kwiat młodzieży Rohanu zgromadził się przed Złotym Dworem, a każdy marzył tylko o tym, by zwyciężyć w wielkim wyścigu i skraść całusa tej jedynej, najpiękniejszej (choć nie wszyscy zgadzali się co do jej osoby). Wśród panien prym wiodła Theina, smukła dziewczyna o długich, kruczoczarnych włosach, która swą nieprzeciętną, egzotyczną urodę zawdzięczała matce, pochodzącej z Gondoru. Theina, wraz z dwiema przyjaciółkami przekonywała wszystkich, że to ją wybierze zwycięzca wyścigu. Ponieważ zaś było to wielce prawdopodobne, niejedna z towarzyszek rzucała jej spojrzenia pełne zazdrości. Tym bardziej więc wszyscy niecierpliwie czekali chwili wyruszenia kuligu, która z niejasnych przyczyn się opóźniała. - Powiedział, że nie jedzie, najjaśniejszy panie. - Niania złożyła głęboki ukłon przed królem. - Jak to nie jedzie? - Zamknął się w swojej komnacie i nie chce z nikim rozmawiać. I jeszcze groził panience Eowinie. - Poczekajcie tu, sam z nim porozmawiam – westchnął Theoden, zawracając. - Eomerze! - zawołał, pukając do drzwi komnaty siostrzeńca. - Nigdzie nie jadę! - Eomerze, otwórz drzwi! - powiedział Theoden bardziej stanowczo i tym razem Eomer usłuchał. Po chwili ciszy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich czerwona od gniewu twarz młodzieńca. - Co się stało, chłopcze? Przecież jeszcze wczoraj nie mogłeś się doczekać tego kuligu. - Niech ona wyjaśni! - warknął Eomer, wskazując na Eowinę, która przezornie ukryła się za królem. - Ja tylko ozdobiłam ci sanie, tak jak chciałeś – odparła niewinnie dziewczynka. - Jak JA chciałem? Czekaj, niech no ja cię tylko dorwę! - Eomer ruszył w jej stronę, ale Theoden go przytrzymał. - Eowino, idź do niani i powiedz jej, że zaraz przyjdziemy. - Ale... - zaprotestowali brat i siostra chórem. - Idź, proszę. - Eowina, popchnięta lekko przez wuja z ociąganiem ruszyła przed siebie. Theoden poczekał, aż dziewczynka się oddali i zwrócił się do siostrzeńca: - A teraz, młody człowieku, może wyjaśnisz mi, o co w tym wszystkim chodzi? Eomer pokręcił głową, zrezygnowany. - Lepiej, żebyś sam to zobaczył, wuju – mruknął i ruszył przodem. Poprowadził bocznymi schodami na tylny dziedziniec, gdzie znajdowały się stajnie i wozownie. Stały tam już zaprzęgnięte sanie, dwa z przodu, trzecie ukryte za nimi. Ku zdziwieniu króla, wszyscy stajenni najpierw kłaniali się wyjątkowo nisko, potem zaś uciekali pospiesznie. Obok królewskich sań czekali już Theodred i niania z Eowiną. Razem podeszli do stojących z tyłu sań Eomera. Na ich widok Theoden zatrzymał się, zszokowany, Theodred parsknął śmiechem, a Eomer z rezygnacją pochylił głowę. Tylko Eowina, niczym nie zrażona, złapała wuja za rękę i pociągnęła go dalej. - Ładne? - zapytała z dumą. - Sama to namalowałam! Tymi farbami, które niania dała mi na urodziny. To są sceny z życia Eomera. To znaczy z przyszłości, bo on jeszcze nie zrobił nic takiego naprawdę bohaterskiego. Ale zrobi, na pewno! - To jest Eomer? - Theodred podszedł bliżej i ze śmiechem wskazał na szaro-zieloną poczwarę z ogromną, jaskrawożółtą głową. - Tak! Tutaj ujeżdża dzikiego rumaka! - Rumak był o połowę mniejszy od jeźdźca, z wyjątkowo długim ogonem i przypominał bardziej jaszczurkę, niż konia. - A tu? - Theodred już rozpoznawał żółtogłowego stwora. - To jest Eomer, a te czarne plamy z kolcami wokół niego? - To są orkowie. I to nie żadne kolce, tylko kły i szable – wyjaśniała cierpliwie Eowina. - Aha. A tu? Czekaj, niech zgadnę. Tu Eomer rozdeptuje węża? - Theodred bawił się coraz lepiej. - To nie wąż, tylko związany wuj Theoden, którego uwięzili orkowie, a Eomer ratuje go z niewoli. Theodred parsknął głośnym śmiechem, co Eowina wzięła za dowód uznania. - Chodź, zobaczysz z drugiej strony! Theodred ruszył za nią i wtedy jego oczom ukazał się wymalowany na tyle sań wielki, różowy napis: Eomer Wspaniały. - Wystarczy! - powiedział stanowczo król Theoden, widząc po mnie Eomera, że chłopak zaraz wybuchnie. - Nianiu, Eowina jest za lekko ubrana. Proszę zabrać ją do środka i dać jej jeszcze jeden płaszcz. Theodredzie, marsz do swoich sań. - Tylko Eowina próbowała się jeszcze opierać, lecz i ona uległa surowemu spojrzeniu króla i po chwili Theoden i Eomer zostali sami. - Eomerze – zaczął król cicho. - Wiesz, że twoja siostra miała jak najlepsze zamiary. - Eomer tylko prychnął. - Posłuchaj, Eomerze – kontynuował Theoden. - W oczach twojej siostry jesteś prawdziwym bohaterem. To wielki zaszczyt, ale też wielka odpowiedzialność. Jesteś dla Eowiny wzorem zachowania. Tylko od ciebie zależy jaki przykład jej dasz. - To znaczy, że mam jej jeszcze podziękować za... to? - wykrzyknął Eomer z oburzeniem. - To znaczy, że jeśli nie chcesz jej głęboko zranić, powinieneś nie okazywać jej otwarcie, co myślisz o... tym. - Ale ja nie mogę pojechać czymś takim! Zrobię z siebie pośmiewisko! - jęknął Eomer. - Próbowałeś to zmyć? - zapytał Theoden z nadzieją. - Nic z tego. Wszyscy próbowaliśmy, ale te farby są wyjątkowo odporne. A nie ma żadnych innych sań, którymi mógłbym pojechać. - Możesz pojechać moimi- zaoferował Theoden. - Wybacz, panie, ale twoje sanie są zbyt duże i ciężkie. Nie miałbym w nich żadnych szans podczas wyścigu. - Spójrz na to z innej strony, może twoi przeciwnicy tak się zapatrzą na te malunki, że popełnią jakiś strategiczny błąd – pocieszył go wuj. - Tyle pracowałeś nad organizacją tego kuligu. Chyba nie pozwolisz by przez drobną przeszkodę ominęła cię taka przyjemność. Odwagi, młodzieńcze, czy Fram pokonałby smoka Skata, gdyby uległ swemu lękowi? - Ale ja nie mogę. Wszyscy mnie wyśmieją. Wuju, co ja mam zrobić? - Eomer wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. - A co powiesz na to, byśmy ja i Eowina pojechali z tobą twoimi saniami? Wtedy nikt nie ośmieli się otwarcie z ciebie drwić. A ja chętnie zobaczę, jak powozisz. Ta propozycja sprawiła, że Eomer choć trochę się rozchmurzył. - Naprawdę mógłbyś to dla mnie zrobić, panie? - Oczywiście. A więc ruszamy? - Ruszamy!- Eomer uśmiechnął się blado. I nareszcie ruszyli. Licznym zastępem opuszczali Edoras, a po drodze przyłączały się do nich coraz to kolejne sanie. Konie szły dziarsko, wzbijając w niebo tumany śniegu. Zostawiane przez zaprzęgi ślady wyraźnie odcinały się od niczym więcej nie skażonej białej pokrywy. Promienie słońca, szczęśliwe, że po tylu dniach nareszcie wydrążyły sobie drogę poprzez chmury, z nową siłą pracowały, by oblać stepy i góry swoim ciepłym światłem. Śnieg skrzył się w tych promieniach, jakby był złożony z setek maleńkich klejnotów. Przyroda zdawała się być głęboko uśpiona. Drzewa pokryte były grubymi czapami, a białe wierzchołki gór niewiele się odznaczały od jasnego nieba. Nigdzie nie słychać było poćwierkiwania ptaków, gdyż nieliczne, które postanowiły przetrwać zimę w Rohanie, odleciały, spłoszone dźwiękami kuligu. Młodzież dokazywała, pokrzykując wesoło przy akompaniamencie dziesiątek dzwoneczków. Ze wszystkich stron dobiegały radosne śmiechy i śpiewy, które, powielane echem, niosły się hen w dal ponad stepami Rohanu. Nieustannie przechwalano się, zakładano i ścigano, ku uciesze kibicującym młodym Rohańczykom panien. Stateczniejsi zaś uczestnicy kuligu, choć pobłażliwymi uśmiechami kwitowali szaleństwa młodości, w duchu z rozrzewnieniem wspominali kuligi z dawnych lat, o których dziś opowiadali synom i wnukom. Eomer całą swoją uwagę skupił na dwójce karych rumaków, którymi kierował. Z jednej strony powodowała nim chęć zaimponowanie wujowi swoim umiejętnym powożeniem, z drugiej obawiał się nawet spojrzeć na pozostałych uczestników kuligu, obawiając się ujrzeć ich kpiące uśmiechy. Jeszcze zanim opuścili dziedziniec Meduseld Theodred kilkakrotnie zwrócił się do niego „Eomerze Wspaniały” i gdyby usłyszał te same słowa z ust kogoś obcego, chłopak był pewny, że żadna siła nie powstrzymałaby go przed powrotem, choćby i na piechotę, do Edoras. - Jak tam, Eomerze Zwapniały? - Theodred wyszczerzył zęby i popędził swoje konie, by uniknąć reprymendy ojca. Eomer pogroził mu pięścią, ale na szczęście miejsce Theodreda zajęły sanie Irdrona, jednego z doradców króla. Eomer pozdrowił go uprzejmie, a potem znów skupił się na powożeniu. Dopiero gdy poważny głos Irdrona zastąpił piskliwy szczebiot Eowiny, Eomer znów nadstawił uszu. - Eomerowi nie podobają się moje malunki, prawda? - Ależ skąd, on tylko był bardzo zaskoczony. - Oczywiście, przecież to miała być niespodzianka! - odparła z dumą dziewczynka. - I z całą pewnością ci się udała. - W głosie Theodena zabrzmiało rozbawienie. - To dlaczego Eomer był taki zły i nie chciał jechać? Na pewno mu się nie podobały. A ja tak się nad nimi męczyłam! - powiedziała Eowina płaczliwie. - To nie tak, Eowino – próbował ją pocieszać król. - Wiesz, że twój brat to bardzo uczciwy młody człowiek. Nie chciał jechać, bo obawiał się, że inni będą mu zazdrościli tak pięknie ozdobionych sań, a Eomer wie, jak ważne jest uczciwe współzawodnictwo. - To przeze mnie Eomer jest nieuczciwy? - zapytała dziewczynka z obawą. - Skądże – brnął dalej Theoden. - Już sobie to wyjaśniliśmy i jestem pewien, że Eomer jeszcze ci podziękuje za te piękne ozdoby. - Eomer pomyślał, że gdyby się teraz odwrócił, ujrzałby doskonale sobie znane znaczące spojrzenie. - To dobrze – odpowiedziała z ulgą Eowina. - Bo ja naprawdę uważam, że on jest wspaniały – dodała ciszej, ale Eomer zdołał ją usłyszeć i zarumienił się lekko na te słowa. Nie potrafił już dłużej być wściekły na siostrę, lecz nie umiał także puścić w niepamięć tego, na jakie pośmiewisko go wystawiła jej niespodzianka. Zaraz jednak jego rozmyślania utonęły w pieśni, którą ktoś zaintonował, a wszyscy uczestnicy kolejno przyłączali się do śpiewu. Po całych stepach Rohanu rozniosły się słowa: Ciągną, ciągną sanie Rohańskie koniki. Hej, jadą w saniach panny, przy nich rycerzyki. Coraz który krzyknie nie wiadomo na co. Hej, echo odpowiada, bo mu za to płacą. Spod kopyt lecą skry, hej lecą skry Zmarznięta ziemia drży, hej ziemia drży Dziewczyna tuli się, hej tuli się Z kopyta kulig rwie, hej kulig rwie Patrz gwiazdy świecą w domach, nisko na dnie Z kopyta kulig rwie... I rwąc z kopyta kulig przybył nareszcie na miejsce, w którym miał się rozpocząć wielki wyścig. Jego uczestnicy zatrzymali się, by dać odpocząć koniom, pozostali zaś ruszyli naprzód, by na mecie witać zwycięzców. Król Theoden i jego siostrzenica mieli się przesiąść do sań królewskich. Wysiadając, Theoden położył dłoń na ramieniu Eomera. - Masz pewną rękę i dużo oleju w głowie, synu.- Eomer pokraśniał z dumy, słysząc te słowa. - Życzę ci powodzenia podczas wyścigu. - Powodzenia! -zawołała Eowina, zarzucając mu ręce na szyję. I nagle Eomer poczuł się jak rycerz, wyruszający na daleką i niebezpieczną wyprawę. - Dziękuję. Eomer Wspaniały zrobi wszystko, by powrócić jako zwycięzca – odparł ze śmiechem, czując, jak jego gniew ulatnia się powoli, a jego miejsce zajmuje podniecenie zbliżającą się chwilą rozpoczęcia wyścigu. W końcu ta chwila nadeszła. Rząd sań ustawił się na linii startu. Trwały ostatnie zakłady i przechwałki. Życzono sobie wzajemnie szczęścia, w duchu mając nadzieję na niespełnienie tych życzeń. Eomer wciąż stosował filozofię nie patrzenia na nikogo i na nic, prócz swoich karoszy i drogi przed nimi. Z prawej usłyszał głos Theodreda: - Trzymaj się blisko mnie, to może przyjedziesz jako drugi. - Skinął więc głową, nie spoglądając nawet na kuzyna. Poczekaj, jeszcze się policzymy za tego Eomera Zwapniałego, pomyślał mściwie. Ruszyli równo, z miejsca galopem. Początkowo szli łeb w łeb, ale już po chwili kilka zaprzęgów wyforsowało się naprzód, kilka też zostało w tyle. Eomer popędził konie, chcąc dogonić czoło wyścigu. Wtedy jednak jego wzrok padł na jadącego obok Theodreda, który, ku zdziwieniu Eomera, wyraźnie powstrzymywał swój rwący się do przodu zaprzęg. A więc to tak, pomyślał chłopak. Oszczędzamy siły? I zwolnił także, dostosowując się do prędkości narzuconej przez kuzyna. Jechali gdzieś w środkowej części grupy, jednak choć oni nie zmieniali tempa, coraz więcej sań pozostawało w tyle. Całe szczęście, że mam dostęp do koni z królewskich stajni, pomyślał Eomer. Mało które mogą się równać z naszymi. Ale ku jego zdziwieniu i zaprzęg Theodreda zaczął powoli słabnąć. Dopiero wtedy zrozumiał, jaką przewagę ma nad pozostałymi zawodnikami. Podczas gdy inni od rana galopowali we wszystkich możliwych kierunkach, ścigali się i bawili, on jechał wciąż tym samym, spokojnym, równym tempem, jakie wymuszała na nim obecność króla i siostry. Tak więc teraz, kiedy wszystkie konie były już zmęczone po całym dniu drogi, jego karosze nareszcie mogły się wybiegać, z radością więc rwały do przodu. Pomny jednak na taktykę kuzyna, Eomer powstrzymywał zwierzęta aż do ostatniej prostej. Wtedy krzyknął: - Do zobaczenia na mecie! - i ruszył co koń wyskoczy do przodu. Bez trudu zrównał się z trzecim z kolei zawodnikiem, następnie wyprzedził go i powoli zaczął doganiać dwa czołowe zaprzęgi. Widział już z daleka metę, kiedy wreszcie dogonił pierwszego zawodnika. Próbował go wyprzedzić, ale bezskutecznie. Konie tamtego, choć zlane potem, pędziły przed siebie, jakby sam wiatr chciały prześcignąć. Eomer popędził swoje karosze jeszcze bardziej, sanie sunęły gładko po śniegu, a liczne dzwoneczki, zawieszone przy nich przez Eowinę dzwoniły jak szalone. Przeciwnik, w którym Eomer rozpoznał Nolina, jednego z przyjaciół Theodreda, odwrócił się na chwilę, chcąc zobaczyć śmiałka, który zdołał go doścignąć. Spojrzał na zaprzęg Eomera i zamarł z mieszanką szoku i drwiny na twarzy. Malunki Eowiny tak na niego podziałały! przemknęło przez głowę Eomerowi. Nie miał jednak czasu dłużej nad tym rozmyślać. Rumaki przeciwnika, przez chwilę niczym nie poganiane, zwolniły nieco, w czym Eomer upatrzył swoją szansę. Popędził konie, zmuszając je do największego wysiłku i, wyprzedzając zaledwie o długość końskiego nosa siwki Nolina, przekroczył linię mety jako zwycięzca. Sam jeszcze nie dowierzał swojemu szczęściu, gdy znalazł się w tłumie gratulujących mu osób. Zapomniawszy już o obiecanej zemście, z radością przyjął wieść o tym, że jego kuzyn zajął trzecie miejsce. Na ziemię sprowadził go dopiero konspiracyjny szept Nolina: - Gratuluję zwycięstwa. Zastanów się tylko dobrze, kogo zaszczycisz swoją nagrodą. Eomer poczuł, że znów się rumieni. W najśmielszych nawet marzeniach nie przypuszczał, że może wygrać wyścig. Prawdę mówiąc był przekonany, że zwycięzca okaże się Theodred. Teraz więc, gdy uświadomił sobie, że będzie musiał na oczach całego dworu pocałować którąś z dziewcząt, zrobiło mu się gorąco. Najchętniej zapadłby się pod ziemię, ale nie miałby już nawet na to czasu nawet gdyby chciał, bo właśnie ogłoszono, że król Theoden ma wręczyć nagrodę zwycięzcy wyścigu. - Już po mnie – mruknął cicho i szedł pośród oklasków i wiwatów, czując się, jakby szedł na ścięcie. Nie słyszał nawet słów, jakie wypowiedział król wręczając mu tę nieszczęsną gałązkę jemioły. W myślach robił szybki przegląd znajomych panien obecnych na kuligu, ale żadnej z nich nie miał ani odwagi ani ochoty pocałować. Gdzieś jeszcze przemknęła mu przez głowę myśl, by pocałować Theinę i w ten sposób zemścić się na kuzynie za wymyślenie takiej nagrody, ale czuł, że nie znajdzie w sobie dość odwagi, by to zrobić. Potem król odsunął się i Eomer został sam ze swoją jemiołą, rumieńcem i przerażeniem. Rozglądając się, dojrzał drobną figurkę stojącą na uboczu i wtedy w głowie zaświtał mu pewien pomysł. - Eowino, siostro moja. W dowód wdzięczności za twój talent artystyczny, z jakim raczyłaś ozdobić moje zwycięskie sanie, wręczam ci te oto gałązkę jemioły, prosząc, byś pozwoliła mi w jej cieniu ucałować twoje szlachetne czoło. - I mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt patetycznie, dodał w myślach. Eowina pokraśniała z radości, ale ze spokojem godnym statecznej matrony odparła, naśladując ton brata: - Eomerze, gratuluję ci twego zwycięstwa i dziękuję za zaszczyt, jakim mnie obdarzyłeś. Z radością pozwalam ci na ten pocałunek. - I z uśmiechem uniosła głowę, stając na palcach, by Eomer nie musiał się zbyt nisko pochylać. Jako że jednak dziewczynek w jej wieku zazwyczaj nie stać na tak długą powagę, za chwilę z głośnym śmiechem rzuciła się bratu na szyję. - Więc jednak ci się podobały! - zawołała z radością. - Wiedziałam, że wygrasz, Eomerze Wspaniały. Tym razem słysząc ten epitet, Eomer również wybuchnął śmiechem. Krótki zimowy dzień miał się już ku końcowi. Słońce zaszło, jakby znużone tak ciężką pracą, jaką jest ogrzewanie skutej mrozem ziemi. Na stepie zapłonęły ogniska, w powietrze uniósł się zapach pieczonych mięs i głos śpiewanych pieśni. Było już dobrze po północy, gdy pierwsze sanie powróciły do Edoras, co wytrwalsi zaś bawili się aż do samego rana. Następnego poranka Theodred zastał Eomera samotnie jedzącego śniadanie. Przysiadł się więc do niego i zagadnął: - Jak tam nastrój po wczorajszym kuligu? Przyznasz, że zabawa była przednia. - Nawet mi o tym nie wspominaj! - warknął Eomer w odpowiedzi. - Skompromitowałem się na wieki! Już zawsze będę pośmiewiskiem całego Rohanu!- dodał głosem pełnym rozpaczy. - Jak to? - zdziwił się Theodred. - Myślałem, że już wybaczyłeś Eowinie te pomalowane sanie. W końcu nawet wyszło ci to na dobre, Nolin mówił mi, że jak je zobaczył na chwilę przed metą, to tak go zatkało, że zapomniał gdzie jest. - Nie chodzi o to – jęknął Eomer. - A o co? - Teraz już Theodred był naprawdę zdziwiony. - Nie mów, że tego nie widziałeś!- Kolejny jęk. - Czego nie widziałem? - Tego, że w drodze powrotnej zasnąłem z głową na ramieniu króla jak jakiś dzieciak! Wszyscy to widzieli, jestem tego pewien! I już nigdy nikt nie będzie mnie brał na poważne! Theodred nie mógł się powstrzymać. Nie zważając na zrozpaczoną minę kuzyna, wybuchnął głośnym śmiechem, KONIEC dnia Pon 15:38, 27 Gru 2010, w całości zmieniany 1 raz Tekst drugi z akcją w Isengardzie autorstwa Elbereth Magia Świąt - Ty, co? - Ciiii – syknął Thauron rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś ciekawskiego podsłuchiwacza. – Słyszałeś, zaprosiłem Asabelle na święta. Durak zamrugał oczami. Był to jedyny ruch, jaki był w stanie wykonać. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, chwycić brata za koszulkę i potrząsnąć albo kopnąć go mocno w tyłek. Ale nie mógł. Szok odebrał mu władze w ciele i jedyne, co mógł zrobić to wydukać „zwariowałeś”. Thauron zrobił obrażoną minę i założył ręce na piersi. - Wcale nie – powiedział z wyrzutem. – To moja przyjaciółka, jedyna jaką mam. Są święta i chcemy spędzić ze sobą trochę czasu i naprawdę nie wiem, co to za problem, żeby… - To elf – warknął Durak. – Na litość Wielkiego Oka, ELF! – Wyrzucił ręce do góry w rozpaczliwym geście. – Już ta wasza przyjaźń jest nienormalna, a ty zaprosiłeś ją do nas, do orków, do Isengardu! Zwariowałeś. - Sarumana nie ma, nic się nie stanie – zaprotestował Thauron. – Będziemy tylko we trójkę, nikt się nie dowie. Musimy tylko przemycić ją do naszej izby, i tyle. - Taaaak, Białego Czarodzieja nie ma, co za wieeeelka ulga. Za to jest pięć tysięcy orków gotowych pokroić elfów na drobne kawałeczki, a potem delektować się nimi na corocznej świątecznej zabawie, która akurat, całkowicie przypadkowo jestem pewien, odbywa się podczas jej wizyty. - Nie panikuj, przebierzemy ją, jakiś czar maskujący czy coś, zobaczysz, będzie dobrze. Durak z rezygnacją pokręcił głową. - A co z Grimą? – zapytał. - Grima jest zajęty sobą. Zamknął się w lustrzanej komnacie i robi, no cóż cokolwiek tam robi nie jest zbyt zainteresowany nami. - Zginiemy. – Ork coraz mocniej kręcił głową. – Wiedziałem to, od kiedy ją poznałeś. To chore. Jesteś orkiem, a Asabelle elfem, a to wszystko jest, nie wiem, niedopuszczalne, niemożliwe, to… to… - Wszyscy kiedyś byliśmy elfami, a… - Bardzo dawno temu – przerwał mu brat – na początku świata i nie zaczynaj mi znowu o naszych wspólnych korzeniach. Nie możesz po prostu być tym, kim jesteś? - Próbuję. Chcę być sobą, ale chce też przyjaźnić się z innymi. Spójrz na nas – zatoczył ręką łuk wskazując na inne domostwa pobratymców znajdujące się u podnóża gór – nikt nas nie lubi, nie szanuje, stale komuś usługujemy, wykorzystują nas i poniżają tylko dlatego, że jesteśmy orkami. Nawet nie mamy przyjaciół wśród swoich. – Thauron zamilkł, westchnął i trochę spokojniej dodał. - Czy chociaż w święta nie możemy zapomnieć o podziałach? Nie mogę spędzić choć kilku godzin z istotą, która zajrzała mi w serce a nie skreśliła, bo wyglądam tak jak wyglądam? Którą lubię? Durak popatrzył na swojego brata i zrobiło mu się go żal. W tym brudnym świecie nie było dla niego miejsca. Idealisty, któremu marzy się utopia. Świat bez podziałów, on o tym nie myślał. Nauczono go ciężko pracować i nienawidzić wszystkiego, nawet siebie. I gdyby nie to, że musiał opiekować się bratem po tym jak ich rodziców zabili ludzie, bratem, który nauczył go czuć, nawet by nie wiedział o czym Thauron mówi. Może ma rację – pomyślał. To istne szaleństwo, niewykonalne, w razie najgorszego Biała Pani wypowie im wojnę to prawda, ale jeżeli przez krótką chwilę poczuję się mniej beznadziejnie, to może warto. Odetchnął głęboko i przytulił brata. - Nie na tym świecie. Może kiedyś, a może nigdy. – Uśmiechnął się pod nosem. – Chodź, przygotujemy poczęstunek, chętnie poznam twoją Asabelle. - Więc się zgadzasz? Jesteś pewien? - Nadal uważam, że to szaleństwo, ale… - spojrzał na las, przy którym mieszkali, a potem rozejrzał się wokoło, aż jego wzrok spoczął na wieży. - … nigdy nie zrobiłem niczego szalonego. Może to ostatnia szansa. - Dziękuje. – Thauron uśmiechnął się szeroko, a Durakowi ciepło rozlało się po całym ciele. Cokolwiek się zdarzy, a zdarzy się na pewno, a zresztą nieważne. Będzie warto. * Plan był prosty, genialny, dopracowany do ostatniego szczegółu, tworzony przez kilka tygodni z myślą o tej chwili. I nie działał. Grima rzucił krzesło w kąt i zaklął. - A niech to Mel…, Morg…, Ten Co Został Wypędzony kopnie! Jak ja mam to ustawić, żeby zadziałało? Przedmioty odpowiedziały milczeniem, ale czuł, że go obserwują. - Na co się gapisz? – warknął na laskę opartą o stół. – Nie, stop, wariujesz, gadasz do różdżki, stop. Spróbujmy jeszcze raz – powiedział już spokojniej jednocześnie ustawiając przed sobą olbrzymie lustro. Na jego tafli najpierw łagodnie, a potem coraz wyraźniej zaczęła migotać czyjaś postać. Grima podniósł laskę i stanął przed zwierciadłem. - Dobrze, zacznijmy jeszcze raz – wyszeptał. Kształt zaczął przybierać ludzką postać. * Isengard nie zawsze był twierdzą. Númenoryjczycy wznosząc wieżę nie mieli zamiaru staczać tu bitew ani szkolić wojska. Orthank wraz z palantirem stanowił punkt obserwacyjny. Sama wieża, powstała z zastygłej lawy z wulkanu leżącego pod nią, odporna była na wszystko. Wokół niej roztaczał się park, a dalej od niej, w pobliżu Gór Mglistych siedziby mieli orkowie przysłani z Mordoru. Całość, wieża i magiczne tereny stanowiły okrąg chroniący cały teren i jego mieszkańców. Dostać się tam nie było łatwo, ale dla elfów z Lórien nie był to duży problem. Czarodzieja nie było, a Pierworodni umieli kamuflować swoją obecność bardzo skutecznie. Była ich trójka. Stali pod drzewem, jakieś sto pięćdziesiąt stóp od wielkiego ogniska płonącego na środku wioski. - To doprawdy śmieszne, co my tutaj robimy? Jesteśmy z jakąś kurtuazyjną wizytą u tego plugastwa. – Wysoki blondyn był najstarszy z nich. Nie bardzo podobał mu się pomysł przychodzenia tutaj, ale jego młodsza siostra się uparła, a on nie chciał jej puścić samej. - Haldirze, proszę, to dla mnie ważne. Zachowuj się przyzwoicie. – Młoda dziewczyna, prawie dziecko, uśmiechnęła się do brata. – Thauron mi pomógł, chce się tylko odwdzięczyć. - Mogłaś mu upleść wianek i wysłać z jakąś trucizną, ale nie, ty musiałaś przyjść tu osobiście i co? Co właściwe masz zamiar tu robić? – Trzeci towarzysz zmarszczył brwi i rozejrzał się wokoło. – Chyba szykują tu jakąś zabawę. Ble, tam wisi surowe mięso i, o nie, on je zjada. Chce stąd iść! - Nikt was nie zmuszał, żebyście mi towarzyszyli. Pobędziemy tu trochę, nic nie będziemy jedli, nikogo nie zabijemy i grzecznie sobie pójdziemy. Za jakiś czas. Idzie Thauron, siedźcie cicho! – warknęła na brata, bo już otwierał usta, żeby coś dodać. - Asabelle, jesteś. Tak się bałem, że się nie zjawisz. – Ork szybkim krokiem podszedł do nich i uścisnął rękę elfki. - Bał się. – Haldir szturchnął swojego towarzysza. Thauron obrócił się do nich i krzywo uśmiechnął. - Nie wspominałaś, że będziemy mieli towarzystwo. - A co to? Randka? – Haldir odrzucił płaszcz do tyłu i stanął przed Thauronem. – Miejmy to już za sobą, prowadź orku, tam gdzie masz nas zaprowadzić. I nie próbuj niczego po drodze, bo to – położył rękę na rękojeści płonącego niebieskim płomieniem sztyletu – znajdzie się na twojej szyi. Thauron przewrócił oczami, a Asabelle wzięła go pod rękę i odciągnęła od swoich towarzyszy. - Nie zwracaj na nich uwagi. To dokąd idziemy? - Chciałem cię zaprosić do mojego domu, ale rozmawiałem z innymi i… sama zobaczysz. W każdym razie kierujemy się do centrum wioski. W święta rozpalamy tam wielkie ognisko i tańczymy, jemy i pijemy przy nim przez trzy dni. To taka tradycja, żeby każdy ork wiedział jak dotrzeć do pobratymców. - Tak, zlatujecie się jak muchy do łaj… - Celendirze! – fuknęła na niego Asabelle. – Pójdziemy teraz w stronę ogniska, usiądziemy i będziemy się dobrze bawić. – Ostatnie słowa wypowiedziała przez zaciśnięte zęby. Celendir wzruszył ramionami wziął Haldira za rękę i podążył za orkiem. * - Chcesz więc przejąć wieże. – Niewyraźna postać zamajaczyła w lustrze. Nadal nie było widać, kto to jest, ale przynajmniej mówiło. Grima uśmiechnął się chytrze. - Tak, chce byś na miejscu Sarumana. Chce się poczuć tak jak on. - Dobrze więc, zabierz mnie do głównej sali, a ja ci powiem, co masz robić. Ale nie za darmo, oj nie, mój drogi chłopcze. Grima wykrzywił usta. Wszystkie lustra były takie same. Zawsze chciały, żeby się w nich odbijał ładny widok. Ustawi się takie przy oknie i z głowy. Właściwie – pomyślał - mógłbym go zaszantażować. Ustawić przed nim orka dopóki nie spełni moich żądań. Wytaszczył ciężkie lustro z sali i sapiąc, jęcząc i powarkując ustawił przy schodach. Teraz zostało mu do pokonania tylko trzysta pięćdziesiąt schodów. * Durak stał oniemiały. Otworzył szeroko oczy, potem je przetarł, ale i to niewiele pomogło. Nie wierzył, że to się działo. Czy on coś przegapił, czy co? Przyszedł trochę za wcześnie, ale ognisko już płonęło. Przy stołach stała tylko mała grupka segregując mięso i napełniając beczki piwem. Wrócił więc do domu po swoją część prowiantu, a kiedy przyszedł ponownie przy stołach ustawionych z jednej strony ogniska siedziała już pokaźna liczba orków, krasnoludów i, niech go ktoś kopnie, ludzi. Z drugiej strony nadciągał jego brat prowadząc elfów. Duraka wmurowało w ziemię. Żył trochę dłużej niż brat, żył dłużej niż większość obecnych tu pobratymców, brał udział w wielu wyprawach, widział o wiele więcej. Ale nigdy nie widział takiego zgromadzenia. A teraz jego brat machał do niego z drugiego końca placu wskazując na miejsce obok siebie. Durak z trudem uniósł jedną nogę potem drugą, aż w końcu zmusił się, aby dać krok w stronę stołu. Droga zajęła mu więcej czasu niż normalnie, ale mniej niż by chciał. Gdy do nich dotarł dwaj elfowie tylko na niego spojrzeli, za to Asabelle wbiła w niego wzrok, dziwnie mu się przyglądając. Zagryzła wargi, odwróciła głowę i popatrzyła w bok. Dobrze, skoro tak chce to rozegrać, to, kim on jest, żebyś się jej sprzeciwiać. Będzie czekał cierpliwie, obserwował. I może będzie miał okazje, żeby przekonać ją do siebie. - Trochę to dziwne, nie sądzisz? Wszystkie rasy zebrane przy jednym ognisku, naszym. – Thauron podekscytowany rozglądał się na boki. - Trochę? – Durak spojrzał na brata. – Tu się dzieją jakieś dziwne rzeczy, niech tylko Saruman się dowie. - Nie, to wspaniałe. O tym mówiłem. Nie musimy się nienawidzić ze względu na rasę, czy coś, możemy wspólnie usiąść przy stole i dobrze się bawić. - Te choinki nie wyglądają jakby się dobrze bawiły. – Haldir ruchem głowy wskazał na dwa drzewka stojące w kącie. – Wyglądają jakby się bały, że skończą jako opał. - To tylko drzewa, skąd możesz wiedzieć, jak się czują – burknął Durak. - Nie wiesz, skąd się wzięły? – Brwi elfa powędrowały do góry. - Pewnie je przyniósł któryś z gości. Żaden z nas nie jest na tyle głupi, żeby coś kraść z Fangornu – uprzedził pytanie. – Może krasnolud. Kradzione choinki – pokiwał głową - to do nich podobne. - Nie, one są ze mną. – Mały ork wziął kufle z tacy i położył na stole. – W sumie ich nie zapraszałem, same za mną przyszły, no, ale skoro już tu są podleje je piwem, może im zasmakuje. Podać wam coś jeszcze? Mięsa, miodu, ziela, lembasów? - Może później. – Asabelle uśmiechnęła się przyjaźnie, chociaż jej oczy pozostały czujne. – Thauronie, oprowadź mnie. - Pokaże ci naszą izbę. Przygotowaliśmy dla ciebie – spojrzał na innych – i dla was też, mały poczęstunek. - Nie, my tu zostaniemy – Haldir spojrzał na towarzysza, a potem na Duraka. – Idź po coś mocniejszego niż piwo. Słyszałem, że macie mocną głowę, sprawdzimy jak bardzo. Durak kiwnął głową. Dobrze, głupi elf chce pojedynku proszę bardzo. Wprawdzie myślał, że będzie to walka na noże, ale ten pomysł wcale nie był zły. Ha, zobaczymy, kto będzie górą. * - Narysowałeś już kwadrat? – Postać w lustrze wyglądała na znudzoną. - Tak. Co dalej? - Na każdym rogu narysuj kółka, a wokół nich mniejsze, owalne i długą kreskę z wydłużonym półkwadratem. - Co? – Grima wyprostował się i spojrzał na zwierciadło. – Jesteś pewien? - To stary, czarodziejski obrzęd przejęcia władzy. Oczywiście, że jestem pewien. Rysuj! Grima wzdrygnął się. Znowu ktoś na niego pokrzykiwał, już nawet lustro go nie szanuje. No, ale, jeżeli pozwoli mu to przejąć władzę to może nawet narysować tu elfickie runy z tymi śmiesznymi zawijasami. - Pośpiesz się. Grima schylił się i zaczął rysować. Nigdy nie był w tym dobry, dlatego pożyczył sobie kielich z prywatnej kolekcji Sarumana i użył jako szablonu. Potem obrysowując wszystko i kończąc swe dzieło odsunął się i spojrzał. Po czym przechylił głowę i spojrzał z drugiej strony. Albo mu się przewidziało albo właśnie narysował przepiękne stokrotki. Podniósł wzrok i zerknął na lustro. - Dobrze. Teraz stań na środku, na jednej nodze, zakryj jedno oko i powtarzaj za mną. Grima patrząc spode łba to na zwierciadło, to na swój malunek wykonał polecenie. - Zaczynaj. Ja Grima… - Ja Grima… - … jestem strasznym idiotą, myśląc, że przechytrzę mojego pana. - … jestem strasznym idiotą myśląc, co? – Poderwał głowę i znieruchomiał. Postać w lustrze przybrała już kształt – całkiem wyraźnego i niezwykle wściekłego Sarumana. Przez chwile mierzyli się wzrokiem, aż w końcu tafla otworzyła się i ze środka zwierciadła wyszedł czarodziej. - Naprawdę myślałeś, ty idioto, że jesteś w stanie mnie przechytrzyć? - Panie… - zaczął Grima – …ja tylko… - Milcz. Mogłem się tego spodziewać. Mogłem przewidzieć, że wszystko co zaplanujesz to zepsujesz. To lustro to portal, skąd ci przyszło do głowy, że ci pomoże. - Widziałem, jak z nim rozmawiasz. - Tak, z Gandalfem, na litość Eru. Masz teraz nauczkę, Grima, a dostaniesz jeszcze większą. – Saruman uśmiechnął się złośliwie i pogroził mu różdżką. - Panie… - Przygotuj się Grima, jutro udasz się do Edoras. Potrzebny mi tam szpieg, a ty się nadasz do tego idealnie, w przeciwieństwie do tych tam… – Saruman podszedł do okna i spojrzał w dół. – Orkó… - Odwrócił się, zastygł i spojrzał raz jeszcze. Przed jego oczyma elf tańczył z krasnoludem. Zamrugał, wziął głęboki oddech i ryknął; - Co tu się dzieje, na litość Vardy! * Durak chwiał się na nogach. Było mu niedobrze, a świat niespodziewanie zaczął tańczyć kankana. Zostawił nieprzytomne elfy i skierował się do domu. Minął roześmiane krasnoludy i śpiewające choinki, sam nie wiedząc jak dotarł do izby. Otworzył drzwi, z trudem zapalił pochodnie, a potem nie pamiętał już nic. Jak przez mgłę kojarzył Asabelle robiącą coś Thauronowi, dalej już nic. Aż do teraz, kiedy to przez jego zamroczony umysł przedostał się głos; - Durak, Durak, obudź się, wstawaj. – Z trudem otworzył oczy jednocześnie próbując odpędzić natręta. - No dalej, trzeba przygotować mięso na dzisiejsze ognisko. – Durak podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na brata. Pociemniało mu w oczach, w ustach zaschło, ale dał radę wydukać; - Ognisko, dzisiaj, to znaczy, nikogo nie zaprosiłeś? - Puknąłeś się w głowę, a kogo miałbym zapraszać, elfów? - Thauron wybuchnął śmiechem. Po chwili dołączył do niego brat. - Nie uwierzysz, co mi się śniło… - Może uwierzę, wczoraj sporo wypiłeś. Durak pokręcił głową. To śmieszne. Oni i elfy, krasnoludy i ludzie przy jednym stole, ponad podziałami, nienawiścią, w duchu wspólnych świat. To by była tragedia, koniec świata. Nie, nauczono go kogo ma nienawidzić, świat jest znowu czarny i zły, a jego brat jest znowu normalny. Tak, to będą udane święta. Tekst trzeci o Ithilien autorstwa Lalaith Wspomnienia Faramira pochodzą z tekstu Tin A śnieg sypał się z nieba..., której za zgodę na ich wykorzystanie serdecznie dziękuję. Magiczny czas Boże Narodzenie to magiczny, święty czas, wiadomo o tym nie od dziś. Pora roku, krajobraz tylko potęgują to wrażenie. A Ithilien, nikt chyba mi nie zaprzeczy, wygląda wyjątkowo pięknie. Zaśnieżone drzewa, warstwa puchu okrywająca cały świat, palące się nocą lampki w domach... Któż nie marzy o świętach w tak bajkowym klimacie? W Białym Dworze Faramira i Éowiny trwały gorączkowe przygotowania. Pani domu - mimo całej kuchni wypełnionej służbą - miała ręce po łokcie w mące, szykując ciasta. Sernik już pysznił się na oknie, w piecu tkwił biszkopt, a na stole czekały kruche ciasteczka. Jednak nie wszystko szło zgodnie z planem - ktoś ciągle porywał pierniczki, czekające na choinkę. Właśnie, choinka... Przystrojenie domu należało do zadań Faramira. Éowina zabroniła mu pokazywać się bez idealnego drzewka, ale w lesie trudno było wypatrzyć to właściwe, śnieg oprószył wszystko. Mężczyzna szukał go, wspominając jednocześnie inne, specyficzne święta... Tamtego roku Boromir przystroił posągi w sali tronowej mikołajowymi czapkami. A potem przyniósł drzewko... Chociaż właściwszą nazwą dla tego świerka było drzewo. Ogromnych rozmiarów choinka stanęła nieopodal tronu, a starszy brat z dumą opowiadał, jak uderzeniem pięści zniechęcił innego kupującego do wybrania tego drzewka. Faramir został brutalnie wyrwany z rozmyślań, kiedy potknął się i łokciem uderzył w pień. Rozmasowując bolące miejsce, nagle zauważył to idealne drzewko. Niewysoka jodła stała niemalże na środku polany, jakby czekała, aż ktoś ją zetnie i przystroi. Po powrocie do domu choinka stanęła na honorowym miejscu w jadalni, gdzie wszyscy mogli ją oglądać, a mężczyzna wyruszył na poszukiwanie ozdób. Znalazłszy wszystkie bombki i łańcuchy, zabrał się do ubierania drzewka, znów wspominając. Jak zwykle spierali się z Boromirem. Starszy brat uważał, że Faramir nie da rady zawiesić ozdóbek na wyższych gałęziach. Ale wystarczyła odrobina sprytu i pudełka ustawione na fotelu, by sięgnąć do najwyższych partii drzewka. Chybotliwa konstrukcja nie była bezpieczna, ale kto by się tym przejmował? Jednak Boromir prorokował, że młodszy braciszek przewróci siebie, konstrukcję i choinkę. Cóż, tak też się stało, ale z winy samozwańczego proroka. Zaplątany w łańcuchy potknął się i cała piramida wylądowała na podłodze. Faramir cudem uniknął zgniecenia, zeskakując na czas. A bombek zostało tylko czternaście... - Faramir! Zostaw tę choinkę i chodź mi pomóc! - Głos Éowiny przeszkodził w przypominaniu starych anegdot. Ostatnimi czasy kobieta była w dziwnym stanie. Na przemian emanowała spokojem i drażliwością, Faramir wolał jej nie irytować i natychmiast zjawił się u boku żony. - Znajdź tego złodziejaszka, który podkrada pierniczki - wskazała na wypełniony raptem do połowy pojemnik. No tak, coś zdecydowanie się nie zgadzało, kiedy ostatnio Faramir zerkał nań, był pełen. Mężczyzna westchnął. To były ich pierwsze wspólne święta i miały okazać się idealne, wszystko należało doprowadzić do perfekcji. Ale dlaczego kosztem magii świąt? Podkradanie ciasteczek należało do tradycji. - Kochanie - wziął Éowinę za rękę. - Myślę, że nieco przesadzasz. Podjadanie pierniczków jest czymś normalnym, założę się, że wiele osób przechodząc tędy, kosztowało ich - wyjaśnił ze spokojnym uśmiechem. - Może masz rację - Niechętnie przyznała kobieta. - Ale od tej pory wszystkie, które tu są, mają zawisnąć na choince! - Oczywiście - roześmiał się wesoło i zabrawszy ze sobą ciasteczka, wrócił do ozdabiania drzewka. Niebawem i ono było gotowe. Kolacja czekała już na pierwszą gwiazdkę, wszyscy domownicy byli świątecznie ubrani. W powietrzu było czuć sianko, leżące pod śnieżnobiałym obrusem. Jednak coś ciągle nie grało. Faramir spacerował nerwowo po jadalni, zastanawiając się, czego tutaj brakuje. Olśnienie przyszło nagle - pod choinką nie było prezentów. Mężczyzna nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem mógł zapomnieć o tak ważnym zwyczaju. Zawsze, nawet w czasie wojny prezenty pod choinką były. Ich brak wydawał się czymś nienaturalnym, czymś wręcz karygodnym. Ale jak to nadrobić, gdy do kolacji zostało tak niewiele? Zaczął się gorączkowy wyścig z czasem. Faramir przeszukał cały dom w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby być prezentem - i nic takiego nie znalazł. Zrezygnowany siadł w swoim gabinecie. To miały być perfekcyjne święta, a on zawalił. Bez prezentów Boże Narodzenie nie jest pełne, nie ma tego niepowtarzalnego wymiaru. Brakuje czegoś, co sprawia, że każdy cieszy się jak dziecko. Jego wzrok padł na kartkę papieru. Znów przypomniały mu się przeszłe święta, gdzie prezenty bardzo często wykonywał samodzielnie. A przecież nie liczy się, co jest podarunkiem, ale sam gest. Nie trzeba było długo czekać, by na biurku leżały schludnie opakowane paczuszki. Faramir przeskakiwał po dwa, trzy stopnie, chcąc zdążyć przed pierwszą gwiazdką. Ułożył prezenty pod choinką i zaczął zapalać świeczki. Po raz kolejny przypomniała mu się tamta Gwiazdka. To Faramir pobiegł po zapałki. Czas było siadać do kolacji, a drzewko się nie świeciło, płomyki świeczek nie odbijały się w błyszczących bombkach. I kiedy już zamierzał zacząć zapalać światełka, Boromir zaprotestował. Znów zaczęli się kłócić, a ojciec odebrał im zapałki. Młodszy brat z nadzieją popatrzył na Denethora, ale ten oddał pudełeczko Boromirowi. Znów, znów i znów. Ojciec jak zwykle faworyzował starszego syna. Poczucie krzywdy zapiekło Faramira i bez zastanowienia wybiegł z sali tronowej. Nawet w święta! Ale gdy zmarznięty siedział na schodkach, ojciec do niego przyszedł. Po raz pierwszy od dawna Denethor przemówił doń ciepłym, ludzkim głosem... I oddał mu zapałki. Wtedy na dół zeszła Éowina, niosąc swoje podarki. Stanęła przy drzewku i przytuliła męża. - Wybacz moje zachowanie ostatnio - powiedziała. - Chciałam, żeby te święta były wyjątkowe. - I takie są - odparł. - Są nasze, wspólne. Czego możemy chcieć więcej? Éowina uśmiechnęła się tajemniczo. Miała do przekazania wspaniałą wiadomość, ale gdy tylko otworzyła usta, chcąc się pochwalić, do drzwi ktoś zapukał. - Proszę! - zawołała. - Ciekawe, kogo o tej porze niesie. - Zbłąkanego wędrowca zapewne - odpowiedział Faramir. - Przyjmiemy go, nawet jeśli to ork. - A przyjmiemy... Dzieci? - zapytała niepewnie. Nie do końca wiedziała, jak przekazać mężowi wesołą nowinę. Oniemiały Faramir otworzył usta, jednak zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i wszedł Éomer. - Wesołych świąt - powiedział cicho. - Mogę spędzić z wami te święta? Edoras jest takie puste bez kogokolwiek z rodziny... - Oczywiście - Éowina zostawiła męża i podeszła do brata. - Wesołych świąt, braciszku. Na niebie zabłysła pierwsza gwiazdka. Tekst czwarty o Minas Tirith autorstwa Tiny Latawiec wreszczie dotarł Miało być zimowo, a wyszło świątecznie. Miało być na święta, a wyszło na zimę. Cóż… Uśmiech Namiestnika był jak kwiaty ze szronu, które mróz wymalował na szybach – chłodny i koślawy. I wcale nie wyglądał pogodnie. – Żądam wyjaśnień – rzucił Denethor nieznoszącym sprzeciwu tonem, wpatrując się w siedzących naprzeciwko synów. Chłopcy wymienili niepewne spojrzenia. Obaj mieli wrażenie, że ich opowieść wcale nie spodoba się ojcu. Brzmiała trochę głupio. – W związku z czym? – zapytał ostrożnie Boromir, chcąc zyskać trochę na czasie. – W związku z tą burdą pod moimi oknem – odpowiedział niewzruszony Namiestnik. Na moment znów zapadło milczenie. – Można powiedzieć, że to zakończenie pewnej bitwy śnieżnej… – odpowiedział w końcu niechętnie Faramir. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, Białe Miasto tonęło w bieli. Gruba warstwa śnieżnego puchu zalegała na ulicach i dachach budynków w całym grodzie, poczynając od Wielkiej Bramy, a na Cytadeli kończąc. Choć właściwie nie należało jeszcze mówić o końcu, bo delikatne płatki śniegu wciąż sypały się z nieba, wypiętrzając chłodną pierzynę okrywającą Minas Tirith. Jedną z krętych uliczek maszerowało gęsiego kilku młodych ludzi z synami Namiestnika na czele, przeciskając się między zawężającymi zaułek gigantycznymi zaspami, które zalegały pod ścianami domów. Echo rozmów i śmiechów chłopców mieszało się ze skrzypieniem śniegu pod ich butami. Po chwili skręcili za załom jednego z budynków i wkroczyli na spory plac otoczony dużymi, bogatymi domami. Boromir zadarł głowę do góry i rzucił krytyczne spojrzenie na olbrzymi witraż zdobiący okno gmachu wznoszącego się dokładnie naprzeciw nich. – A więc to jest to osławione dzieło sztuki? – zapytał lekko drwiącym tonem. Oczy pozostałych chłopców powędrowały za jego wzrokiem. – Tak – odparł jeden z jego towarzyszy. – Robi wrażenie prawda? Ojciec wydał na to fortunę – wyjaśnił z nieskrywaną dumą. Boromir pokiwał głową. – To widać, Maladornie – przyznał, dusząc się ze śmiechu. – Dobry cel do rzucania śnieżkami – dodał z miną eksperta. Jego komentarz wywołał ogólną wesołość. Nawet Maladorn parsknął śmiechem. – Nie radziłbym próbować. Chociaż pewnie i tak byś nie trafił – rzucił z zaczepnym uśmiechem. Boromir parsknął z oburzeniem. – Ja bym nie trafił w coś takiego? Chyba żartujesz! – zawołał. Maladorn potrząsnął głową z udawanym politowaniem. – Oczywiście, że byś nie trafił. Tak opowiadasz o tych swoich wyczynach, o swoim nieomylnym rzucie… Lecz kto to widział? Założę się, że nie trafiłbyś nawet w coś, co jest krok przed tobą – droczył się. Chciał chyba dodać coś jeszcze, ale usta zamknęła mu potężna gałka śniegu, która wystrzeliła w okamgnieniu z dłoni Boromira. Maladorn stracił równowagę i upadł w zaspę głębokiego śniegu. Kolejna salwa śmiechu odbiła się echem od kamiennych ścian. – Przypadek. Poza tym miałeś przewagę zaskoczenia – oświadczył Maladorn, wygramoliwszy się z niewielką pomocą przyjaciół z usypiska. Boromir wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Rzeczywiście. Witraż przewidziałby sytuację i zawczasu uskoczyłby na bok – odparował. Tym razem to jego uśmiech został zmyty z twarzy przez śnieżną pigułę. Młodzieniec, otrzepawszy się ze śniegu, wskazał oskarżycielskim gestem na Maladorna. – Ha! Chcesz wojny? To będziesz ją miał! Jutro z samego rana. W tym miejscu. Tyle osób, ile zechce przyjść. Przyjmujesz warunki? – zapytał. Jego przeciwnik skinął głową. – Świetnie! Przetnij zakład Dulanorze – zażądał Boromir. Oczy już mu lśniły na myśl o mającej rozpocząć się nazajutrz zabawie. – Wolałbym chyba nie… Później Maladorn będzie mnie oskarżał o stronniczość albo coś… – zachichotał stojący obok piegowaty chłopak, rozcierając zgrabiałe od mrozu dłonie. – Świetnie – powtórzył Boromir. – Mógłbyś, Faramirze…? – Czy ty w ogóle rozumiesz, co oznacza „stronniczość”? – parsknął jego młodszy brat, przewracając oczyma. Boromir zignorował jednak tę uwagę, więc chłopiec posłusznie rozdzielił ręce rywali. W komnacie po raz kolejny zapadła cisza. Mina Denethora wyrażała całkowitą dezaprobatę. Boromir odchrząknął nerwowo, próbując na poczekaniu wymyślić jakieś wytłumaczenie. – Właściwie to nie była nawet bitwa śnieżna, a raczej taki honorowy pojedynek… Gdy bracia szli z powrotem w górę miasta, spośród wszystkich odgłosów towarzyszących wcześniejszej wędrówce pozostało tylko skrzypienie śniegu. Faramir był zadumany, jak zawsze nieobecny myślami. A Boromir… Boromir opracowywał strategię, naprawdę udaną strategię. Błyskotliwą, dokładną. Wiedział, że ta taktyka następnego dnia zapewni mu zwycięstwo. Choć, gwoli ścisłości, nie miał jeszcze bladego pojęcia, na czym polegała. – Nie uważasz, że to trochę dziecinne, Boromirze? – odezwał się nagle Faramir. Starszy z braci zbarczył brwi ze zdziwieniem. – Niby co? – Ta bitwa na śnieżki... – Nie przejmuj się, braciszku, trochę dziecinna bitwa na śnieżki cię nie skompromituje. W końcu ty jesteś dzieckiem. – Tyle że ja miałem na myśli ciebie. Bo zawsze wydawało mi się, że w wieku siedemnastu lat dzieckiem się już nie jest – stwierdził niewinnym tonem Faramir. Boromir natychmiast zmienił linię obrony. – Zresztą to wcale nie jest dziecinne! Muszę bronić honoru! – zaperzył się. Faramir pokiwał głową. – Bronić honoru, rozumiem. Tarzając się w śniegu… Wyraz twarzy Denethora nie zmienił się ani trochę. Boromir miał wrażenie, że jego argument nie przekonał ojca. Nic dziwnego. Jego samego też niezbyt przekonywał. – I ten wasz honorowy pojedynek musiał się odbywać akurat pod moim oknem? – spytał Namiestnik chłodnym tonem. Faramir pokręcił głową. – Nie, zaczął się zupełnie w innym miejscu… Zimowy poranek był mroźny i mglisty. Białe opary unoszące się w powietrzu ostatecznie odbierały otoczeniu wszelkie kolory. Fakt ten nie studził jednak entuzjazmu związanego z mającą się wkrótce rozpocząć śnieżną bitwą. Wszyscy świadkowie zakładu stawili się niemal o wschodzie słońca na placu i, opatuleni ciepłymi płaszczami i zaczerwienieni od niskiej temperatury, niecierpliwie czekali na rozwój wydarzeń. Nie przybyli zresztą sami. Skwer prędko zaludnił się ich młodszymi braćmi, od trzeciego roku życia w górę. Ci najmłodsi, ku powszechnej wesołości, zwracali się do najstarszych „panie”. Przybyło także kilka sióstr z nadzieją, że grube ubrania uchronią je przed zdemaskowaniem. Jednak obaj dowódcy prędko wykryli podstęp i, nie zważając na głośne protesty, zgodnie odesłali dziewczęta do domów. Bitwa rozpoczęła się… – I to dużo wcześniej! – uzupełnił Boromir, próbując jakoś ratować sytuację, która z każdą chwilą wydawała się coraz gorsza. – Bo czemuż mielibyśmy marnować taki piękny poranek? – brnął dalej. Faramir parsknął cicho śmiechem. – O co chodzi? – zdenerwował się Boromir, zapominając na chwilę o srogim spojrzeniu ojca. – Piękny był poranek i piękna była bitwa, chyba nie zaprzeczysz? Znaczy… Ten… Honorowy pojedynek! Ach, cóż to była za bitwa! Drugiej podobnej mury Minas Tirith chyba nie pamiętały. Śnieżne pociski śmigały w powietrzu i zasypywały walczących ze wszystkich stron. Plac rozbrzmiewał śmiechami i krzykami. Ach, cóż to była za bitwa! Jak długo i z rozmachem można by było o niej opowiadać! Boromir był z niej dumny. I z siebie, naturalnie, w pewnym stopniu też. Rzucał celnie, zwinnie uchylał się przed pociskami… Maladorn zostawał daleko w tyle. Chyba ani razu nie popisał się żadnym efektownym trafieniem. Syn Namiestnika był pewien wygranej. Podejrzewał, że to zasługa taktyki, którą opracował w końcu wieczorem – trafiać często, obrywać mało. Stwierdzenie genialne w swej prostocie, a co najważniejsze – skuteczne. Denethor w milczeniu przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Zaczynała być naprawdę… ciekawa. – Może i piękna była bitwa – przyznał ugodowo Faramir. – Tylko coś ją popsuło… Wkrótce nad Białym Miastem rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Chłopcom na placu nie przeszkadzało to jednak w najmniejszym stopniu. Każdy i tak miał już pełno lodowatego puchu za kołnierzem. W posyłaniu śnieżek w siebie nawzajem i we wszystkich wokoło przodowali oczywiście Boromir i Maladorn, ale ich towarzysze też bardzo się starali przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Nawet Faramir, mimo obowiązku sędziowania, włączył się do zabawy. Wiedział zresztą, że wskazanie wygranego było niemal niemożliwe. Zbyt wiele działo się na placu, zbyt wiele osób uczestniczyło w walce. Poza tym drużyny prędko się przemieszały i każdy zaczął celować w każdego. Jak określał to później wielokrotnie Boromir – cóż to była za bitwa! Niestety przerwał ją nieprzyjemny incydent. Ponad gwar zabawy wybił się nagle głośny brzdęk. Faramir zamarł z gałką śnieżną w dłoni i rozejrzał się wokoło, próbując zlokalizować źródło hałasu. Ku swojemu zdumieniu ujrzał wielobarwny pył opadający na śnieg po przeciwnej stronie placu. Dopiero po chwili zrozumiał, co się naprawdę wydarzyło. Ktoś rozbił witraż w domu Maladorna. – Wy popsuliście – burknął Boromir. – Nie rozumiem, czemu tak spanikowaliście… – Konkretnie rozbity witraż – uściślił Faramir, ignorując protesty brata. – Od razu – witraż. Ledwie jedna szybka… Boromir wcale nie był za przerwaniem bitwy. Uważał, że wszystko da się jakoś zatuszować. Wyrażał to przekonanie dość głośno, ale szybko zorientował się, że padł ofiarą zamachu stanu. Kilkuosobowy sztab, ze zdrajcą Dulanorem na czele, podjął decyzję szybko i to za plecami namiestnikowskiego syna. On mógł tylko przysłuchiwać się bezsilnie krótkiej wymianie zdań… – Jak bardzo będzie wściekły? – Pamiętasz, jak dwa lata temu Boromir wymyślił, żebyśmy związali Maladorna i na środku placu przerobili go na śnieżnego bałwana? – Aha… – A pamiętasz, jak jego ojciec się za to wściekał? – Aha… – To tym razem będzie jeszcze gorzej. – Aha… – A pamiętasz, jak rok temu stała tu taka olbrzymia, pięknie ozdobiona choinka, a Boromir uparł się, żeby sprawdzić, czy z dachu można dosięgnąć jej czubka, i przypadkiem ją przewrócił? – Aha… – A pamiętasz, jak ojciec Maladorna się za to wściekał? – Aha… – To tym razem będzie gorzej nawet od tego. Dulanor pokiwał ze zrozumieniem głową. – W nogi – zakomenderował. Nie musiał dwa razy tego powtarzać. Większość chłopców zdążyło już zresztą czmychnąć z pola bitwy. Boromir miał duże opory, by ruszyć się z miejsca. Brat musiał przez długą chwilę przekonywać go do wycofania się z placu. Dał się w końcu namówić, lecz zamieć i zamieszanie sprawiły, że umknęli w dwie różne uliczki. Boromir uznał, że najlepiej nazwać to potem zamierzonym posunięciem strategicznym. Tak na wszelki wypadek. – Ledwie szyba, za którą oberwałoby się nam, jak za cały witraż – upierał się Faramir. – Precyzując – tobie by się oberwało. – Niby czemu? – zdziwił się szczerze Boromir. Młodszy z braci przewrócił wymownie oczyma. – Może dlatego, że to wszystko było twoim pomysłem? – Któż odważyłby się o tym donieść? – Pomyślmy… Na przykład Maladorn? – parsknął Faramir z sarkazmem w głosie. Denethor zorientował się, że już od dłuższej chwili kompletnie nie uczestniczy w rozmowie, wodząc jedynie wzrokiem od jednego do drugiego syna. Chłopcy też zachowywali się, jakby zupełnie zapomnieli o obecności ojca. To był dla Namiestnika raczej nowe doświadczenie. Nie całkiem mu się podobało. – Dość – rzucił, odzyskując panowanie nad sobą. Poskutkowało natychmiast. Boromir zamknął usta, rezygnując z kontynuowania swoich wywodów. – Czy poinformujecie mnie wreszcie, jaki te wszystkie bzdury mają związek z moim pytaniem? – zapytał ozięble Denethor. Chłopcy znowu spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. – Bo ze względu na ten witraż woleliśmy jak najszybciej się stamtąd… – Strategicznie wycofać – mruknął bez przekonania Boromir. – Ale przypadkiem… – Strategicznie się rozdzieliliśmy. Olbrzymie płatki zacinającego prosto w oczy śniegu znacznie ograniczały pole widzenia, a sięgające niemal do kolan zaspy zmuszały do stawiania stóp pod dziwacznym kątem. Wędrówka nie była łatwa. Boromir zaczął się nawet cieszyć z braku towarzystwa. Podejrzewał, że wyglądał w tamtym momencie dość komicznie. Niedługo mógł się jednak radować swoją samotnością, bo gdy skręcił w kolejną uliczkę, kilka kroków przed nim wśród zamieci zamajaczyła jakaś postać. Boromir wytężył wzrok. Ciemnowłosa dziewczyna, może rok czy dwa młodsza od niego, bezskutecznie usiłowała pozbierać wszystkie rozrzucone w zaspie wokoło przedmioty. Syn Namiestnika pokiwał ze zrozumieniem głową. Gdy niesie się całe naręcze świątecznych prezentów, nietrudno o bliskie spotkanie z zalegającym na ziemi śniegiem. W kolejnej chwili postanowił wykazać się zrozumieniem także wobec siebie. Zaczął więc oceniać szanse na wycofanie się niepostrzeżenie z zaułka. Były całkiem spore… A w jeszcze następnej chwili zrezygnował z realizacji tego pomysłu. Był w końcu synem Namiestnika. Ta pozycja zobowiązywała do pewnych rzeczy, a pomaganie damom w opresji było jedną z nich. Nawet jeśli owa opresja nie wydawała się zbyt poważna, a owa dama nie wyglądała na oczekującą pomocy. Poza tym… Poza tym szły święta, pogoda, gdyby się nad tym dobrze zastanowić, kryła w sobie pewien urok, a Boromir nie miał nic przeciwko wydłużonemu spacerowi. – Mogę w czymś pomóc? – zapytał, podchodząc bliżej. Dziewczyna rzuciła mu nieco zmieszane spojrzenie dużych, jasnych oczu. – Dziękuję, panie. Poradzę sobie – odpowiedziała uprzejmie, lecz w jej głosie czaiła się jakaś zadziorna nutka. Boromir żachnął się. – Błagam, tylko nie „panie”. Boromir. Po prostu Boromir. Przynajmniej dziś – poprosił. Bożonarodzeniowy nastrój zaczynał go ogarniać na dobre. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Pozwoliła w końcu zabrać sobie pakunki i wsunęła odzianą w skórkową rękawiczkę dłoń pod ramię Boromira. Brnąć przez zaspy, ruszyli przed siebie. W przypadku syna Namiestnika oznaczało to – za siebie. – Jak ci na imię? – Mariela. – Mariela…? – Po prostu Mariela. – Powiedzmy – zgodził się niechętnie Faramir. – Nadal nie rozumiem, do czego zmierzacie – poinformował Denethor lekko już zirytowanym tonem. – Do tego, że ja właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia, bo poszedłem zupełnie inną drogą… Labirynt zaśnieżonych uliczek wyglądał po prostu bajkowo. Wszystko było spokojne i uśpione, tak nierealistyczne, że gdyby nie chłodne płatki opadające na jego twarz, Faramir byłby skłonny uwierzyć, że patrzy tylko na obrazek z książki. Młodszy syn Namiestnika wędrował niespiesznie, rozkoszując się ciszą, która aż dzwoniła w uszach. Nie słyszał niczego, oprócz własnych kroków, delikatnego szumu śniegu i… Płaczu? Faramir zmarszczył brwi, próbując zorientować się, skąd dochodzi odgłos. Wiedziony intuicją skręcił w wąziutką uliczkę po lewej stronie. Na sporej zaspie śniegu siedział mały, może czteroletni chłopczyk i zanosił się płaczem. Łzy marzły mu na nosie, tworząc powoli miniaturowe sople. Faramir podszedł bliżej i przykucnął obok niego. – Spokojnie. Co się stało? – zagadnął, poprawiając osuwającą się na twarz małego czapkę. Chłopczyk spojrzał na niego zaczerwienionymi oczyma. – Zgubiłem szalik – chlipnął. Faramir uśmiechnął się ciepło. – Tylko tyle? Nie martw się, mama zrobi ci nowy – pocieszył płaczącego. – Chodź, odprowadzę cię. Gdzie mieszkasz? – zapytał, zmuszając chłopca do podniesienia się z zaspy. – Nie wiem. Siebie też zgubiłem – odpowiedział mały, pociągając nosem. Zdezorientowany Faramir zamrugał oczyma. To komplikowało sytuację. – Trudno. Chodź, jakoś trafimy – rzekł w końcu, zdejmując z szyi szalik. Owinął nim chłopczyka i popchnął w stronę wylotu uliczki. Białe Miasto było istnym labiryntem, zwłaszcza w taką pogodę. Lecz Faramir lubił łamigłówki. I wierzył, że z tą także sobie poradzi. – Właściwie to niewiele w ogóle zostało do powiedzenia – sprostował Boromir. – Po prostu Maladorn nie chciał przyznać się do poniesionej klęski i zaczaił się na mnie aż tutaj, by kontynuować pojedynek. – Obawiam się, że nadal nie rozumiem – zadrwił Denethor. – Co miało być tą kontynuacją – rzucanie śniegiem w moje okno czy ta bójka, którą miałem okazję podziwiać? – To okno to czysty przypadek – zapewnił szybko Boromir, mając nadzieję, że to wystarczy za odpowiedź. Maladorn naprawdę się czaił. Boromir nawet go nie spostrzegł. Zaczął się rozglądać dopiero, gdy ogromna śnieżka przeleciała mu tuż przed nosem. – Czas wreszcie rozstrzygnąć zakład – stwierdził Maladorn, zbliżając się do syna Namiestnika. Boromir uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. – Wydawało mi się, że już go rozstrzygnęliśmy. – Naprawdę? Już zwyciężyłem? – Nie, ja wygrałem. – Ha! Sam widzisz – parsknął Maladorn. – Trzeba to szybko zakończyć. Co powiesz na mały test celności? Uznam swoją porażkę, jeśli trafisz na przykład w tamto okno. – Wskazał od niechcenia jedną z wysoko umieszczonych szyb. Boromir kiwnął głową. Sięgnął po śnieg, uformował równą gałkę i rzucił. Tak, trafił idealnie. Mógłby być z siebie dumny. Gdyby nie to, że zorientował się odrobinę zbyt późno, w co celował. W okno gabinetu ojca. Maladorn tymczasem po prostu dusił się ze śmiechu. Piękna zemsta, prawda? Boromir spiorunował go spojrzeniem. – Pożałujesz tego! – wrzasnął i przyskoczył do przeciwnika z zgaśniętymi pięściami. Ten pojedynek nie był już tylko żartem. – Powiedzmy – odpuścił Denethor. – Nie rozumiem tylko jednego – dlaczego tak długo musiałem na was czekać? – Faramir bardzo długo wracał – odrzekł natychmiast Boromir. Stłumił syknięcie, gdy brat z całej siły kopnął go pod stołem w kostkę. Drzwi uchyliły się i do komnaty wsunął się Faramir. Był jeszcze ubrany w kurtkę, a mimo to drżał z zimna. Boromir zerwał się z fotela i podszedł do brata. – Jesteś wreszcie. Służąca przyniosła nam z kuchni herbatę, ale obawiam się, że już wystygła – oświadczył. – Co się stało z twoim szalikiem? – zapytał, siadając z powrotem. – Zgubiłem – odparł odruchowo Faramir, nie patrząc na brata. – Znowu? – zdziwił się Boromir. – Nieważne. Gorsze jest to ojciec wzywa nas do siebie. – A więc chodźmy – zaproponował Faramir, kładąc dłoń na klamce. Starszy z braci pokręcił głową. – Poczekajmy lepiej, niech się trochę uspokoi. – Uspokoi? – zdziwił się Faramir. – Nie sądzę, by był szczególnie zdenerwowany, nawet jeśli dowiedział się już o tym witrażu. – Nie, zapewne nie. Ale jest jeszcze coś… – Dobrze. Niech wam będzie – powiedział po chwili milczenia Namiestnik. – Możecie iść. – Dziękujemy, ojcze – zawołał z ulgą Boromir, zrywając się na równe nogi. – Iść wyjaśnić sprawę tego witrażu – uściślił Denethor. Skrył uśmiech, pochylając się nad jakimś dokumentem. – Maladorn wmówił ojcu, że nie brał nawet udziału w tej bitwie – poinformował Dulanor, doganiająca synów Namiestnika, którzy po raz kolejny tego dnia brnęli przez zaśnieżone uliczki Minas Tirith. – Tchórz – burknął rozeźlony Boromir. – I że to wszystko był twoim pomysłem. – Zdrajca. – I że to ty właśnie rozbiłeś witraż. – Kłamca. – To akurat dobrze – zauważył Faramir. Dulanor rzucił mu zdziwione spojrzenie. – Dobrze? Dlaczego? – Bo inaczej winą obarczeni zostaliby wszyscy i skończyłoby to się jak zawsze. Lecz w takim przypadku nikogo nie spotka żadna przykrość, bo przecież ojciec Maladorna nie odważy się karać bezpośrednio syna Namiestnika. – Masz rację – przyznał Dulanor. Boromir nawet się nie odezwał. Był zbyt zajęty obmyślaniem zemsty. Po chwili dotarli na opustoszałe pole bitwy. Już chcieli zapukać do drzwi Maladorna, gdy te same stanęły przed nimi otworem. – Przepraszam za ten dzisiejszy incydent. To zupełne nieporozumienie – zaczął mówić od progu właściciel domu. – Naprawdę nie musieli panowie się tu fatygować. Sam powinienem… Maladornie, chodź tu natychmiast! – krzyknął w głąb domu. Boromir uśmiechnął się pod nosem. Zemsta spełniła się sama. Denethor uśmiechnął się dyskretnie. Ta cała historia przypominała mu zdarzenie sprzed wielu lat… Śmieszne, ale nawet nie pamiętał dokładnie, o co wtedy poszło. Jeden młodzieńczy wybryk zmieszał się w jego pamięci z setkami podobnych w wykonaniu synów. Nie wiedział, o co poszło, ale pamiętał doskonale minę swego ojca w tamtym momencie. Jego uśmiech był jak kwiaty ze szronu, które mróz wymalował na szybach – chłodny i koślawy… – Widzicie? Od początku mówiłem, że nie warto było uciekać – oznajmił triumfalnym tonem Boromir. Odpowiedziała mu wymowna cisza. Ani Faramir, ani Dulanor nie mieli zamiaru się z nim sprzeczać. Dawno już się nauczyli, że to nie ma sensu. – Co – może nie mówiłem? Przecież… Witaj – rzucił w stronę mijającej ich właśnie dziewczyny. Odpowiedziała mu uśmiechem, ale nie odezwała się. – Któż to – narzeczona Boromira? – zapytał szeptem Dulanor, chichocząc. Faramir wzruszył ramionami. Nic mu o tym nie było wiadomo… – Mówiłeś coś? – burknął podejrzliwie Boromir. – Owszem – przyznał Dulanor. – Pytałem, czy to twoja narzeczona… – wyjaśnił niewinnym tonem. Starszy z synów Namiestnika przez chwilę stał oniemiały, a potem skoczył ze złością ku przyjacielowi. – Pożałujesz tego! – wrzasnął i sięgnął po pierwszą broń, którą miał pod ręką – po śnieg. Ach, cóż to była za bitwa! Podobnej mury Minas Tirith nie pamiętały… Przynajmniej od pięciu godzin. Nie przerwał jej nawet brzdęk tłuczonego szkła i kolorowy pył opadający ze śniegiem na ziemię… dnia Pon 23:11, 17 Sty 2011, w całości zmieniany 1 raz Tekst piąty z Rivendell autorstwa Ariany xD Siła opowieści Istniała w Imladris tradycja, będąca regułą niepisaną, a jednak ściśle przestrzeganą. Tradycja, jak wiadomo, to element kultury lubiany i kultywowany. Przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie, stopniowo zakorzenia się w podświadomości i trwa tam bezpiecznie, niezmiennie. Zwyczaje stanowią część dziedzictwa duchowego kolejnych potomków. I wszystko jest pięknie. Dopóki jest się śmiertelnikiem. U elfów rzecz ma się nieco inaczej. Wydawałoby się, że powinno być prościej, gdyż odpada chociażby kłopot związany z wtajemniczaniem kolejnych pokoleń w obawie przed zagubieniem sensu tradycji, lecz jednocześnie sprawa się komplikuje. Któż bowiem chciałby przez setki, jeśli nie i tysiące lat wypełniać tę samą czynność? Nawet najspokojniejsi tracą kiedyś cierpliwość. - Nie. - Ale… - Z całym szacunkiem, Elrondzie, nie. Gęsta od emocji cisza zawisła w powietrzu. Elrond zaniemówił. Tak po prostu. Stał i wpatrywał się w Glorfindela, który ze skrzyżowanymi na piersi rękoma opierał się o biurko i mierzył go nieustępliwym spojrzeniem. Dlaczego? Jak zawsze, przyszedł do niego w przeddzień ostatniego dnia roku, by kurtuazyjnie poprosić go o dopełnienie obowiązku spoczywającego na nim jako na najstarszym mieszkańcu Imladris. Robił to, odkąd Glorfindel przybył do Śródziemia i jeszcze nigdy, ale to przenigdy nie spotkał się z odmową. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. Niemniej… Elrond aż gotował się wewnątrz pod maską pozornego opanowania. Przecież ZAWSZE przychodził, a odkąd jego synowie pojawili się na świecie, oni także mu towarzyszyli. Teraz również stali, a raczej wiercili się niespokojnie przy ojcowskim boku. Gdyby nie fakt, że nie sięgali dorosłemu nawet do łokcia, mogliby uchodzić za kopie Elronda. I jeśli oczywiście pominąć to, że wyglądali jak własne lustrzane odbicia, zwłaszcza, gdy z upodobaniem ubierali się identycznie. Elrond spojrzał na nich i postanowił, że tak łatwo się nie podda. Tradycja to jedno, ale dzieciaki po prostu będą zawiedzione. Musiał stanowczo pomówić z Glorfindelem. Niekoniecznie w obecności synów. - Chłopcy, idźcie do mamy – polecił. Zgodny jęk protestu, który mu odpowiedział, po raz kolejny kazał Elrondowi zastanowić się, czy oni przypadkiem nie ćwiczą tego, kiedy są sami. - Ale przecież zawsze… - zaczął Elrohir. - Dzisiaj nie jest zawsze – uciął Elrond. – Idźcie do mamy, ja muszę porozmawiać z Glorfindelem na osobności. No już, szybko. – Chłopcy zamarudzili jeszcze chwilę, ale w końcu wyszli, zostawiając dorosłych. Elrond zamknął za nimi drzwi i przeniósł uwagę na Glorfindela, który przez cały ten czas nawet nie drgnął. Dopiero teraz, gdy zostali sami, odezwał się znowu: - Znajdź kogoś innego – powiedział po prostu. – Ja rezygnuję. - Ale jak to? – zapytał Elrond. – Jak to „znajdź kogoś innego”? Jak to sobie wyobrażasz? Niby gdzie? Kogo? Kiedy? Przecież jutro jest ostatni dzień roku! - Wiem – odparł nieporuszony Glorfindel, choć i na nim zrobił wrażenie widok wytrąconego z równowagi przyjaciela. - I co z tradycją? – Władca Rivendell popatrzył na niego z wyczekiwaniem, jakby w nadziei, że ten nie odmówi wobec tak silnego argumentu. Przecież wyraźnie było powiedziane, że musi jej dopełnić najstarszy mieszkaniec domu. - Może czas, żeby ją zmienić? – zasugerował Glorfindel, ale nie kontynuował tematu, gdy zobaczył minę Elronda. Nie, jego przyjaciel zdecydowanie nie był zwolennikiem tego typu zmian. - A co z chłopcami? Przecież wiesz, jak oni uwielbiają twoje opowieści – spróbował raz jeszcze Elrond, licząc, że Glorfindel nie będzie chciał sprawić przykrości jego synom, za którymi przepadał. – Zawsze tak czekają na twoją opowieść na koniec roku! – Tradycją bowiem było, że w ostatni dzień roku mieszkańcy gromadzili się w Sali Kominkowej, a najstarszy z nich snuł opowieść, prawdziwą bądź zmyśloną. - Elrondzie, zrozum wreszcie! – Glorfindel stracił w końcu cierpliwość. – Mam wprawdzie bujną wyobraźnię, ale i mnie kończą się kiedyś pomysły. Ile stuleci miałbym jeszcze coś wymyślać? W końcu zacznę się powtarzać, a wtedy nikt nie będzie zadowolony. - Więc… więc nie masz nawet pomysłu? – Elrond był zszokowany. – Nawet nic nie przygotowałeś? Glorfindel nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. Wieści w Imladris zwykle rozchodziły się szybko, ale tym razem informacja obiegła cały dom lotem błyskawicy. Nie będzie opowieści noworocznej! Glorfindel zastrajkował! Wszyscy byli zdruzgotani, że taka osoba jak on mogła zniszczyć tak lubianą tradycję. Sam zainteresowany nie odpowiadał na pytania inaczej niż Elrondowi. Elfowie byli w szoku, lecz nic nie mogło równać się z rozczarowaniem Elladana i Elrohira, gdy dowiedzieli się od ojca, że nie udało mu się wpłynąć na przyjaciela. - Jak to?! - Żartujesz, prawda? - Jak on może?! Elrond westchnął ciężko, próbując skupić myśli. Chłopcy mówili jeden przez drugiego i w jego osobistym odczuciu robili zdecydowanie zbyt wiele hałasu jak na dwójkę dzieci. Mimo to doskonale rozumiał ich niedowierzanie. On sam wciąż wątpił, czy Glorfindel naprawdę mógł to zrobić. To było tak nierealistyczne… Ale prawdziwe. I Elrond miał niemiłą świadomość, że w tej chwili nic już nie zrobi. Jedyne, co mógł, to poprosić Lindira, by przygotował bogatszy niż zwykle repertuar pieśni. Z tym akurat nie powinno być problemów… Tylko co dalej? Zamyślony, nawet nie przypuszczał, że jego synowie zastanawiają się nad tym samym w swój uparty, dziecinny sposób. - To co my będziemy jutro robić? – spytał Elladan, gdy już przekonał się, że ojciec naprawdę nie żartuje i nie zamierza nic więcej powiedzieć. - Będziemy się nudzić – odpowiedział ponuro Elrohir. - Nie będzie tak źle – Elrond spróbował pocieszyć synów. – Przecież mieliśmy wyjść razem na dwór o północy, zapomnieliście? Do tego nie trzeba żadnych opowieści, prawda? – Elrohir kiwnął niepewnie głową na zgodę i zerknął na brata. Chłopcy wymienili spojrzenia i w dwóch krokach znaleźli się przy drzwiach. - Dokąd idziecie? – zawołał za nimi Elrond, podejrzewając, że lepiej wiedzieć, co bliźniacy zamierzają robić. Zwłaszcza teraz, gdy nie miał nastroju do jakichkolwiek kłopotów. - Ponudzić się! – odkrzyknął z korytarza któryś z braci, chyba Elladan. – U siebie! – dodał jeszcze, uprzedzając uwagę ojca, by nie wychodzili sami na dwór. Na zewnątrz wiatr miótł śniegiem i usypywał zaspy na dziedzińcu. Biały puch był wszędzie, nawet na szprosach w oknach powstały miniaturowe kupki i zasłaniały widok na świat. Mimo że był środek dnia, było już prawie całkowicie ciemno i Elrond nie chciał, by chłopcy bawili się na dworze bez niczyjej opieki. Ostatni dzień roku upływał w nieco nerwowej atmosferze zwykłych przedświątecznych przygotowań, spotęgowanej dodatkowo przez wczorajsze rewelacje. Celebriana od rana przebywała w kuchni i pilnowała, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Zależało jej, by wieczorna uczta była naprawdę znakomita. Czymś trzeba było urozmaicić czas przed północą. Celebriana zleciła przygotowanie kilku dodatkowych potraw, wybierając te, które chłopcy lubili, żeby choć trochę zrekompensować im brak ulubionych opowieści. W czasie pobytu w kuchni kilkakrotnie zastanawiała się, czy nie zajrzeć do synów, ale kiedy zostawiała ich rano, obaj byli zajęci sobą. Elladan, ku jej zdumieniu, wyrzucał na podłogę zawartość swojej szafy, wyraźnie czegoś szukając, a Elrohir zdawał się być kompletnie pogrążony w lekturze jakiejś niewielkiej książeczki. Słowem – zachowywali się wyjątkowo grzecznie i wyglądali na zajętych. Ani Celebriana, ani Elrond nie mogli przypuszczać, że ich synowie celowo starali się uśpić czujność dorosłych. Elladan i Elrohir nie wiedzieli natomiast, że ktoś słyszał ich wczorajszą rozmowę. Zaczynał zapadać zmrok. Przed południem ustała zamieć śnieżna, a północny wiatr odegnał ciężkie chmury i odsłonił czyste, mroźne zimowe niebo. Zza wzgórz wychynęła okrągła tarcza księżyca i zalała biały świat srebrzystą poświatą. Było cicho i spokojnie, nikt nie krzątał się po dworze, gdyż poza odśnieżonym dziedzińcem wkoło zalegały ogromne zaspy. No, prawie nikt. Dwie drobne sylwetki z trudem przedzierały się przez coś, co latem było ukwieconym ogrodem. Śnieg sięgał im powyżej kolan, ale chłopcy uparcie parli naprzód, niezrażeni przeszkodami. Nie po to przecież przygotowywali się przez cały ranek, by teraz dać za wygraną. Nie wiedzieli, jak długo będą na dworze, dlatego wcześniej wślizgnęli się do kuchni i wyprosili namiastkę obiadu. Celebriana była początkowo niechętna i przypominała im o wieczornej uczcie, ale z drugiej strony wiedziała, że jej synowie mają dobre apetyty, dlatego dała im naprędce, co miała pod ręką. Bracia zjedli szybko i wybiegli z kuchni, zabierając kilka ciepłych jeszcze bułeczek, które leżały w koszu na stole. Celebriana była spokojna o dzieci, które pewnie wróciły do zabawy. Tymczasem Elladan i Elrohir ubrali się naprędce i wymknęli się chyłkiem z domu. Przejęci tym, co zamierzali zrobić, nie zauważyli nawet, że nie tylko oni opuszczali ukradkiem przytulne pomieszczenia. - Masz wszystko? – zapytał raz jeszcze Elladan, gdy skryli się między zabudowaniami, tak, że nie było ich widać z okien domu. – Lepiej, żebyśmy nie musieli wracać. – Elrohir zdjął torbę z ramienia i zaczął w niej grzebać. - Bułeczki, owoce, świeca… - mruczał do siebie. - Nie wierzę w nasze szczęście – powiedział nagle Elladan. – Akurat nam się udało, że jest pełnia. A Glorfindel przecież mówił, że wtedy najłatwiej natrafić na ducha lasu. Obaj doskonale pamiętali opowieść o dobrym duchu, który wędruje wśród drzew i opiekuje się wszystkim, co żyje. Zwykle był niewidoczny, lecz czasem przybierał postać podobną do elfie i ukazywał się komuś. Niekiedy tylko rąbek jego szaty mignął między zaroślami, niekiedy dało się słyszeć jego śpiew, a jeśli się miało naprawdę ogromne szczęści… Młody elf, bohater opowieści Glorfindela, spotkał kiedyś ducha lasu i rozmawiał z nim. Księżyc świecił wtedy na niebie pełną tarczą i duch wyszedł gęstwiny, by go podziwiać. Elf natrafił na niego przypadkiem i, widząc go zapatrzonego niebo, dołączył cicho do niego. Miał przy sobie chleb i owoce i podzielił się nimi z opiekunem lasu. Ten, zaskoczony, poprowadził go do swego domostwa i tam opowiedział mu historie, które stały się tematem wielu pieśni, bowiem elf był minstrelem. - Myślisz, że te bułeczki będą dobre? – zapytał Elrohir, ignorując uwagę brata. – W opowieści był chleb. - Chyba nie szkodzi, przecież jedno i drugie to pieczywo, nie? Tylko nie wiem, czy to, co mamy, wystarczy na prezent. – Opowieść wspominała bowiem o podarunku, którym elf odwdzięczył się za usłyszane cuda, nie precyzowała jednak, co nim dokładnie było. Elladan spędził cały ranek na przetrząsaniu rzeczy w poszukiwaniu czegoś, co byłoby odpowiednie. W końcu razem z Elrohirem zdecydowali się wziąć ze sobą dwie drewniane figurki ptaków, ale nie mogli być pewni, czy duchowi spodoba się prezent. A jeśli chcieli uratować dzisiejszy wieczór, musieli go znaleźć i nakłonić, by zgodził się pójść z nimi do domu i opowiedzieć coś jego mieszkańcom. Mieli niewiele czasu; gdyby wyszli wcześniej z domu, ich nieobecność rychło zostałaby odkryta, a poza tym musieli poczekać, aż wzejdzie księżyc, gdyż bez niego poszukiwania nie miałyby sensu. Teraz mogli mieć nadzieję, że w rozgardiaszu ostatnich przygotowań nikt nie będzie o nich pamiętał, skoro cały dzień bawili się sami i nikomu nie przeszkadzali. Celebriana jako pierwsza zauważyła nieobecność synów. Zakończyła koordynację końcowych prac w kuchni i szła, żeby przyszykować się do uczty. Po drodze zajrzała do komnat chłopców, żeby przypomnieć im, w co mają się ubrać. Zdziwiła się, gdy zobaczyła, że w pokojach panuje nieziemski bałagan, lecz dzieci tam nie ma. Poszła więc do biblioteki, myśląc, że może są tam razem z Elrondem. - Chłopcy są u ciebie? - Nie, nie widziałem ich od rana, kiedy Elrohir przyszedł po książkę – Elrond oderwał się od sterty pergaminów, które właśnie usiłował uporządkować. - U mnie byli godzinę temu, myślałam, że bawią się u siebie. Zaniepokojeni rodzice zaczęli pytać innych elfów, lecz nikt nie widział bliźniaków. Dokąd mogła pójść dwójka dzieci? Ktoś wyraził przypuszczenie, że może bracia zniknęli gdzieś z Glorfindelem, który nie pokazywał się od rana, ale to było zbyt nieprawdopodobne, odkąd chłopcy byli na niego obrażeni za wczorajszą odmowę. Kiedy Erestor zauważył, że zniknęły zimowe płaszcze i buty bliźniaków, dorośli zaczęli się poważnie martwić. Nikt już nie pamiętał o uczcie i zepsutym święcie, gdyż przede wszystkim trzeba było znaleźć zaginione dzieci. Zbyt wiele pułapek czyhało pod śniegiem na niedoświadczone maluchy. - Nie znajdziemy go – Elrohir pierwszy wypowiedział na głos myśl, która od pewnego czasu krążyła im po głowach. Od ponad godziny błąkali się między drzewami w nadziei, że natkną się na ducha. Jak dotąd, bezskutecznie. - Nie wracajmy jeszcze – Elladan nie przestawał rozglądać się uważnie wkoło. – Może jednak nam się uda – powiedział, próbując w to wierzyć. Jego brat zamilkł i dalej przedzierał się przez śnieg. Obaj mieli już kompletnie przemoczone spodnie, gdyż wysokie buty nie chroniły ich w całości, a już na pewno nie wtedy, gdy wpadali w zaspy sięgające im czasem połowy uda. Nadal jednak nie zamierzali wracać do domu. Było późno i z pewnością dostrzeżono już ich nieobecność, dlatego chcieli odsunąć konfrontację z rodzicami. Bracia szli przed siebie i w śniegu nie zorientowali się, że doszli do rzeki. W pewniej chwili Elladan zatrzymał się nagle, próbując zrozumieć, co jest nie tak. - Spójrz na Bruinen! - Zamarła! – Chłopcy jak urzeczeni wpatrywali się w grube lodowe wybrzuszenia powstałe tam, gdzie normalnie płynęła rzeka. Woda szumiała gdzieś pod spodem, momentami znajdując jakąś dziurę w lodzie i wypływając na chwilę na powierzchnię. Dopiero szelest za plecami kazał im przerwać kontemplację i odwrócić się. Gdzieś między drzewami zobaczyli ciemną sylwetkę odzianą w płaszcz. Kaptur otulał szczelnie jego głowę, tak, że nie mogli rozpoznać, kto to. Podekscytowani chłopcy spojrzeli po sobie i ruszyli w jego kierunku. Obcy, gdy tylko się zorientował, że został zauważony, odszedł szybkim krokiem, jakby śnieg nie sprawiał mu żadnych trudności. Widząc to, Elladan i Elrohir puścili się za nim biegiem, co rusz potykając się o zasypane przeszkody. Wołali za nim, ale obcy nie odwrócił się ani nie zwolnił kroku. Chcąc nie chcąc, chłopcy biegli za nim wzdłuż Bruinen. W pewnym momencie Elladan poślizgnął się i zjechał wprost rzeki. Usłyszawszy jego krzyk, postać zatrzymała się czujnie. Na szczęście przy brzegu lód był mocny i chłopiec nie wpadł do lodowatej wody. Elrohir wyciągnął go szybko i bracia rozejrzeli się w poszukiwaniu gonionej osoby. - Tam jest! – zawołał Elrohir, a gdy obcy uczynił ruch, jakby znowu chciał odejść, krzyknął. - Opiekunie lasu, zaczekaj! Nie uciekaj! – Chłopcy zamarli, czekając, co się stanie, bo widzieli wyraźnie nieruchomą sylwetkę koło rozłożystego dębu. Wyglądał, jakby się wahał, ale w końcu kiwnął głową. Bracia zbliżyli się powoli. Duch lasu stał, majestatyczny, wysoki, spowity w ciemnozielony płaszcz. Nie odrzucił kaptura, więc nie mogli dostrzec jego oblicza, zaś gdy się odezwał, mówił szeptem. - Dlaczego mnie wołaliście, Skąd wiedzieliście, kim jestem? - Gdy księży świeci w pełni, duch lasu wychodzi, by go podziwiać – zacytował Elrohir. – Chcieliśmy się przekonać, panie, czy to prawda – chłopiec odruchowo ściszył głos, gdyż normalnie wypowiedziane słowa zabrzmiały głośno w nocnej ciszy. Nie widział wprawdzie twarzy ich niecodziennego towarzysza, lecz mógłby przysiąc, że ten uśmiechnął się. - I co, przekonaliście się? - Czy… czy mógłbyś nam, panie, opowiedzieć coś? –Elladan nie wytrzymał i zapytał wprost, natomiast Elrohir wyjął ze swej torby niewielki pakunek owinięty w płótno. - Przynieśliśmy bułeczki i owoce – włączył się Elrohir, nim Opiekun lasu miał możliwość cokolwiek opowiedzieć. Wyciągnął go nieśmiało w stronę towarzysza. – Mamy też trochę ciasta. - Dlaczego by nie – zgodził się leśny duch, przyjmując podarunek i dziękując małemu elfowi skinieniem głowy. Cały czas mówił szeptem, co trochę niepokoiło braci, ale żaden z nich nie miał śmiałości, by głośno mu to powiedzieć. – Co takiego chcielibyście usłyszeć? - Zaczekaj, panie – wtrącił się gorączkowo Elladan. – Mamy wprawdzie świeczkę, ale tu jest ciemno i zimno, a tam, niedaleko, jest nasz dom. Czy nie zechciałbyś nam towarzyszyć? – zapytał, starając się brzmieć tak, jak ojciec podczas oficjalnych spotkań. – Wtedy nie tylko my usłyszelibyśmy twe opowieści. - Przyszliście z Imladris? – zapytał Opiekun. – No tak, skąd inąd mogłaby się tu wziąć dwójka dzieci… Dobrze, pójdę z wami. Elladan i Elrohir roześmieli się radośnie i już bez skrępowania chwycili go za ręce i pociągnęli w stronę domu. W Imladris tymczasem trwały poszukiwania. Kiedy okazało się, że synowie Elronda nie skryli się w kuźni ani w stajniach, zaczęto brać pod uwagę opcję, że dzieci mogły pójść gdzieś dalej. Dość szybko znaleziono ślady w równym śniegu. Elrond zadecydował, że sami z Celebrianą pójdą po Elladana i Elrohira. Nie uważali, że awantura w czyjejś obecności była konieczna. Rodzice nie zdążyli jednak wejść daleko między drzewa, gdy zobaczyli swoje dzieci prowadzące kogoś ze sobą. - Ojcze, mamo, spójrzcie! – zawołał Elladan, chcąc uprzedzić burę, która należała im się za samodzielne opuszczenie domu. – Pamiętasz zeszłoroczną opowieść Glorfindela o Opiekunie lasu? - Znaleźliśmy go i on zgodził się przyjść tutaj z nami! - Witaj w Imladris, leśny opiekunie – Elrond skłonił głowę, z trudem kryjąc rozbawienie. W przeciwieństwie do synów zauważył jasne włosy, które wymknęły się gościowi spod kaptura. – Zapraszam, najwyższy czas na wieczorną zabawę. - Elladanie, Elrohirze, wy pójdziecie ze mną – wtrąciła się Celebriana. – Jesteście cali przemoczeni, nie siądziecie tak do stołu. - Ale… - Żadnych „ale”, bo w ogóle nie pójdziecie na ucztę – uciął Elrond. – Lepiej się pospieszcie. Kiedy po dłuższej chwili, przebrani i wysuszeni, stanęli przed salą, w której miała odbyć się uczta, Elrond i zakapturzony duch lasu czekali na nich przed wejściem. Widząc zdziwienie synów, ojciec powiedział, że skoro przyprowadzili gościa, to powinni go wszystkim przedstawić. Elladan i Elrohir ponownie ujęli go za ręce i wprowadzili do środka. Oczy obecnych zwróciły się ku nim i bracia poczuli się nieswojo. Jeden przez drugiego, przerywając sobie wzajemnie, opowiedzieli, kim jest ich gość i dlaczego przyszedł. Elrohir, gdy odzyskał pewność siebie, zaczął szukać wzrokiem Glorfindela, by zobaczyć jego minę, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Gdy zakończyli swą prezentację, Opiekun lasu został posadzony na honorowym miejscu i rozpoczęto ucztę. Bracia co chwilę przechylali się przez stół i zerkali niecierpliwie na gościa, co wywołało dezaprobatę u Celebriany, lecz ku ich rozczarowaniu przybysz nie zdjął płaszcza ani nawet kaptura. - Widać leśne duchy mają zupełnie inne zwyczaje niż elfowie – szepnął Elladan do brata, ale zaraz umilkł, zobaczywszy surowe spojrzenie matki. Uczta przeciągała się w nieskończoność. Bliźniacy z trudem wysiadywali na swoich miejscach i powstrzymywali się od wiercenia. Gdyby to tylko od nich zależało, już dawno podbiegliby do gościa i poprosili go o opowieści. Dlatego kiedy Elrond w końcu wstał, by poprowadzić wszystkich do Sali Kominkowej, chłopcy pobiegli pierwsi, nie zważając na niestosowność swojego zachowania. Gość został posadzony przez nich na fotelu przy kominku, w którym trzaskał wesoło ogień, zaś Elladan i Elrohir usadowili się na dywanie i patrzyli na niego z niecierpliwością. - Myślę, że czas już, leśny opiekunie, byś pokazał nam swe oblicze – odezwał się stojący obok Elrond, walcząc z rozbawieniem. Gość wstał i odrzucił płaszcz. Skryte pod spodem ubranie było całe zielone, lecz nie to zrobiło na bliźniakach takie wrażenie. Spodziewali się… w zasadzie sami nie wiedzieli, czego dokładnie, ale na pewno nie tego, że miast postaci z opowieści ujrzą tak dobrze znajomą twarz. - Glorfindel?! - To jak, czy przyjmiecie opowieść od leśnego opiekuna? – zapytał elf, uśmiechając się wesoło. |