, [M] Średnik ďťż

[M] Średnik

Kto tam jest w środku?
Tekst pojedynkowy. Płynie z niego jeden tylko morał - nigdy nie piszcie niczego na dwa przed maturą. Bo nie wyjdzie to na dobre ani maturze, ani tekstowi.
Tytuł, o ile to jest w ogóle możliwe, jest jeszcze głupszy niż to, co pod nim, więc będę wdzięczna za jakiś inny pomysł.
Niemniej jednak, pomimo marności tego (po)tworka, wklejam, skoro pojawiła się taka sugestia. W twoje ręce, Fayuś.

Średnik

Mógłbym zacząć tę opowieść konwencjonalnie, od opisu stanu pogodowego na dzień dwunastego września anno Domini niemal bieżącego, czyli w momencie rozpoczęcia interesującego nas w tej chwili fragmentu historii. Jak zwykła mawiać moja siostra – narysuj pastelami niebo, skonstruuj przy pomocy cyrkla i ekierki kąt padania promieni słonecznych, na koniec doklej wyciętą z kolorowego brukowca burzową chmurę, a właściwie formalną część wstępu będziesz miał za sobą.

Ewentualnie mógłbym cofnąć się trochę dalej i niczym bohater Sterne’a zacząć od opisu własnego życia płodowego.

Ostatecznie, gdybym cierpiał na nadmiar wolnego czasu i pastylek od bólu gardła, mógłbym sięgnąć jeszcze głębiej i postawić śmiałą, choć wypróbowaną już wielokrotnie tezę, że na początku było Słowo, Chaos albo Czyn.

W zaistniałej sytuacji pozwolę sobie jednak na odrobinę awangardy i zacznę od czegoś całkiem innego. Od zakończenia.

Umiejscowiłbym je pod koniec wspomnianego wyżej wrześniowego popołudnia, w przestronnym, wygodnym gabinecie, który, mimo że wciąż trudno było mi w to uwierzyć, od dwóch dni należał tylko do mnie. Od dwóch dni, czyli od czasu, gdy naczelny dowiedział się, kto w tym roku otrzyma prestiżową nagrodę dla młodych, zdolnych dziennikarzy (organizatorów przemilczę z szacunku dla ustawy o kryptoreklamie).

A tak, w tę nagrodę było mi jeszcze trudniej uwierzyć. Bo w przypadku tego typu plebiscytów młodzi dziennikarze oznaczają zwykle ludzi około trzydziestoletnich, którzy oprócz nieprzeciętnych zdolności, mają też użyteczne znajomości i sporo szczęścia. A tu nagle zwycięzcą ogłoszony zostaje niedoświadczony młokos, student (choć dzielnie zmierzający ku dyplomowi), który zaledwie od dwóch lat zajmuje się publicystyką i na dobrą sprawę został zatrudniony tylko jako stażysta w niszowym pisemku… Przypuszczam, że szanowne jury, wybierając mnie, chciało po prostu zakpić sobie z tych wszystkich pyszałków, którzy zachowywali się, jakby już mieli nagrodę w kieszeni.

Jednak żart czy nie – nikt nie mógł chyba mieć do mnie pretensji o entuzjazm, z jakim przyjąłem tę wiadomość. Byłem oszołomiony i lekko zdezorientowany, ale pewny siebie jak nigdy. Czułem, że świat stoi przede mną otworem, że mogę dokonać wszystkiego, o czym tylko zamarzę. Miałem wrażenie, że u ramion zaraz wyrosną mi skrzydła. I chciałem na tych skrzydłach pofrunąć ku nowym wyzwaniom. Energia po prostu mnie rozpierała. To chyba naturalne, prawda?

I nie wiem, czy to wina tych rwących się do lotu skrzydeł, czy może słońca łaskoczącego mnie po nosie i igrającego w blond lokach Gosi, ale kompletnie nie potrafiłem skupić się na tym, co dziewczyna tłumaczyła mi od dłuższej chwili. Uświadomiłem to sobie dopiero w momencie, gdy koleżanka z redakcji zamilkła i z wyczekującą miną odgarnęła za ucho opadające jej na czoło włosy. Zdaje się, że o coś pytała.

– Hmm? – mruknąłem z zakłopotaniem, na moment obniżając pułap lotu moich myśli. Dziewczyna jednak nie powtórzyła swojego pytania. Zamiast tego uśmiechnęła się tylko czarująco.

A potem mnie pocałowała.

Ładne zakończenie, prawda? Mnie też się spodobało. Aż przyszło mi na myśl, że gdyby moje życie było książką, to powinna się ona skończyć właśnie w tamtej chwili, idealnej i idyllicznej. Bo lepiej już chyba nigdy nie będzie.

Szkoda tylko, że Bóg ma zepsutą maszynę do pisania i łatwiej Mu pisać średniki niż kropki. A my nie mamy nic do powiedzenia w kwestii tego, kiedy zakończyć naszą historię. I zwyczajnie nie możemy postąpić zgodnie z tym, co radzą niektóry, i zejść ze sceny niepokonanym. Bo nawet jeżeli, tak jak ja wtedy, dostaniemy wszytko, o czym tylko moglibyśmy zamarzyć, nie jesteśmy w stanie zatrzymać tej chwili na zawsze. Musimy iść do przodu i czekać, aż prędzej czy później coś pójdzie nie tak.

W moim przypadku chodziło zdecydowanie o prędzej, a coś oznaczało właściwie wszystko. Ale po kolei.

Stwierdzenie, że byłem zakochany w Gosi, byłoby pewnym nadużyciem. Bo ja, niepoprawny romantyk, któremu niczym dziewiętnastowiecznemu poecie książki wypaczyły światopogląd, wierzyłem w miłość wielką, silniejszą niż jakakolwiek inna siła we wszechświecie i odwodzącą od zdrowych zmysłów. Takich fajerwerków jak na razie się nie doczekałem. Niemniej jednak Małgorzata – dziewczyna śliczna jak obrazek, a przy tym niezwykle bystra, sympatyczna i, jak mi się zdawało, nie tak pusta jak większość naszych rówieśniczek – niewątpliwie mi się podobała i sądziłem, że jest kobietą, w której kiedyś – być może – mógłbym się zakochać. Nikogo więc chyba nie zdziwi fakt, że nie miałem nic przeciwko jej pocałunkowi. Wręcz przeciwnie – poczułem się jeszcze bardziej uskrzydlony i tak lekki, że z tego szczęścia naprawdę chyba mógłbym wzbić się w przestworza.

A potem wszystko zaczęło się sypać, a ja, jak ten Ikar nieszczęsny, runąłem w dół na łeb na szyję, wymachując żałośnie podciętymi piórkami.

– Przepraszam, Adam. Strasznie cię przepraszam. Zaraz wszystko wyjaśnię – rzuciła jednym tchem Gosia, odrywając się ode mnie i czerwieniąc się z zażenowaniem. Wymamrotałem niezbyt składnie, że przecież nie ma za co przepraszać. Cóż mi innego pozostało? Dziewczyna podeszła szybko do drzwi, zamknęła je z rozmachem i zwróciła się znów w moją stronę.

– Przepraszam bardzo, Adaś – powtórzyła z autentyczną skruchą w głosie. – To wszystko przez tego kretyna, mojego byłego chłopaka. Ma jakieś interesy z naczelnym i kręci się od rana po redakcji. I nie daje mi spokoju. Akurat przechodził i pomyślałam… To głupie, wiem – westchnęła. Spróbowałem się dzielnie uśmiechnąć, ale chyba nie całkiem mi się udało.

– Zdarza się – odparłem, siląc się na obojętny ton. – W razie czego polecam się na przyszłość – dodałem nieco żałośnie. Gosia zaśmiała się nerwowo.

– Nie, obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Słowo – przyrzekła uroczyście. – Jeszcze raz przepraszam. Do zobaczenia – rzuciła na odchodnym i zostawiła mnie w gabinecie samego.

Cóż, kwestię zakochiwania się w Gosi mogłem właściwie uznać za samoistnie zakończoną.

Nie zdążyłem się jednak nawet porządnie nad tym zastanowić, bo drzwi uchyliły się ponownie i do środka zajrzał niepewnie piegowaty młodzieniec, który jeszcze dwa dni wcześniej zajmował sąsiednie biurko.

– Cześć – rzucił ostrożnie. – Masz chwilę? Chciałbym pogadać.

– Jasne – odpowiedziałem machinalnie, zastanawiając się, czy nie powinienem wywiesić na drzwiach gabinetu kartki informującej, że w środku znajduje się zamiejscowa placówka sióstr miłosierdzia albo interwencyjna poradnia psychologiczna. Skoro i tak wszyscy wychodzili z takiego założenia…

Nie zaprzyjaźniłem się bliżej właściwie z nikim z redakcji. Bo co to za kumpel, który na piwo nie pójdzie, bo pija tylko szampana, a mecze, jeśli już ogląda, to tylko w domowym zaciszu z własną siostrą? Wśród koleżanek również nie zyskałem specjalnej popularności, bo – jak już chyba wspominałem – nie byłem typem Jamesa Bonda rzucającego się na wszystko, co się rusza. Prawdę mówiąc, nie rzucałem się na nic. Byłem skłonny od czasu do czasu umówić się na kawę, ale nic ponadto. Więc jaka to atrakcja? Za to gdy ktoś chciał się wygadać, poradzić i poznać bezstronną opinię na jakiś temat – o tak, wtedy wszyscy szli jak w dym do żyjącego na uboczu stażysty, który – trzeba przyznać – umiał słuchać, i rzucać ciepłe, współczujące spojrzenia. A ironiczne komentarze, których, Bóg mi świadkiem, było niemało, cisnące się na usta zachowywał jednak dla siebie.

Gwoli ścisłości – ja się wcale nie żalę. Ta sytuacja w żaden sposób mi nie przeszkadzała. Może trochę śmieszyła. A w takich chwilach jak tamta, kiedy miałem ochotę przez chwilę pobyć sam i zająć się ratowaniem swoich topiących się skrzydeł, przede wszystkim męczyła.

– Co się dzieje? – zapytałem mimo to cierpliwie, gdy drzwi zamknęły się za plecami Łukasza. Kolega wzruszył ramionami ze zniechęceniem.

– Szef chce mnie zwolnić – mruknął zbolałym tonem, a ja aż się zachłysnąłem ze zdziwienia. Jak to zwolnić? Łukasz był naprawdę zdolnym, pracowitym chłopakiem i naczelny musiałby chyba na głowę upaść, żeby się go pozbywać. Wyraziłem swoje wątpliwości na głos.

– Redukcja etatów – wyjaśnił lakonicznie. – Anka z księgowości powiedziała mi, że szef uznał, że najmniejszą krzywdą będzie zwolnienie najmłodszego. A że ty przez tę nagrodę jesteś nietykalny… – Po raz kolejny wzruszył ramionami. A mi zrobiło się głupio. Choć nie, głupio to nieodpowiednie słowo. To tak, jakby stwierdzić, że przed Mojżeszem rozstąpiła się kałuża.

Łukasz nie miał jednak chyba do mnie żalu, więc postanowiłem darować sobie bezcelowe przepraszanie go za coś, co przecież i tak nie było moją winą. Zamiast tego skupiłem się na pocieszeniu kolegi. Już miałem wygłosić sztampową mówkę o tym, że wszystko się ułoży, że to nie koniec świata i że jeszcze całe życie przed nim, kiedy przypomniałem sobie, jak chwilę wcześniej sam złorzeczyłem na niemożliwość zakończenia historii. Zmieniłem więc front.

– Ale chyba tego tak nie zostawisz, co? – zagadnąłem pokrzepiającym tonem. – W tej redakcji jest co najmniej kilku nierobów, którzy tylko popijają kawę i sklejają z tych samych zdań różne artykuły. Przecież to jeden z nich powinien dostać wymówienie, a nie ty. Zawalcz o siebie! – zasugerowałem. Łukasz zerknął na mnie z wahaniem.

– Myślisz? – upewnił się po chwili namysłu. Kiwnąłem zdecydowanie głową.

– A co ci szkodzi? Najwyżej i tak cię zwolni – zażartowałem. – Chcesz kawy?

– Chętnie – zgodził się kolega z nieco już pogodniejszą miną. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a potem osobno już opuściliśmy redakcję. Resztę dnia spędziłem na suszeniu swoich skrzydeł. Nie były nawet w najgorszym stanie. Szkoda tylko, że nie zdołałem wzbić się na nich zbyt wysoko, bo już nazajutrz zostałem ostatecznie zestrzelony z nieba.

W samo południe, jak na zagorzałego fana westernów przystało, wezwał mnie do siebie naczelny. Szedłem do niego bez obaw, bo ostatnimi czasy spotkania z nim oznaczały dla mnie same dobre wieści. Jednak kiedy tylko zobaczyłem jego minę, nabrałem jak najgorszych przeczuć. Jak się okazało chwilę później – słusznie.

– I co ja mam z panem zrobić? – wycedził przez zęby naczelny zamiast powitania. Uniosłem brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia.

– Och, niech pan nie udaje – parsknął szef. – Wydało się.

– Co takiego? – zapytałem, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie. Naczelny uderzył otwartą dłonią w blat biurka.

– Tajemnica tego pańskiego genialnego cyklu artykułów! Prawdziwy autor był wcześniej na tyle uprzejmy, że przemilczał pański plagiat. Ale teraz, po tej nagrodzie, postanowił dochodzić swoich praw. I wcale mu się nie dziwię – huknął. – Powinienem wylać pana dyscyplinarnie i dopilnować, by nikt więcej nie powtórzył mojego błędu i nie przyjął pana do pracy. Ale w zaistniałych okolicznościach wywołałoby to zbyt wielki skandal. Szkodliwy też dla naszego pisma. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zwolnić pana za porozumieniem stron. W trybie natychmiastowym. I niech pan będzie wdzięczny swojemu koledze, że nie zamierza dochodzić swoich praw w sądzie – zakończył ponuro. Wytrzeszczyłem oczy oniemiały ze zdziwienia. Nie byłem w stanie pojąć, co się w ogóle dzieje. W końcu jednak poszarpane wątki zaczęły układać się w logiczną całość.

– Świnia – warknąłem zbulwersowany. Naczelny aż poczerwieniał ze złości.

– Jak pan śmie?! W takiej sytuacji jeszcze mnie pan obraża! – ryknął, a ja przewróciłem oczyma.

– Nie pan – żachnąłem się. – Łukasz – sprecyzowałem, myśląc gorzko, że kolega rzeczywiście zgodnie z moją radą zawalczył o swoje.

Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że właśnie podsunąłem naczelnemu pod nos dowód potwierdzający jego podejrzenia. A sobie odebrałem jakiekolwiek szanse na wybronienie się z tej idiotycznej sytuacji.

Na resztę tej pożałowania godnej rozmowy spuszczę zasłonę milczenia, dobrze? Wolałbym do tego nie wracać. Nigdy. A w każdym razie nie prędzej niż Odyseusz do Itaki.

Kilka kolejnych dni mógłbym niczym Werter w swoich zapiskach streścić na kilku małych stroniczkach zapełnionych smętnymi, monotonnymi rozważaniami. Świat się przeciwko mnie sprzysiągł, nie wiedziałem, co robić, więc siedziałem, wpatrując się w ścianę. I moja sytuacja prezentowała się o tyle gorzej, że nie miałem Lotty, do której mógłbym powzdychać. Ani nawet Wilhelma, któremu mógłbym opisać swoje cierpienia. Chyba że liczyć moją siostrę. Lecz ona miała wystarczająco dużo własnych problemów, nie zamierzałem jej zadręczać swoimi.

Tydzień później los się nagle odmienił. Moje życie przestało poruszać się po prawym ramieniu paraboli z ujemnym współczynnikiem przy argumencie w drugiej potędze, a wybrało jedyną prostą niebędącą wykresem funkcji – pionową. Żeby rozwiać wasze wątpliwości dodam, że prosta ta była antyrównoległa do osi rzędnych. Jednym słowem – spadłem na dno.

I znowu wszystko zaczęło się niewinnie. Od telefonu z uczelni. Zwykła rzecz. Do was nigdy nie dzwonią? Zbliżał się październik, pewnie zapomniałem donieść jakiegoś zaświadczenia czy innego świstka. Nie miałem nawet cienia złych przeczuć. Bo przecież gorzej już być nie mogło, czyż nie?

Otóż, wyobraźcie sobie, mogło. Cztery słowa. Mojego promotora zabiła płaszczka.

Czujecie to? Praca niemal gotowa, a tu brak promotora. Bo go płaszczka zaatakowała. Na luksusowych wakacjach. Jak jakiegoś cholernego łowcę krokodyli.

Gdybym nie był tak dobrze wychowanym młodym człowiekiem, nawtykałbym pani po drugiej stronie telefonu od najgorszych i oskarżył o strojenie sobie ze mnie żartów (oczywiście ujmując to znacznie dosadniej). Jako że jednak nim jestem, ograniczyłem się do burknięcia czegoś na pożegnanie, rozłączenia się i rzucenie telefonem o ścianę. A potem wyrżnięcia w tę samą ścianę głową. Nie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Wiara ta nie napełniła mnie również godzinę później, gdy wściekły jak osa przemierzałem swoją ulubioną trasę spacerową u stóp Starego Miasta. Budynki na wzgórzu oświetlone jesiennym słońcem rzucały długie cienie. Wiatr rozwiewał mi włosy. A ja, wsłuchując się w dźwięk dzwonów wzywających na wieczorną mszę, modliłem się, by ta Boska maszyna do pisania poszła w końcu w drzazgi, z cały wszechświat razem z nią.

Równolegle, gdzieś na granicy mojego umysłu, świtała myśl, że takie rozważania nie są zdrowym objawem. Właściwie miałem chyba pełne prawo popaść w obłęd. Zresztą – wielkie rzeczy. Najwyżej za jakiś czas zacznę mordować staruszki siekierą, jak na zdesperowanego studenta przystało.

Wspiąłem się na barierkę mostu, przespacerowałem się po niej kawałek i spojrzałem w nurt rzeki płynącej pod moimi stopami. Naszła mnie ponura refleksja, że w tamtym momencie nienawidziłem nawet tego widoku. W tym paskudnym mieście nie było nawet żadnej porządnej, gotyckiej katedry, wyobrażacie sobie? Jak ja miałem w spokoju cierpieć katusze psychiczne, kiedy nie mogłem nawet wzorem romantycznych bohaterów obserwować strzelistych wież odbijających się w wodzie?! Bez tego cała atmosfera pryskała jak bańka mydlana. A atmosfera to ostatnie, co mi jeszcze zostało.

Nagle czyjeś drobne dłonie pociągnęły mnie do tyłu. Tylko jakiś niesamowicie szczęśliwy przypadek uratował mnie od bezwładnego spadnięcia na beton i skręcenia sobie karku. Ostatecznie udało mi się dość niezgrabnie wylądować na ziemi, czując jedynie lekki ból w kostce.

– Co pani wyprawia? – wrzasnąłem na niewysoką, najwyżej dwudziestoletnią dziewczynę, która okazała się moją niedoszłą zabójczynią.

– Co ja wyprawiam?! – oburzyła się, odrzucając na plecy miedziany warkocz. – To ja powinnam zapytać, co pan wyprawia!

– Spaceruję – odparłem ozięble. Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo i chyba trochę z ulgą.

– Jak Russell Crowe w ostatnim filmie… – mruknęła bardziej do samej siebie niż do mnie, próbując najwyraźniej rozładować napięcie. Jako że wspomnianą produkcję widziałem nawet dwukrotnie, przed oczyma stanęła mi natychmiast scena pokazująca, jak się taki spacerek zakończył.

– To porównanie jest zdecydowanie nie na miejscu – warknąłem. – Niemniej jednak, tak, spaceruję. To chyba nie jest niedozwolone, prawda? A może podejrzewa mnie pani o znacznie bardziej zbrodnicze zapędy niż podziwianie panoramy?

– Owszem – odparła z urażoną miną. – Ale widzę, że nie potrzebnie się martwiłam. To nie byłaby wielka szkoda – wycedziła, a ja mało nie parsknąłem histerycznym śmiechem. Więc wyglądałem już aż tak źle, że to naiwne dziewczę podejrzewało mnie o chęć rzucenia się z mostu. Pięknie.

– Muszę więc z przykrością panią poinformować, że pani wybujała wyobraźnia doprowadziła panią do zdecydowanie zbyt daleko idących wniosków. Nici z darmowego przedstawienia – sarknąłem. Dziewczyna prychnęła pogardliwie, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała przed siebie, stukając obcasami.

A ja biję się w pierś – tak, wyżyłem się na niej. Ale uwierzcie – zwykle tak nie robię. Zazwyczaj, tak jak was dotąd zapewniałem, jestem kulturalnym młodzieńcem, który nie wypuszcza ironicznych uwag poza obręb własnej czaszki. Po prostu tym razem jakoś tak samo wyszło. Przekroczyłem granicę wytrzymałości psychicznej. Czy coś.

Co właściwie też byłoby niezłym zakończeniem, prawda? Pewnie części z was by się podobało. Dobrze tak zarozumialcowi – myślał, że ma wszystko, a nie ma nic. I jeszcze wyszedł na buraka.

Niestety, muszę was rozczarować. Boża maszyna znów się zacięła. Albo to los lubi bawić się jedzeniem. Niemniej jednak – średnik.

Snułem właśnie podobne, niewesołe rozmyślania, siedząc w zatłoczonej kawiarni nieopodal uczelni, z której właśnie wracałem (chciałem się upewnić, czy z tą płaszczką to na pewno nie żart. Złudne nadzieje!). Zamieszałem łyżeczką w stygnącej powoli kawie i spojrzałem ponuro na stojący przede mną talerzyk. Właściwie nie powinienem był niczego zamawiać, skoro w niedalekiej przyszłości majaczyła groźba bankructwa. Najwyraźniej jednak podświadomość niczym Maria Antonina kazała mi w tej tragicznej sytuacji jeść ciastka.

Dzwoneczki nad drzwiami kawiarni zakołysały się, gdy do środka weszła znajomo wyglądająca dziewczyna. Zamówiła sok grejpfrutowy i rozejrzała się bezradnie po zapełnionym ludźmi wnętrzu.
Cóż, nie bardzo poprawiało to moją sytuację, ale miałem chociaż okazję, żeby pozbyć się łatki nieokrzesanego gbura. Zamachałem do dziewczyny ręką, wskazując na wolne krzesło przy moim stoliku. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się najwyraźniej, skąd kojarzy moją twarz. Po chwili w jej oczach rozbłysło zrozumienie, a zaraz potem bezbrzeżne zdumienie. W końcu uśmiechnęła się niepewnie, choć trzeba przyznać, że nawet uroczo, i ruszyła w moją stronę. Na dobry początek postarałem się odwzajemnić jej uśmiech. A kiedy odsuwałem jej kurtuazyjnie krzesło, po głowie kołatała mi się myśl, czemu, u licha, czerwienię się jak jakaś pensjonarka.

Powiecie – to też bardzo dobre zakończenie! Ciepłe i dające nadzieję na przyszłość. Jak w porządnym, nieprzesłodzonym romansidle. Prawda?

O rany… Bez obrazy, ale dawno nie spotkałem tak tępych słuchaczy. To niby co próbuję wam przez cały czas uświadomić?! Nie ma żadnych zakończeń! Są średniki! I jest maszyna Boga. Zepsuta! Dobra, dość. Bo staruszki.

Przesunąłem talerzyk z nienaruszoną jeszcze muffinką po gładkim blacie stolika w stronę mojej nowej towarzyszki.

– Z przeprosinami za wczoraj – mruknąłem, szczerząc się jak idiota. Celowo, chyba. Dziewczyna kiwnęła z uznaniem głową. A ja…

Średnik, proszę państwa! Średnik;

T.L.


Wystarczył wstęp i już "awww, to jest genialne", a dalej jest tylko jeszcze lepiej. Strasznie mi się podoba Twoja filozofia średnika. No właśnie, "filozofia" bardzo tutaj pasuje. Bo jak ja mogłam wcześniej nie zauważyć, że życie rzeczywiście składa się z samych średników?

Poza tym, świetny pomysł, uroczy, lekki styl, odrobina humoru (płaszczka - kwiiiik!), no i jeszcze odniesienia do Les Mis <3