, O wszystkim i o niczym... ďťż

O wszystkim i o niczym...

Kto tam jest w środku?
Pojedynkują się: Tina Latawiec, die Otter
Fandom: Dowolny
Forma: opowiadanie
Długość: dowolna
Chcemy: użycia co najmniej czterech promptów z tabelki, w tym koniecznie rekina

Nie chcemy: czego my właściwie nie chcemy, Tinulka? O, już wiem, nie chcemy za wczesnego terminu - wypadają mi małe wakacje niedługo, wolałabym ich nie spędzić nad ekranem Razz

Dzyń! dnia Czw 21:42, 01 Paź 2015, w całości zmieniany 1 raz


Tekst A

Tarot prawdę ci powie

Dean rzucił plecak na wytarty fotel, sam zaś rozsiadł się na kanapie, będącej w jeszcze gorszym stanie. Skinął bratu głową na powitanie – odpowiednio wyniośle, by dzieciak wiedział, że tylko jeden z nich jest już na tyle dorosły, by chodzić do liceum. Nie żeby Dean lubił szkołę. Nie lubił ani tej, ani poprzedniej, ani żadnej innej z niemal kilkudziesięciu placówek edukacyjnych, do których przyszło mu uczęszczać. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu Sammy zazdrościł mu, że właśnie rozpoczął naukę w szkole średniej, podczas gdy chłopiec nadal był w podstawówce, choć wiedzą przewyższał nie tylko kolegów z klasy, ale najprawdopodobniej i Deana. Po pogodzeniu się więc z faktem, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć miłość małego do nauki, starszy Winchester zaczął wykorzystywać to, że dzieciak mu zazdrości, by dogryźć mu od czasu do czasu.
- Dean, zostaw, oglądam program o rozmnażaniu się rekinów... - Sam przezornie złapał pilot od telewizora ułamek sekundy przed bratem, który już po niego sięgał.
- Mogę ci pokazać ciekawsze materiały na temat rozmnażania. - Dean puścił oczko, dając młodemu do zrozumienia, jakich to ciekawych rzeczy nauczył się w liceum. Zastanowił się, czy nie podzielić się z bratem magazynem, który tkwił na dnie jego plecaka, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że Sammy był jeszcze zbyt niewinny i można było poczekać jakiś rok czy dwa, zanim zacznie go uświadamiać.
- Ale serio, Dean, wiedziałeś, że gdyby zanikł prąd zatokowy...
- Dobra, dobra, starczy. – Dean wolał przerwać mu, zanim brat znów zacznie robić mu wykład. Skąd u niego taki pęd do nauki? Starszy Winchester spytał nawet kiedyś o to ojca i dowiedział się, że Mary Winchester, będąc w ciąży, oglądała namiętnie programy na Discovery, więc Dean podejrzewał, że to musiało się odbić na psychice małego. Z nim prawdopodobnie oglądała coś w rodzaju Top Gear.
- Ale Dean! - zaprotestował głośno chłopiec, gdy brat siłą odebrał mu pilota i natychmiast zmienił kanał.
- Patrz, to wygląda ciekawie. – Dean pochylił się naprzód, by lepiej widzieć niewielki ekran telewizora, gdzie pokazywana była właśnie transmisja z jakichś lokalnych pokazów lotniczych.
- Wow! - Oczy Sama rozbłysły natychmiast. - Widziałeś, Dean? Widziałeś? - Chłopiec potrząsał ramieniem brata, zupełnie jak gdyby ten sam nie wpatrywał się z zapartym tchem w samolot wykonujący skomplikowane ewolucje w powietrzu. Dean uśmiechnął się pod nosem. Odrobinę wysiłku i jeszcze zrobi z tego małego kujona prawdziwego mężczyznę.
Po chwili już obaj bracia z rosnącą fascynacją obserwowali wyczyny pilotów. Gdyby nie przerwa reklamowa, najprawdopodobniej żaden z nich nie przypomniałby sobie o obiedzie – parę dni temu John Winchester wyruszył na polowanie, więc obowiązek pilnowania, by jego synowie nie umarli z głodu, spoczywał teraz na ramionach Deana. Na szczęście kilka minut reklam wystarczyło, by odgrzać mrożone hamburgery – jeśli w czymś jest sałata, to jest to zdrowy posiłek, taka była filozofia starszego z braci – zaś praca domowa nigdy nie była priorytetem na jego liście rzeczy do zrobienia, mógł więc spokojnie oglądać program bez obawy, że przegapi jego najbardziej widowiskowe momenty.
– Patrz, to znowu Myers. On jest najlepszy! - Sam usiłował nie mrugać, by nie umknął mu ani jeden szczegół lotu. Niewielkich rozmiarów samolot bez trudu wykonywał wszystko, o co tylko pilot go poprosił. Korkociągi, ślizgi, świece, przewroty. Starszy Winchester był pewien, że gdyby to on był za sterami, już dawno zwróciłby nie tylko obiad, ale i wczorajszą kolację (śniadania dziś nie jadł, bo jak zwykle zaspał, a musiał jeszcze zrobić Sammy'emu kanapki). Myers jednak najwyraźniej nie miał podobnych problemów i dla wszystkich było jasne, że to on właśnie był niekwestionowanym zwycięzcą konkursu akrobacji lotniczych. Dean spróbował wyobrazić sobie siebie w tej roli, ale nie był w stanie. Nigdy w życiu nie leciał samolotem, ale choć na co dzień był gotów podejmować najbardziej wariackie i ryzykowne działania (jak na przykład rzucanie główkami czosnku w wampira – ojciec sprał go za taką brawurę, ale Dean i tak wiedział, że gdyby nie odciągnął kuzyna Draculi od jego ofiary, John w życiu nie zdążyłby z pomocą), ani trochę nie miał ochoty do powierzania swojego życia unoszącej się w jakiś niepojęty sposób w powietrzu ogromnej maszynie.
Nie minęła nawet minuta, gdy jego obawy zyskały całkiem realny powód.
– Dean, patrz, coś jest nie tak z jego samolotem... – Obaj chłopcy zamarli, z rosnącym przerażeniem obserwując, jak rozpędzona maszyna zawisa na moment w powietrzu, a następnie opada ciężko w kierunku ziemi. Gdy w powietrze wystrzeliły pierwsze płomienie ognia, transmisja została przerwana, jednak bracia jeszcze dłuższą chwilę siedzieli w absolutnym milczeniu. Dean odezwał się pierwszy:
– To na pewno było coś nie z tego świata!
Sam rzucił mu na wpół zaskoczone, na wpół oburzone spojrzenie.
– Serio, musisz wszędzie widzieć duchy? - prychnął.
– Przecież widziałeś, Myers był świetny! To nie może być zwykły wypadek. Może jakaś klątwa czy coś? Musimy to zbadać! Pojedziemy tam jutro i...
– Przestań! – Sam skrzywił się, widząc, jak Dean zapalił się do swojego pomysłu. – Tam zginął człowiek, a ty urządzasz sobie z tego zabawę.
– Gadasz jak stary dziadek – wytknął mu brat, ale porzucił temat. Musiał zresztą przyznać, że sam czuł się nieswojo, kiedy tak powoli zaczynało docierać do niego, czego mimowolnie stali się świadkami. Widział już kilkakrotnie zwłoki ofiar, których jego ojciec nie zdołał ocalić przed mściwymi duchami i potworami – mimo starań Johna, by oszczędzić chłopcom podobnego widoku, czasem było to nieuniknione. Jednak śmierć na oczach setek ludzi, wpatrujących się w nią jak w kolejną atrakcję dla mas, to coś zupełnie innego. Do tego jeszcze fakt, że Dean był jednym z tych widzów – to wszystko sprawiało, że zaczęło mu się robić niedobrze.
– Zawsze uważałem, że latanie jest nienaturalne – mruknął i wstał z kanapy, gotowy pozmywać po obiedzie, byleby tylko uniknąć rozmowy z Sammym, który nadal wpatrywał się w czarny ekran z wypiekami na twarzy.

***

– Wiesz dobrze, że tu nie ma roboty dla dwóch łowców. – Bobby Singer opadł ciężko na krzesło i sięgnął po stojącą na stole butelkę.
– Racja – zgodził się John Winchester i pociągnął łyk swojej whiskey. – Wracaj do domu, Singer.
– Zdawało mi się, że to na ciebie czeka tam dwóch chłopców. – Bobby pokręcił głową ze źle skrywaną dezaprobatą.
– Dean jest już prawie dorosły, poradzi sobie. – John wzruszył ramionami, a jego towarzysz poczuł przemożną chęć przyłożenia mu.
– Weź się w garść, Winchester! – prychnął, rozzłoszczony. – Dean to wspaniały, odpowiedzialny i dojrzały jak na swój wiek chłopak, ale to nadal chłopak i potrzebuje ojca. – Nie lubił robić przyjacielowi wyrzutów, ale kiedy widział, jak coraz większa odpowiedzialność spada na barki starszego z braci, czasem z trudem przychodziło mu powstrzymanie się od komentarzy, choć wiedział, że nie ma do nich żadnego prawa. Mary nie żyła już od ponad dziesięciu lat, czas najwyższy, żeby do Johna w końcu dotarło, że życie toczy się dalej. Rzecz jasna nie powiedział tego na głos. Nie wyleczył jeszcze do końca nosa, który rozbił mu wyjątkowo złośliwy poltergeist, nie miał ochoty oberwać po twarzy drugi raz w ciągu tygodnia.
– Nie sądzę, żebym był akurat takim ojcem, jakiego potrzebuje. – Ku zdziwieniu przyjaciela, John wstał, z hukiem odstawił szklankę i ruszył w stronę drzwi.
– Missouri będzie tu za godzinę! - zawołał za nim Bobby, ale nie był pewien, czy towarzysz go usłyszał. Coś było nie tak, Singer czuł to na kilometr. Przyjaciel przyjechał do miasteczka dzień po nim i według wszelkiej logiki powinien był wyjechać, kiedy dowiedział się, że nad nawiedzonym domem pracuje już inny łowca. Zamiast tego jednak został i uparcie snuł się jak cień po miasteczku, nie wnosząc nic nowego do sprawy, ale też ani słowem nie wspominając o planach wyjazdu.
Wyciągnięcie jakichkolwiek zwierzeń od Johna Winchestera okazało się jednak trudniejsze niż przekonanie wendigo do przejścia na wegetarianizm, ostatecznie więc po paru próbach podjęcia rozmowy Bobby zdecydował się porzucić temat i skoncentrować na opuszczonej ruderze, która co roku pochłaniała nowe ofiary. Rozmowy z sąsiadami i poszukiwania w starych dokumentach nie pomogły, łowcy zgodnie uznali więc, że nie obejdzie się bez wsparcia medium, co było Bobby'emu wyjątkowo na rękę. Missouri Moseley współpracowała już kilkakrotnie z każdym z nich – to wszak od niej John dowiedział się o istnieniu świata nadprzyrodzonego – Bobby miał więc nadzieję, że kobieta nie tylko pomoże rozwiązać sprawę, ale zdoła też dowiedzieć się, co dręczyło Winchestera, i skłonić go do powrotu do synów.
John wrócił do motelu dopiero po paru godzinach, Bobby miał więc dość czasu, by podzielić się z Missouri swoimi obawami. Nie był wprawdzie pewien, czy nie zawodzi tym sposobem zaufania przyjaciela, jednak doszedł ostatecznie do wniosku, że ich znajoma musiała zdawać sobie sprawę, że obecność dwóch niezależnych łowców przy podobnej sprawie była czymś nadzwyczajnym, zaś skoro John nic mu nie powiedział, nie było powodu do upierania się przy lojalności. Spodziewał się, że kobieta będzie starała się użyć swoich umiejętności na Winchesterze, kiedy tylko ten się pojawi, jednak ta przywitała go jedynie oszczędnym skinieniem głowy. Przez resztę wieczoru rozmowa dotyczyła głównie sprawy nawiedzonego domu, lecz w końcu gdy John wyszedł do łazienki, Bobby przysunął się do Missouri.
– I co ci mówi twój szósty zmysł? - zapytał szeptem.
– Że coś go dręczy. Rozmawiałeś z nim?
– Mówimy tu o Winchesterze, nie ma szans na rozmowę. – Bobby zdawał sobie sprawę, że wina mogła leżeć po obu stronach, on też od śmierci żony zdążył już zapomnieć, jak rozmawia się o uczuciach. I właśnie dlatego liczył na pomoc pani Moseley – nie tylko ze względu na jej umiejętności jako medium, ale przede wszystkim dlatego, że była kobietą, a kobiety miały naturalną zdolność do takich rzeczy, prawda?
– Nie widzisz nic więcej? Może powinienem zostawić was samych? – dopytywał się.
– Wszystko po kolei. Najpierw chodźmy pogadać z właścicielami tego domu. – ...którzy byli martwi od kilkudziesięciu lat i zdaniem Bobby'ego mogli spokojnie zaczekać jeszcze parę godzin. – Potem spróbuję z nim pogadać. – Singerowi nie pozostało jednak nic innego, jak przystać na plan medium.

***

– A nie mówiłem? – Podekscytowany Dean rzucił gazetę na stół z taką siłą, że omal nie strącił talerza z owsianką, którą jego brat właśnie pałaszował.
– Co mówiłeś? – Sammy z zainteresowaniem przyciągnął do siebie pismo i spojrzał na pierwszą stronę. „LEGENDA LOTNICTWA AKROBATYCZNEGO GINIE W TAJEMNICZYCH OKOLICZNOŚCIACH. Samolot Stevena Myersa runął na ziemię na oczach setek widzów. Czy ktoś majstrował przy silnikach?”.
– To jeszcze o niczym nie świadczy. – Chłopak wydął wargi i starł ze stołu rozlane mleko.
– Oj, Sammy, zacznij w końcu myśleć jak łowca. – Sam prychnął cicho, ale Deana niespecjalnie to przejęło. – Obaj widzieliśmy, że ten samolot nie spadał w normalny, zwykły sposób.
– A skąd ty niby wiesz, jak zazwyczaj spadają samoloty?
– Widziałem w filmach! O nie, tu na pewno coś śmierdzi, czuję to w kościach. – Dean wyjął z lodówki parówkę, powąchał ją, skrzywił się i wyrzucił do kosza. Sam bez trudu zrozumiał jednak, że nie ją jego brat miał na myśli.
– Jak jesteś taki pewny, to zadzwoń do taty i... – Młodszy z braci urwał. Wiedział aż za dobrze, jaka byłaby reakcja Johna na podobny telefon.
– Żeby usłyszeć, że mamy się od tego trzymać z daleka? – Dean ostatecznie wybrał lekko zeschniętego pączka i wpakował większość do ust, co nieco utrudniło Samowi zrozumienie jego słów. – Zresztą jeszcze i tak niczego nie wiemy, nie ma sensu dzwonić i zawracać mu głowę.
– W końcu powiedziałeś coś z sensem – dogryzł mu Sam w odpowiedzi. – Idę do szkoły, pamiętaj, że masz dziś na dziesiątą, bo znowu się spóźnisz jak w zeszłym tygodniu.
– Ojej, raptem raz mi się dni pomieszały. – Dean wzruszył ramionami. – Masz kanapki! – Rzucił bratu zawiniątko z drugim śniadaniem. – Widzimy się po południu! Pa!

Kiedy Sam wrócił do motelu, Dean siedział już na kanapie zakopany w papierach. Młodszy Winchester znał swego brata zbyt dobrze, by uwierzyć, że ten odrabia lekcje.
– Co tam masz? – zainteresował się, kiedy już odłożył plecak i wyjął z niego wypożyczoną przed godziną powieść, w której zamierzał zanurzyć się wieczorem.
– Nie miałem czasu zrobić obiadu, zamówimy pizzę, okej? – Dean nie podniósł nawet głowy.
– Okej, ja chcę pepperoni! – Sam przysiadł ostrożnie na brzegu kanapy, uważając, by niczego nie pognieść. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była encyklopedia lotnictwa otwarta na figurach akrobatycznych. – Nadal uważasz, że to była jakaś klątwa? – zdziwił się. Miał nadzieję, że Dean porzucił już sprawę, w końcu za parę dni miał sprawdzian z biologii, a jeszcze nawet nie zajrzał do książki.
– Obowiązkowo! – Dean podsunął bratu zabazgrany swoim drobnym pismem arkusz. – Byłem w bibliotece, przejrzałem stare gazety. W ciągu ostatnich paru miesięcy rozbiło się tu kilka samolotów. W różnych częściach stanu, więc nikt tego nie połączył, większość wyglądała na nieszczęśliwe wypadki, ale wygląda na to, że wszystkie samoloty były podobnego modelu.
– Czyli co, ktoś przeklął Cessnę? – Wbrew temu, co sobie postanowił, Sam zaczął okazywać zainteresowanie.
– Niekoniecznie firmę. Ale na przykład jakiś jeden konkretny samolot, którego części teraz znalazły się w innych?
Sam wczytał się dokładniej w notatki brata.
– Jeśli to prawda, musimy zadzwonić po tatę, Dean, zanim komuś jeszcze stanie się krzywda.
– Tata ma własne sprawy, nie możemy odciągać go od pracy, bo tam też komuś może coś się stać.
Sam nie dał się nabrać.
– Chcesz sam się tym zająć? Dean, wiesz dobrze, że bycie łowcą to nie zabawa, po co niepotrzebnie ryzykować?
– Tata ciągle ryzykuje. – Starszy Winchester z urażoną miną odebrał bratu swoje notatki. – Jesteś jeszcze za mały, żeby to zrozumieć – zarzucił, choć zdawał sobie sprawę, że Sam był bardzo dojrzały jak na swój wiek. Może nawet dojrzalszy od niego samego. Bo ciekawe, co młody powiedziałby, gdyby wiedział, że na równi z chęcią zabawienia się w łowcę, Deanem kierował strach. To był kompletnie irracjonalny strach, chłopak wiedział przecież, że ojciec nigdy go nie zawiódł w potrzebie, jednak gdy tylko spróbował wyobrazić sobie siebie dzwoniącego do Johna z wiadomością, że ma dla niego sprawę, oblewał go zimny pot. Winchester senior pozwalał już od dawna na to, by starszy syn pomagał mu w gromadzeniu informacji czy konserwowaniu broni. Nauczył go też strzelać, chyba nawet wcześniej niż pisać, bo ktoś w końcu musiał bronić Sammy'ego, gdy ojciec był zajęty polowaniem na potwory. Ale jakiekolwiek mieszanie się w walkę z siłami nadprzyrodzonymi, ilekroć – niechcący nawet – się Deanowi zdarzyło, kończyło się awanturą. Nie mówiąc już o samodzielnym prowadzeniu śledztwa – na jakiekolwiek sugestie syna John reagował złością i wymuszaniem na swoim pierworodnym zapewnienia, że będzie trzymał się od pracy ojca z daleka. Oczywiście jeśli teraz Dean złamie obietnicę, narazi się na jeszcze gorszy gniew. Miał jednak nadzieję, że kiedy sam rozwiąże sprawę rozbitych samolotów, ojciec nareszcie zobaczy, że jest już dostatecznie dorosły i zasługuje na to, by stać się jego równorzędnym partnerem. John nigdy nie krył tego, że chciałby, by synowie umieli to, co on. Dlaczego więc tak stanowczo bronił Deanowi pójść w jego ślady?

***

Duchy ze starej willi zostały już odesłane na wieczny spoczynek, a John Winchester najwyraźniej starał się desperacko znaleźć sobie nową sprawę, która pozwoliłaby mu na uniknięcie powrotu do synów przez następne parę dni. Bobby zaczynał mieć ochotę przyprzeć przyjaciela do muru i porządnie nim potrząsnąć, jednak Missouri wciąż twierdziła, że ich towarzysz potrzebuje w tej chwili wsparcia i zrozumienia, nie złości.
– Dlaczego nie powiesz mi wprost, co się z nim dzieje? - zżymał się Bobby, kiedy minął kolejny wieczór, a Missouri nadal nie podjęła żadnego działania.
– Nie zamierzam grzebać mu w myślach! – obruszyła się kobieta, jakby Singer zaproponował co najmniej napad na papieża.
– Jeśli czegoś nie zrobimy, John jest gotów wpaść na jakąś sprawę i zniknąć, a wtedy znowu to ja będę musiał jechać do chłopców i tłumaczyć się Deanowi. – Już kilkakrotnie Bobby otrzymywał od przyjaciela lakoniczny telefon z wiadomością w stylu: „Mam robotę, wpadnij do chłopców i zobacz, czy czegoś im nie trzeba”. Za każdym podobnym razem wygarniał swemu rozmówcy, co myślał o takim ojcostwie, ale kiedy gniew mijał, zawsze posłusznie jechał we wskazane miejsce, spędzał dzień czy dwa z młodymi Winchesterami, grając w karty czy w bejsbol (choć na to, miał wrażenie, robił się już za stary) i starając się odciążyć na moment Deana. Co nie było łatwe – starszy z braci miał opiekę nad młodszym wpojoną do tego stopnia, że na jakąkolwiek sugestię, że mógłby przez chwilę porobić to, co zazwyczaj robią chłopcy w jego wieku, i zostawić przejmowanie się, czy mały zjadł obiad, komuś innemu, Dean reagował szczerym oburzeniem. Zajmowanie się Sammym było dla niego najważniejszym, najświętszym obowiązkiem i nikt, kto ich znał, nie wątpił, że chłopak bez wahania oddałby za brata życie. I to właśnie najbardziej Bobby'ego wkurzało. Nie skłonność starszego Winchestera do poświęceń rzecz jasna, ale to, że John nie tylko pozwalał, by Dean nie miał dzieciństwa, ale wręcz go do bycia małym dorosłym zachęcał i karał za wszelkie przejawy dziecinności. Jasne, John Winchester przeżył wielką osobistą tragedię i trudno było się dziwić, że pozostawiła ona na jego duszy niewidzialne, lecz wciąż krwawiące blizny. Ale Bobby, jak zresztą większość łowców, też nie miał życia usłanego różami i był przekonany, że gdyby los dał mu takiego syna, chronienie go przed tym, co czaiło się w ciemnościach, byłoby dla niego pierwszym, podstawowym obowiązkiem. John natomiast nie widział niczego prócz swojej zemsty. Bobby poczuł, że znów rośnie w nim gniew.
– Kiedy ostatnio dzwoniłeś do chłopców? – zapytał znienacka oskarżycielskim tonem.
John drgnął i uniósł głowę znad swojej butelki piwa, ale nie spojrzał mu w oczy.
– Przedwczoraj. Albo może jeszcze dzień wcześniej? – Wzruszył ramionami.
– Ach, nawet nie pamiętasz? – Bobby uniósł brew. Missouri rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, ale niewiele go to obeszło.
– Dean ma mój numer, gdyby czegoś potrzebował.
– A nie sądzisz, że Dean przede wszystkim potrzebuje ojca?
– Masz mi coś do zarzucenia, Singer? – John z hukiem odstawił butelkę i zaczął się podnosić.
Missouri oparła mu dłoń na przedramieniu.
– Siadaj – powiedziała zdecydowanie. – Chcecie odpowiedzi? Dobrze, postawię tarota. – Sięgnęła do kieszeni i po chwili do Bobby'ego dotarło, że medium czekała na podobną okazję. Missouri rzadko uciekała się do takich wróżbiarskich sztuczek jak wróżenie z kart. Nie miała potrzeby, jej wrodzone umiejętności pozwalały jej widzieć o wiele więcej bez tego rodzaju rekwizytów. Teraz jednak najwyraźniej chciała zagrać z Johnem – dosłownie i w przenośni – w otwarte karty.
– Wybierz trzy. – Podsunęła Winchesterowi talię. John uśmiechnął się nieco ironicznie, jakby chciał pokazać, co myśli o wróżbach, ale nikt nie śmiał odmówić Missouri, kiedy odzywała się tym tonem.
Pustelnik. Cesarz. Wisielec. Bobby zagwizdał cicho. Nie znał się na tarocie, ale to nie wyglądało zbyt optymistycznie.
– No i? – John uniósł brew. – Czy to znaczy, że cesarz ma powiesić pustelnika, czy może na odwrót? I którym z nich jestem ja? – zapytał kpiąco, za co natychmiast został pacnięty kartą po ręce.
– Nie należy żartować z losu. – Missouri potrząsnęła głową. – Pierwsza karta oznacza teraźniejszość, twój obecny stan.
– Czyli że co, jestem pustelnikiem, bo trzymam się z daleka od ludzi?
– Po części. To nie musi być z definicji zła droga. Pustelnik oznacza też zatrzymanie się w celu refleksji, jest mędrcem, wie więcej od innych i choć jest opuszczony i niezrozumiany, wciąż poszukuje odpowiedzi na swoje pytania.
– Słyszałeś, Singer? Opuszczony i niezrozumiany, ha! – John pociągnął kolejny łyk piwa i już z większym zainteresowaniem pochylił się nad kartami. – Co dalej? Cesarz?
– Druga karta to przyszłość, a trzecia to jej konsekwencje.
– Zostanę cesarzem? – Missouri spojrzała na niego groźnie. – Dobra, dobra, już nie żartuję, mów.
– Cesarz ma wiele znaczeń – wyjaśniła kobieta poważnie. – Może oznaczać kogoś godnego zaufania, na czyją pomoc możesz zawsze liczyć...
– Cesarz pozdrawia. – Bobby pomachał przyjacielowi ręką. Powoli zaczynał czuć się niezręcznie i przyszło mu do głowy, że może powinien się zaraz ulotnić, ostatecznie jednak ciekawość zwyciężyła.
– ...może też symbolizować władzę, także ojcowską, a zarazem odpowiedzialność.
– Słyszysz, Winchester? Coraz bardziej mi się to podoba. – John tylko prychnął w odpowiedzi na przytyk Bobby'ego.
– Ale w tym wypadku może też sygnalizować nadejście kłopotów prawnych czy urzędowych, problem z bezdusznym, zapatrzonym w przepisy urzędnikiem na przykład.
– Czyli jednym słowem może znaczyć wszystko i nic? To znaczy, może zapowiadać zarówno pomoc, odpowiedzialność, jak i przeszkodę?
– Szczerze mówiąc, John, w tym przypadku stawiałabym bardziej na to ostatnie. Jesteś pewien, że niczego ostatnio nie zaniedbałeś? Bo jeśli tak, to może jest jeszcze czas, by to naprawić.
– John? – Tym razem w głosie Bobby'ego nie było złośliwości. Jeśli karty wskazywały na jakieś problemy z Deanem i Sammym, Singer był gotów osobiście złapać przyjaciela za kołnierz i zaciągnąć go z powrotem do chłopców.
– Zaniedbałem wiele rzeczy – przyznał niechętnie zapytany.
Na moment zapadła cisza, ale kiedy jasnym stało się, że mężczyzna nie powie nic więcej, Bobby zadał ostatnie pytanie.
– A ta ostatnia karta, Wisielec?
– Może oznaczać zarówno stagnację i skupienie się na sobie i własnych problemach, jak i wynikającą z tego zmianę, przewartościowanie, poświęcenie czegoś, by zyskać coś innego, być może ważniejszego i lepszego.
Bobby nie miał już wątpliwości, że chodzi o chłopców.
– Zadzwoń do Deana, John – powiedział, siląc się na spokój.
Winchester potrząsnął głową.
– Wiem, co myślisz o mnie jako ojcu, ale zapewniam cię, że to nie jest takie proste. – Uśmiechnął się smutno.
– Dokąd idziesz? – Bobby z rosnącą irytacją patrzył, jak przyjaciel wstaje i sięga po swoją starą skórzaną kurtkę.
– Na spacer. Mam ochotę pobyć trochę sam ze sobą. Jak przystało na pustelnika.
Bobby już chciał wygarnąć mu, co o tym myśli, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Missouri.
– Daj mu czas – powiedziała kobieta cicho. – Karty powiedziały mu to, co powinien wiedzieć. Teraz od niego zależy, co z tym zrobi.
– Ale co, jeśli Dean i Sammy go potrzebują, a ten idiota tego nie widzi? – Bobby rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu telefonu. Żałował, że nie zapytał Johna o numer do motelu, gdzie zostali chłopcy.
– W tej chwili nie sądzę, żeby zagrażało im jakieś większe niebezpieczeństwo.
– Nie sądzisz czy wiesz to na pewno?
– Mój szósty zmysł mi to podpowiada. – Missouri uśmiechnęła się nieznacznie.
– Gdybyś użyła swojego szóstego zmysłu na nim zamiast bawić się w starą cygankę, może już wiedzielibyśmy, co się z nim dzieje – zarzucił jej Bobby, wciąż przerzucający papiery leżące na stoliku nocnym przyjaciela w nadziei, że znajdzie kartkę z numerem.
– Tu nie chodzi o to, żebyśmy my to wiedzieli, ale żeby on sam do tego doszedł – wyjaśniła Missouri spokojnie. – Zaczekaj, daj mu czas. A jeśli szukasz numeru do Deana, zajrzyj do tamtego notesu.
– Skąd wiesz? – Bobby rzucił jej zaskoczone spojrzenie.
– Szósty zmysł.

***

– Ani trochę mi się to nie podoba. – Sam skrzyżował ręce na piersi, przyglądając się, jak jego brat próbuje wspiąć się na siatkę ogradzającą teren, gdzie kilka dni temu odbywała się feralna impreza.
– Żona Myersa nie chciała z nami gadać, musimy znaleźć inny sposób na zdobycie informacji. Może będzie tam trochę siarki albo ektoplazmy? – Dean kolejny raz opadł na ziemię. Siatka była wyjątkowo wysoka.
– A ty na jej miejscu chciałbyś gadać z jakimiś dzieciakami, które twierdzą, że twojego męża zabiła klątwa?
– No dobra, może to nie było najmądrzejsze z mojej strony, ale chciałem jakoś ją zaintrygować, żeby nas wpuściła. Może trzeba było udawać wielbicieli jej męża, szukających pamiątek po swoich idolu? To byłoby chyba bardziej wiarygodne, co? – Dean zatrzymał się pod rozłożystym klonem, najwyraźniej zastanawiając się, czy zdoła przy pomocy jego gałęzi przedostać się na drugą stronę.
– Może trzeba było darować sobie i zadzwonić po tatę? – Sam przedrzeźnił ton brata. Jedyne, o czym w tej chwili marzył, to wrócić na kanapę i do swojej powieści zamiast łazić pół nocy po zaroślach za starszym bratem, który sam nie do końca chyba wiedział, jak należało postępować. Od początku nie podobało mu się całe to śledztwo, nie potrafił przestać martwić się, że ktoś złapie ich i zacznie zadawać niewygodnie pytania, nie mówiąc już o tym, że zajmując się polowaniem, Dean w życiu nie zaliczy tego testu z biologii i znowu będzie miał kłopoty przejściem do następnej klasy.
– Czas najwyższy, żebyś zaczął uczyć się myśleć jak łowca – odciął mu się Dean. – Jeszcze parę lat i tata pozwoli nam obu pomagać sobie w pracy. Do tego czasu muszę zrobić z ciebie ludzi, kujonie.
Sam przełknął głośno ślinę. Od dawna zamierzał powiedzieć to bratu, ale dotychczas nie miał odwagi. Kiedyś jednak musiał nadejść ten moment, a młodszy Winchester coraz gorzej czuł się ze swoimi sekretnymi planami.
– Niechcebyćłowcą – wymamrotał pod nosem.
Dean zatrzymał się nareszcie i spojrzał wprost na niego.
– Co ty powiedziałeś?
– Nie zamierzam być łowcą! – powtórzył chłopiec bardziej zdecydowanie. – Chcę się uczyć, może nawet pójść na studia, znaleźć sobie normalną pracę! Mam już dość tego ciągłego jeżdżenia z miejsca na miejsce, nowych moteli, nowych szkół, nowych kolegów! Nie wiem, jak wy z tatą to znosicie, ale to nie dla mnie! – Kiedy już zebrał się na odwagę, nie był w stanie przestać. Rumieniec pokrył mu policzki, oczy rozbłysły, a Sammy, nie zważając na wyraz twarzy brata, dalej opowiadał o swoich marzeniach. – Jak zdam do liceum, chcę pójść do szkoły z internatem i żyć jak normalni ludzie, bez broni pod łóżkiem i książek o zombie na półce. Może uda mi się dostać do drużyny koszykarskiej? Już i tak prawie cię przerosłem, a w liceum będę jeszcze wyższy. W końcu znajdę sobie prawdziwego kumpla, bo nie będę musiał ciągle kłamać i...
– A ja? – wydusił w końcu Dean. Z pobladłą twarzą i otwartymi ustami wyglądał, jakby wcale nie był wiele starszy od Sama.
Młodszy Winchester umilkł na chwilę, zdawszy sobie nagle sprawę, że w swoich marzeniach zazwyczaj nie brał pod uwagę brata. Zamrugał energicznie, usiłując ukryć nagłe zmieszanie.
– Ty przecież będziesz mógł dzwonić albo mnie odwiedzać. Będziemy razem jeździć na wycieczki i w ogóle... – Perspektywa widywania się z bratem nie częściej niż raz na parę tygodni sprawiła, że Sam zwątpił nieco w swoje pragnienia. Najlepiej byłoby rzecz jasna, żeby Dean też porzucił życie łowcy i zamieszkał razem z nim, ale Sam zbyt dobrze znał brata, by uwierzyć, że ten naprawdę chciałby pójść na studia czy do normalnej pracy biurowej.
– Taaa, będzie super – mruknął Dean. – A teraz patrz, czy nikt nie idzie. – Odwrócił się na pięcie i rozpoczął wspinaczkę. Był już na jednym z konarów zwisających po drugiej stronie siatki, kiedy nagle zaskoczyło go światło latarki.
– Co tu robicie, szczeniaki? – odezwał się chrapliwy męski głos, na tyle blisko, że Sam aż podskoczył i zaklął w duchu. Był tak zamyślony, że całkiem zignorował ostatnie polecenie Deana i teraz obaj byli w tarapatach z jego winy.
– Zwiewaj! – polecił mu brat, ale ponieważ znajdował się on w takiej pozycji, że sam nie miał jak uciec, Sam postanowił zostać razem z nim. Nie miał zresztą większego wyjścia, gdyż w tej samej chwili nowo przybyły mężczyzna oparł swoją ciężką łapę na jego ramieniu. Chłopiec spróbował powstrzymać dreszcz. W końcu facet z latarką był tylko strażnikiem obiektu, nie wilkołakiem czy zombie, co niby mogło im grozić z jego strony?

***

John wracał do motelu z nadzieją, że oboje przyjaciół dawno już poszło spać, jednak gdy mijał pokój Missouri, drzwi otworzyły się nagle i mężczyzna chcąc nie chcąc musiał skorzystać z zaproszenia.
– Jestem naprawdę zmęczony, Missouri – powiedział, licząc, że kobiecie zmięknie serce.
– Wiem – odpowiedziała ta spokojnie. – Dlatego czas, żebyś już zrzucił z siebie to brzemię.
John rzucił jej zaskoczone spojrzenie.
– Czytałaś mi w myślach? – zapytał ostro.
Missouri potrząsnęła głową.
– Nie musiałam, masz dostatecznie wiele wypisane na twarzy. Jeśli zechcesz, sam powiesz mi resztę.
John westchnął ciężko i przysiadł na jednym z krzeseł.
– Nie możesz zobaczyć tego sama? – zapytał cicho. – Za moją zgodą, tak jak wtedy, w Kansas...
– Nie jesteśmy już w Kansas. – Najwyraźniej Missouri nie zamierzała niczego mu ułatwiać. Dawno temu, w Lawrence, kiedy Mary już nie żyła, a pani Moseley okazała się jedyną osobą skłonną wysłuchać jego historii bez zrzucania jej na karb szalejącego z rozpaczy wdowca, John zaufał jej na tyle, że pozwolił kobeicie zajrzeć do swego umysłu, by zobaczyć to, czego sam nie był w stanie wypowiedzieć. To tamtej nocy dowiedział się o istnieniu świata duchów i demonów, to wtedy właśnie podjął decyzję poświęcenia reszty życia polowaniu na nie, dopóki nie odnajdzie tego, który był odpowiedzialny za śmierć jego ukochanej żony. To był jedyny raz, kiedy Missouri była wobec niego uosobieniem łagodności. Jeśli dziś liczył na ulgowe traktowanie, najwyraźniej się przeliczył. Problem polegał jednak na tym, że oboje jego przyjaciół miało rację. Od ostatniego wypadku zaniedbywał chłopców jeszcze bardziej niż wcześniej, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafił spojrzeć im w oczy.
– Popełniłem błąd – przyznał po dłuższej chwili ciszy. Sam i Dean nie byli przecież winni jego pomyłek, nadszedł więc najwyższy czas, by skończyć z tym użalaniem się nad sobą i wrócić do życia. A przynajmniej do tej jego namiastki, jaką Winchesterowie wiedli od pożaru, w którym zginęła Mary.
Missouri tylko pokiwała głową, nie odezwała się jednak, wyraźnie dając Johnowi do zrozumienia, że nie zamierza się wtrącać, dopóki nie usłyszy wszystkiego, co miał do powiedzenia. Mężczyzna wiedział, że prawdopodobnie później będzie jej za to wdzięczny.
– Polowałem wtedy na dżinna. To było jakieś dwa tygodnie temu. Poszło nawet łatwo. Srebrny nóż, krew baranka – każdy szanujący się łowca ma coś to w swoich zapasach. – John przeczesał palcami włosy. – W jego kryjówce znalazłem zwłoki dwóch zaginionych wcześniej osób. Byłem zmęczony, Missouri. Do tego jeszcze bydlak zdążył dać mi po łbie, zanim zginął... Prawda jest taka, że dopiero jakieś dwa dni później dotarło do mnie, że ofiar powinno być trzy – brakowało jeszcze jednej, ostatniej; młodej dziewczyny, która zaginęła zaledwie parę dni przed moim przyjazdem. Wróciłem czym prędzej do tamtych ruin i rzeczywiście okazało się, że były tam drzwi, które przegapiłem za pierwszym razem. – Urwał na chwilę i potarł twarz dłonią. – Tylko że było już za późno, dziewczyna nie żyła mniej więcej od paru godzin. Gdybym znalazł ją za pierwszym razem...
Missouri wiedziała doskonale, że to jeszcze nie był koniec opowieści, pochyliła się więc naprzód w swoim fotelu i nadal wpatrywała się wyczekująco w towarzysza, aż ten podjął opowieść.
– Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze, Missouri? – zapytał John szeptem. – Ta dziewczyna wyglądała jak Mary, zupełnie jak Mary wtedy, kiedy się zaręczyliśmy. Miała taką samą fryzurę, podobne ubrania nawet... I te zielone oczy, takie jak Deana... I patrzyły na mnie tak jakoś oskarżycielsko, że sam już nie wiem, czy to było spojrzenie tej dziewczyny, czy Mary... Bredzę jak obłąkany, co? – Roześmiał się krótko, gorzko. – Widziałem już mnóstwo zwłok, czasem należały do ludzi, którzy zginęli przez moje niedopatrzenie, i zawsze czułem się z tym źle, ale nigdy nie tak. Boję się wracać, Missouri, im dłużej jestem daleko, tym bardziej boję się, że jak wrócę, znowu zobaczę to spojrzenie – u Deana.
– Bzdura! – Kobieta w końcu się odezwała. – Nie ty zabiłeś tę dziewczynę, tylko dżinn. I nie ty zabiłeś Mary. Chcesz naprawić to, że nie zdążyłeś ich uratować? Proszę bardzo, na świecie jest jeszcze tysiące ludzi, którzy potrzebują opieki. A na pierwszym miejscu są twoi synowie. Powinieneś się cieszyć, że Dean ma oczy matki – ci chłopcy to wszystko, co ci po niej pozostało.
– Wiem – przerwał jej John ochrypłym głosem. – I powinienem przede wszystkim ich chronić, wiem o tym, Missouri, nawet jeśli Singer w to nie wierzy. Ale nie potrafię być takim ojcem, na jakiego zasługują, rozumiesz? Nie potrafię.
– No to bądź takim ojcem, jakiego mają. Ale bądź.
W tej samej chwili za jego plecami rozległo się pukanie.
– Missouri? – Bobby wsunął głowę i rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. – John jeszcze nie... Ach, tu jesteś.
John uniósł głowę i z niechęcią spojrzał na przyjaciela.
– Dzwonił Dean. – Na te słowa Winchester natychmiast zerwał się z krzesła. – Chłopcy są w policyjnej izbie dziecka. Chyba czas najwyższy, żebyś przypomniał sobie o obowiązkach ojca.

***

– Może jednak podamy im nasze prawdziwe nazwisko? – Sam uniósł oczy na brata stojącego z założonymi rękami przy oknie.
– Nie ma mowy. Nie pękaj, Sammy, musimy być twardzi, nie damy się im! – Dean zdawał sobie sprawę, że cytuje swoje ulubione filmy, ale w tym momencie zależało mu przede wszystkim na uspokojeniu małego. Nie miał wątpliwości, że ojciec prędzej czy później zjawi się i wybawi ich z kłopotów. Bał się jednak, że jeśli Sam zacznie mówić, ze strachu może powiedzieć zbyt wiele i tylko pogorszyć sprawę. Na razie byli jedynie nieletnimi łobuziakami, pozbawionymi dostatecznego nadzoru rodzicielskiego. Lepiej, żeby nie stali się w oczach policji ofiarami prania mózgu ze strony niebezpiecznego kultu czy sekty, bo to właśnie myśleli ludzie, kiedy po raz pierwszy dowiadywali się o istnieniu klątw, duchów i potworów.
– A co, jeśli tata nie przyjedzie? – Broda Sama zaczęła niebezpiecznie drżeć.
Dean opuścił swoją miejscówkę przy oknie i przysiadł u boku brata.
– Niby dlaczego miałby nie przyjechać?
– Nie wiem, może coś mu się stało? Dawno nie dzwonił ani nic... Wtedy zabiorą nas do domu dziecka, prawda? To znaczy, nie zrobiliśmy chyba nic aż tak złego, żeby zaraz iść do poprawczaka, nie?
– Ty w ogóle nic nie zrobiłeś. – Dean był zły na siebie, że w ogóle zabrał brata ze sobą, a także na małego, że nie posłuchał go i nie uciekł, kiedy jeszcze miał szansę. Pocieszał się jednak tym, że tylko on sam został przyłapany na domniemanej próbie rozboju. Nikt przecież nie ukarze Sammy'ego za stanie pod siatką. Zresztą Dean i tak na wszelki wypadek zeznał, że brat poszedł tam za nim tylko po to, żeby odwieść go od jego zamiarów i zabrać do domu.
– A co, jeśli tata wkurzy się na nas, że sami prowadziliśmy śledztwo? – Sam nie dawał za wygraną.
– To spuści mi lanie, jak już nas stąd zabierze. – Dean wzruszył ramionami. Złość ojca nie robiła na nim większego wrażenia, o wiele bardziej bolały go chwile, gdy John dawał mu do zrozumienia, że starszy syn zawiódł jego zaufanie czy też naraził Sama, a na podobną rozmowę właśnie się zapowiadało.
– Szkoda, że nie zdążyliśmy obejrzeć miejsca katastrofy. – Dean spróbował odwrócić uwagę brata i swoją od tego tematu. – Zanim tata przyjedzie, ślady będą już dawno zatarte.
Sam wydął wargi.
– A ja nadal uważam, że to był tylko nieszczęśliwy wypadek. – Chłopiec przeciągnął się jak kot. – Nudzi mi się. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą książki.

***

John zmierzył morderczym spojrzeniem wysoką przysadzistą kobietę siedzącą po drugiej stronie biurka. „Juliette Coburn. Opieka społeczna” widniało na jej identyfikatorze i mężczyzna pomyślał, że ktokolwiek nadał jej to imię, byłby rozczarowany jej obecną karierą.
– Pański starszy syn ma kłopoty w szkole! – wytknęła mu kolejny punkt z długiej litanii zarzutów: częste przeprowadzki, brak nadzoru, brak stabilizacji, brak poczucia bezpieczeństwa i ciepła rodzinnego....
– Za to młodszy ma świetne oceny – wtrącił, ale bez entuzjazmu. Początkowo kobieta niewymownie go irytowała. Co taka utuczona urzędniczka mogła wiedzieć o jego życiu i jego chłopcach? Im dłużej jednak był zmuszony jej słuchać, tym bardziej zaczynał widzieć, że było w tym trochę racji. Może nawet trochę więcej niż trochę... Co jednak nie oznaczało, że ktokolwiek miał prawo dyktować mu, jak ma wychowywać dzieci, a tym bardziej grozić ich odebraniem. To, jak wyglądało ich życie, nie było przecież jego winą, prawda? To nie on zdecydował, że jego żona zginie z ręki demona, że jak grom z jasnego nieba spadnie na niego wiedza o tym, co kryje się w ciemnościach, jak i idąca za nią odpowiedzialność. Owszem, zaczynał nareszcie dostrzegać, jak wiele błędów popełnił i jak bardzo zawiódł swoich chłopców, a szczególnie Deana, ale tylko i wyłącznie on miał prawo do decydowania, w jaki sposób zacznie je naprawiać.

Ostatecznie po podpisaniu całego pliku dokumentów, których nawet nie był w stanie spamiętać – co to za różnica, i tak podpisywał je przecież fałszywym imieniem i nazwiskiem – zaprowadzono go do synów. Żaden z nich nie zerwał się na jego widok, nie wspominając już o rzucaniu mu się na szyję. Wyglądali wprawdzie na całych i zdrowych, nieco tylko przestraszonych, ale Johnowi przeszło przez głowę, że nie dałby sobie ręki uciąć, czy tym, czego się bali, nie był przypadkiem on sam i jego gniew.
– Sam, Dean, chodźcie, wracamy do domu – powiedział miękko, starając się, by jego twarz przybrała jak najbardziej łagodny wyraz.
– Proszę pamiętać, że już jutro odwiedzi państwa nasza kontrola – przypominała mu Wielka Juliette. John skinął głową, myśląc o tym, że jutro będzie już daleko stąd.
– Przepraszam, tato, nie powinienem był wciągać w to Sammy'ego – zaczął cicho Dean, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi instytucji.
– To nie jego wina, ja sam tam poszedłem – wtrącił się natychmiast młodszy z braci. – I ja też przepraszam, nie powinniśmy sami prowadzić śledztwa.
– Owszem, nie powinniście. – Ku zaskoczeniu chłopców, John uśmiechnął się lekko. – Ale muszę przyznać, że gromadzenie informacji wychodzi wam nad wyraz dobrze. Na podstawie waszych notatek Bobby zdołał już namierzyć ten nawiedzony samolot i zlokalizować większość jego części.
– Czyli to jednak nie był zwykły wypadek? – Sam podniósł na ojca zdziwione spojrzenie.
– Oczywiście, że nie, od początku ci to mówiłem! – odpowiedział z dumą Dean.
John roześmiał się i przeczesał palcami włosy Sammy'ego. Miał ochotę zrobić to samo ze starszym z chłopców, ale obawiał się, że ten nie byłby zachwycony. Kiedy on zdążył tak urosnąć? I gdzie ja wtedy byłem?
– Macie ochotę na wycieczkę? - zapytał nagle. Dwie pary oczu spojrzały na niego tak, jakby właśnie wyrosło mu trzecie ucho na środku czoła.
– Masz nową sprawę? – spytał Dean niepewnie.
– Wręcz przeciwnie. Nie mam żadnej nowej sprawy, więc możemy pojechać tam, gdzie chcecie. Co powiecie na Wielki Kanion na przykład?
– Ekstra! – ucieszył się Dean.
Sam zastanawiał się przez chwilę.
– Może być. Tylko kiedy tam pojedziemy? Jutro Dean ma test z biologii. A w czwartek ja mam dyktando. Może w następny weekend?
John przesunął dłonią po policzku i uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Faktycznie, przecież wy macie szkołę – mruknął sam do siebie, ale na tyle głośno, że obaj chłopcy bez trudu go usłyszeli.
– Oj tato, tato, kiedy ty w końcu dorośniesz? – zapytał Sam poważnie i wszyscy trzej Winchesterowie parsknęli głośnym śmiechem.
Tekst B

Wyborem fandomu zapewne strzelam sobie w stopę, ale co tam. Głównie książkowo, trochę może serialowo. I wybaczcie oznakowanie przypisów, ale forum chyba nie obsługuje indeksów.
Z dedykacją dla przeciwniczki.

Londyn, 26 lipca 1814
Kochany Jonathanie!
Ufam, że mój list zastanie Cię w dobrym zdrowiu i że nie zdążyłeś jeszcze wplątać się w żadne tarapaty. Jeśli jesteś tak bardzo zajęty, jak przewidywałeś, nie masz zapewne czasu, by zajmować się listami, napiszę Ci więc tylko o najważniejszej sprawie, a wszystko inne opowiem, kiedy znowu się zobaczymy, co – mam nadzieję – stanie się prędko.
Dzisiejszego ranka złożył mi wizytę Lord Liverpool. Wydawał się ogromnie zasmucony, że nie zastał Cię w domu (swoją drogą to dość dziwne, że premier nie ma pojęcia, dokąd wysłali się generałowie. Czy jesteś pewien, mój drogi, że ta sprawa jest aż tak ważna?). Nie wypadało mi oczywiście dopytywać o szczegóły, ale wygląda na to, że tym razem chciał się do Ciebie zwrócić z prośbą prywatną. Z tego, co zrozumiałam, krewny jego lordowskiej mości – bardzo nowoczesny dżentelmen, jak zostałam poinformowana – jest zwolennikiem teorii, że wody w morzach i oceanach poruszają się stale w ten sam sposób. Nazywa się to podobno „prądami morskimi”. Krewy jego lordowskiej mości jest też zapalonym żeglarzem i najwyraźniej uważa, że spowolnienie jednego z owych prądów morskich mogłoby pomóc mu w szybszym przepłynięciu obranej trasy, a owemu dżentelmenowi bardzo zależy na czasie (lord Liverpool wyglądał na nieco zakłopotanego, gdy zdziwiłam się tym pośpiechem, więc podejrzewam, że może chodzić o zakład lub coś podobnego). Jego lordowska mość liczył na to, że będziesz mógł służyć mu pomocą w tej sprawie. Doradziłam mu, żeby udał się do pana Norrella, ale chyba nie wiązał ze spotkaniem z nim zbytnich nadziei. Prosił, byś skontaktował się z nim jak najszybciej, w razie gdybyś uporał się ze swoimi obowiązkami przed końcem tygodnia.
Jak myślisz, czy uda Ci się wrócić prędzej? Pamiętaj, że obiecałeś uważać na siebie.
Z wyrazami miłości,
Arabella

– Doprawdy, cóż za niedorzeczny pomysł! – wykrzyknął pan Norrell, zerkając przez okno za oddalającym się lordem Liverpoolem. – Dobrze, że udało mi się go odwieść od tego zamiaru – dodał po chwili, gdy wymowna cisza i trzy utkwione w nim nie całkiem przychylne spojrzenia obudziły w nim potrzebę potwierdzenia swoich słów.
Pan Norrell nie był osobą, w której łatwo było zasiać wątpliwości odnośnie raz podjętej decyzji, i zwykle potrzeba było do tego o wiele więcej niż tylko ciszy i spojrzeń. Jednakże tym, co zaniepokoiło go w tej sytuacji, nie było samo milczenie czy spojrzenia, a tkwiąca w nich zgodność. Zgodność, która wydawała mu się zupełnie nienaturalnym stanem (1). Prawdę powiedziawszy, był zupełnie przekonany, że choć jeden z obecnych w pokoju mężczyzn pospieszy z gorącymi zapewnieniami o słuszności jego opinii. Ku jego zaskoczeniu jednak, zarówno rozparci w fotelach panowie Drawlight i Lascelles, jak i siedzący przy stole Childermass milczeli uparcie.
– Nie sądzę, żeby odwiódł go pan od jakiegokolwiek zamiaru – odezwał się w końcu Childermass chłodnym tonem. – O ile zrozumiałem, to jego lordowska mość wymógł na panu obietnicę, że przemyśli pan jeszcze swoją decyzję – uściślił bezlitośnie. Pan Norrell żachnął się, ale nie dane mu było dojść do słowa, bo pan Lascalles natychmiast podchwycił wątek.
– Dokładnie! I mam nadzieję, że rzeczywiście ją pan przemyśli – wykrzyknął, podrywając się z fotela. – Proszę się nie gniewać, ale czy pańska odpowiedź nie była… zbyt pochopna? Jestem przekonany, że podobna drobnostka jak spowolnienie wody w oceanie nie przysporzyłaby panu żadnych problemów, a byłoby to z pewnością istotnym świadectwem pańskiej przyjaźni z lordem Liverpoolem, na której, pozwolę sobie przypomnieć, bardzo nam zależy – perorował łagodnym tonem.
Jakkolwiek pan Norrell wciąż pozostawał powszechnie szanowanym i docenianym magiem, do którego w pierwszej kolejności zwracano się z większością spraw wagi państwowej, jego trudne usposobienie i bardzo zachowawcze podejście do czynienia czarów powodowały, że wielu ministrów odnosiło się do niego z coraz większą niechęcią. Sytuacji nie poprawiło też na pewno ponowne pojawienie się w Anglii pana Strange’a, który w blasku chwały powrócił z wojny, wyprzedzony wręcz opowieściami o cudach, jakich dokonywał na Półwyspie. Istotnie więc, oddanie przysługi premierowi leżało we wszystkich najlepiej pojętym interesie.
Niestety, pan Norrell zdawał się zupełnie tego nie dostrzegać.
– Drobnostka…? – powtórzył zdziwiony. – Przecież to zupełnie bez znaczenia! Niezależnie od tego, ile zachodu by to wymagało, ten pomysł jest zupełnie nonsensowny. Nie zrobiłbym czegoś takiego!
– Dlaczego, sir? – zapytał spokojnie Childermass i właśnie ten spokój sprawił, że pan Norrell poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.
– Ja… Nie zamierzam się przed tobą tłumaczyć! Zajmij się swoją pracą – rzucił i zanim panowie Drawlight i Lascelles zdążyli przechwycić pytanie, umknął z biblioteki, mamrocząc coś na temat ogromnej ilości obowiązków.

Stwierdzenie, że Jonathan Strange był zbyt zapracowany, by zajmować się listami, nie było do końca precyzyjne. Naturalnie szczerą prawdą było to, że do Kornwalii wyruszył na prośbę generałów, którzy uznali, że dobrym posunięciem byłoby zapoznanie z tak ważnym aspektem sztuki wojennej, jakim stała się w ostatnich latach magia, nawet najprostszych i najmniej zaprawionych w bojach żołnierzy. W związku z tym, gdy w połowie lipca podjęli decyzję o wysłaniu podpułkownika Granta do stacjonujących w okolicach portów na południu kraju jednostek, z zadaniem poinstruowania ich w kwestii metod zwiadowczych, ktoś wysunął sugestię, że pan Strange mógłby właściwie udać się tam wraz z nim. Jednocześnie wszyscy stwierdzili, że o wiele lepiej od jakiejkolwiek klasycznie pojętej inspekcji na postawę żołnierzy wpłynie wizyta powszechnie podziwianych bohaterów wojennych.
Tym sposobem kilka dni później podpułkownik Colquhoun Grant i pan Jonathan Strange wyruszyli na południe (2). Gdy dotarli na miejsce, okazało się jednak, że oczekujący tam na nich żołnierze, wbrew podejrzeniom generalicji, wiedzą zaskakująco dużo i o magii, i o rozpoznawaniu planów wrogich armii. W efekcie, choć przewidywali, że spędzą tam około dwóch tygodni, już po dwóch dniach uporali się właściwie ze swoimi zadaniami. Zgodnie jednak orzekli, że ogromnym nietaktem z nich strony byłoby przedwczesne pozbawienie Kornwalijczyków swojej – jak to ujął Strange – nobilitującej obecności, i postanowili pozostać na miejscu przynajmniej jeszcze przez kilka kolejnych dni, korzystając z rozrywek oferowanych przez piękną i gościnną okolicę.
Przez krótką chwilę Jonathan odczuwał lekkie wyrzuty sumienia przez wzgląd na żonę, którą odwiódł od pomysłu towarzyszenia mu do Kornwalii, tłumacząc, że będzie miał mnóstwo pracy i ani chwili na odpoczynek. Prędko jednak odegnał od siebie te wątpliwości, uznając, że nie mógł przecież przewidzieć, że jego sława i opowieści o jego dokonaniach aż tak go wyprzedzają ani że podpułkownik Grant okaże się nauczycielem odnoszącym aż tak błyskawiczne sukcesy w szkoleniu żołnierzy.
Mimo tej nadzwyczaj logicznej argumentacji, którą przedstawił samemu sobie Strange, trzeciego wieczora po przybyciu Colquhoun Grant ciągle jednak czuł się w obowiązku, by pomóc przyjacielowi uwolnić się od owych wyrzutów sumienia. Najlepszym sposobem, jak autorytatywnie stwierdził, było bezwzględne utopienie ich.
Jako że wody obmywające kornwalijskie wybrzeża wydawały się wyjątkowo zimne i nieprzyjazne, panowie wybrali w tym celu butelkę brandy.

Pan Norrell, który zmuszony był przez dłużące się niemiłosiernie popołudniowe godziny cierpieć niewygodny ukrywania się w zakamarkach własnego domu, z ulgą przyjął przyniesioną przez lokaja wiadomość, że panowie Drawlight i Lascelles opuścili w końcu Hanover Square. Czym prędzej udał się do biblioteki w nadziei, że tego dnia nie trzeba jeszcze uznawać za stracony. Niestety na miejscu zastała go niemiła niespodzianka w postaci Childermassa, który nadal, z ostentacyjną wręcz starannością, zajmował się odpisywaniem na listy. Pan Norrell przez moment rozważał dyskretne wycofanie się, ale został zauważony.
– Czy życzy pan sobie, żebym wysłał pańską ostateczną odpowiedź do lorda Liverpoola? – zapytał Childermass, nie podnosząc nawet głowy znad kartki papieru.
– Oczywiście – odpowiedział pan Norrell, pospiesznie sięgając po jedną z leżących na stoliku ksiąg.
– Jaką?
– Odmowną naturalnie! – rzucił zniecierpliwionym tonem pan Norrell i zaczął czytać w nadziei, że to ostatecznie zakończyło dyskusję na ten temat. Zdążył przeczytać jednak ledwie dwa zdania, gdy padło kolejne pytanie.
– Co mam podać jako powód, sir? – Childermass nie popełnił drugi raz tego samego błędu. Na tak postawione pytanie pan Norrell nie mógł uniknąć odpowiedzi.
– Och, co tam sobie uważasz! – prychnął z irytacją. – Pomysł jego lordowskiej mości jest absurdalny w każdy calu, więc masz duży wybór. Poza tym igranie przy pomocy magii z oceanem czy z angielską przyrodą w ogóle jest zwyczajnie nie rozsądne i niebezpieczne.
– Cóż, wydaje mi się, że nigdy dotąd nie wyrażał pan podobnych wątpliwości – zaoponował Childermass. – Czym innym, jeśli nie częścią przyrody, były ulewy, które zsyłał pan na francuską flotę albo ich zboże, które zmuszał pan do zniknięcia?
– Powiedziałem: angielską przyrodą! – wykrzyknął pan Norrell poważnie już rozdrażniony. – Zresztą powinieneś sam dostrzec różnicę między chwilową zmianą pogody a spowolnieniem ogromnej masy wody, która, jeśli wierzyć przedstawionej nam dziś teorii, porusza się w niezmienny sposób od zawsze. Przecież to mogłoby mieć wprost katastrofalne skutki! Kto wie, czy przez taką fanaberię nie przyszłoby nam wszystkim tutaj zamarznąć!
– Za tydzień mógłby pan przywrócić wszystko do normy. – Childermass wzruszył ramionami.
– Powiedziałem: nie. Każdy nowoczesny mag powinien poważnie, a przede wszystkim rozważnie podchodzić do zagadnień związanych z naturą – oświadczył pan Norrell i ostatecznie wetknął nos w książkę.

– Zastanawiam się rzuceniem zaklęcia, które umożliwiłoby ananasom mówienie – oświadczył pan Strange, po dłuższej chwili milczenia odrywając wzrok od zawartości swojego kieliszka.
– Mówienie? – zdziwił się uprzejmie podpułkownik Grant. Jonathan pokiwał energicznie głową i wychylił swoje brandy.
– Zgadza się. Coś podobnego uczynił pan Norrell z posągami w katedrze w Yorku. Z pewnością słyszałeś tę historię, każdy ją słyszał!
– Oczywiście, że słyszałem – zgodził się Grant. – Nie rozumiem jednak, czemu miałbyś zrobić coś takiego akurat z ananasami.
– Och, to bardzo proste – stwierdził Strange. – Ananasy z pewnością przejawiałyby ogromne zdolności w kwestii rachunków. Widziałeś kiedyś, jak to rośnie? Idealnie prosto! Nie wierzę, że tak uporządkowanej rośliny nie dałoby się nauczyć liczenia. A to z kolei z pewnością ułatwiłoby życie wielu ludziom. Nie musieliby, biedacy, całymi dniami ślęczeć na słupkami cyferek (3)… To prawdziwie nowoczesne zastosowanie magii!
– Sprytne. Ale nie wziąłeś chyba pod uwagę jednego – roześmiał się Grant. – Czy sądzisz, że ludzie utrzymujący się z, jak to określiłeś, ślęczenia nad słupkami, mogą sobie pozwolić na zakup wystarczającej ilości ananasów, by móc zlecić im swoje zadania?
– Och. – Strange naburmuszył się lekko. – Niech ci będzie. Nie można ode mnie chyba wymagać, żebym martwił się o wszystkich, prawda? Dolej mi lepiej brandy – zażądał tonem sugerującym wyraźnie, że luka w jego planie była wyłączną winą podpułkownika Granta oraz ludzi, którzy nie posiadają na co dzień w domu ananasów.
Dwa kieliszki oraz dłuższą chwilę milczenia później Strange odezwał się ponownie.
– Powinienem upolować rekina – oświadczył zdecydowanym tonem. Podpułkownik Grant jako człowiek światowy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przekonanie wielu Anglików, iż rekiny są jedynie jedną z wielu legend o morskich potworach, jest zupełnie błędne. Wiedział jednak równie dobrze, że zwierzęta te – choć prawdziwe – raczej nie zamieszkują wybrzeży Kornwalii. Wyraził tę wątpliwość na głos.
- To nie ma znaczenia. Jestem w końcu największym magiem naszej epoki, oprócz Norrella oczywiście, z pewnością potrafiłbym skłonić chociaż jednego rekina do przypłynięcia do Anglii – zawyrokował Jonathan. – Z pewnością mógłbym się czegoś od niego nauczyć.
– Od r-rekina? – upewnił się Grant, nie całkiem pewny, czy wciąż nadąża za potokiem myśli Strange’a.
– Zgadza się – potwierdził zdecydowanie Jonathan. – Nie jestem zupełnie przekonany, co to miałoby konkretnie być, ale Arabella napomknęła kiedyś, że mógłbym – wyjaśnił, widząc niezrozumienie na twarzy przyjaciela. – Zdaje się, że miało to związek z jakimś wierszem. Prawdopodobnie nawet mi go czytała, ale obawiam się, że mogłem jej nie słuchać. – Zamyślił się i wychylił kolejny kieliszek. – Ale kiedy już będę miał tego rekina, z pewnością dowiem się od niego, czego powinienem się nauczyć – dorzucił po chwili z nadzieją.
Podpułkownik Grant nic na to nie odrzekł, tylko sięgnął po brandy, wychodząc z założenia, że dziwne pomysły, podobnie jak wyrzuty sumienia, najlepiej jest utopić. Polowanie na rekiny nie uśmiechało mu się ani trochę.

Pan Norrell doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego słudzy, a zwłaszcza jeden z nich, nie zwykli przykładać zbyt dużej wagi do poleceń, które im wydawał. Nie podejrzewał więc, by Childermass uznał rozmowę o prądach morskich za zakończoną i wysłał lordowi Liverpoolowi jakąkolwiek odpowiedź. Łudził się jednak, że atak nie nadejdzie z innej strony, a już na pewno, że nie nadejdzie tak wcześnie.
Ledwie pan Norrell zdążył zasiąść do śniadania, jego spokój zakłóciło nadejście pana Drawlighta. Gość naturalnie nie odmówił poczęstunku, ale nie zwlekał też zbyt długo z przedstawieniem celu swojej wizyty.
– Nie daje mi spokoju pańskie wczorajsze stwierdzenie, że prośba lorda Liverpoola jest nonsensowna – stwierdził wkrótce. – Zupełnie nie potrafię pojąć, dlaczego pan tak uważa…? Przecież to tylko taka błahostka. Ot, nieszkodliwy kaprys jego lordowskiej mości…
– Właśnie! Kaprys – powtórzył ponuro pan Norrell, wyraźnie przekonany, że powinno to wystarczyć za wyjaśnienie. Pan Drawlight wciąż jednak nie pojmował motywów, którymi się kierował.
– Ależ doprawdy, jestem pewien, że pomoc w tak prostej sprawie w żaden sposób nie wypłynęłaby na powszechne przekonanie o ogromie pańskich mocy – zapewnił gorliwie. – Wręcz przeciwnie! Bo choć to zaklęcie z pewnością byłoby błahostką dla pana, z zewnątrz wydawałoby się na pewno niezwykle spektakularne…
– Spektakularne! – zawołał oburzony pan Norrell. – Magia nie ma być spektakularna, magia ma być szanowana!
– Och, to chyba się nie wyklucza, nie sądzi pan? – roześmiał się nieco nienaturalnie pan Drawlight. – Mam na myśli… Chodzą słuchy, że pan Strange dokonywał na wojnie rzeczy zdecydowanie spektakularnych i to ani trochę nie umniejsza szacunku, który budziły.
– Jestem przekonany, że żadna z tych rzeczy nie była równie niedorzeczna – oświadczył chłodno pan Norrell. – Pan Strange, podobnie jak ja, wykorzystuje magię tylko w poważnych kwestiach.

Jonathan ostatkiem sił skupił się na płynących po niebie chmurach i zmusił je, by zgęstniały i przesłoniły słońce, którego promienie raziły mu nieznośnie oczy od samego rana, po czym z cierpiętniczym jękiem opadł z powrotem na fotel.
– Arabella nie dopuściłaby do tego, żebym tak cierpiał – poskarżył się żałosnym tonem. Podpułkownik Grant spróbował odwrócić się w jego stronę, ale szybko porzucił ten zamiar, bo nawet najlżejszy ruch potęgował ból ćmiący się nieustannie w jego głowie.
– Pani Strange nie dopuściłaby przede wszystkim do tego, żebyś tyle wczoraj wypił – zauważył zaskakująco trzeźwo jak na swój obecny stan.
– O tym właśnie mówię – zgodził się Jonathan, sięgając po szklankę z wodą. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi, które obu panom wydało się pięciokrotnie głośniejsze niż najgłośniejsza nawet salwa armatnia, którą słyszeli na Półwyspie.
– Przepraszam, że przeszkadzam, sir. – Jeremy Johns wetknął głowę do pokoju. – Ale kapitan Coleman chciałby skonsultować z panem jakiś pomysł i dopytuje uprzejmie, czy nie znalazłby pan dla niego choć chwilki…
– Powiedz kapitanowi Colemanowi, że jest to zupełnie niemożliwe, gdyż pan Strange jest w tej chwili całkowicie zajęty umieraniem – stwierdził Jonathan, zastanawiając się, czy dałoby się tak zaczarować przyłożony do czoła kompres, by był jednocześnie chłodny i nie tak okropnie mokry.
– Gdyby kapitan Coleman pytał też o mnie – wtrącił drugi z dżentelmenów, krzywiąc się na wyjątkowo dokuczliwy dźwięk własnego głosu – powiedz mu, że podpułkownik Grant również nie może się zjawić, gdyż już umarł.
– Tak jest, sir – westchnął Jeremy trochę głośniej, niż było to potrzebne.
Chwilę po tym, jak drzwi zamknęły się za jego plecami, Grant podźwignął się ostrożnie z sofy, z umiarkowanym zainteresowaniem obserwując, jak świat wokół niego zaczyna wirować w szalonym tańcu.
– Co ty wyczyniasz? – wymamrotał Stange, kątem oka rejestrując jego ruch. Podpułkownik Grant stłumił w sobie przemożną ochotę odpowiedzenia, że absolutnie nic, i położenia się z powrotem.
– Musimy do niego iść, Strange – stwierdził, bezskutecznie usiłując równo zapiąć guziki munduru. – Mieliśmy tu świecić przykładem, pamiętasz? – rzucił, starając się brzmieć choć odrobinę przekonywująco. Jonathan jęknął coś niewyraźnego w odpowiedzi, ale w końcu, wspierając się na ramieniu przyjaciela, również zdołał wstać.
– Nie podejrzewałem, że wobec tego rodzaju umierania wciąż zachowujesz tak bohaterskie podejście – mruknął umęczonym tonem.

Ledwie pan Norrell zdołał przekonać pana Drawlighta, jak wiele ma pracy i jak bardzo potrzebuje absolutnego spokoju, w domu przy Hanover Square zjawił się pan Lascelles. Nie minęło wiele czasu, a i on powrócił do tematu prośby lorda Liverpoola.
– Przyszło mi do głowy – zaczął, leniwie obracając w dłoniach filiżankę – że przyjęcie tego zlecenia bardzo korzystnie wpłynęłoby na pański wizerunek nowoczesnego maga. To znaczy, czyż prądy morskie nie są wysoce nowoczesną ideą? Samo to, że daje pan jej wiarę, już o czymś mówi. A gdyby jeszcze pomagał je pan kształtować…! Doprawdy, nie sądzę, żeby coś mogło bardziej podkreślić, jak bardzo nowoczesną i naukową dziedziną jest magia – stwierdził z przekonaniem. Pan Norrell, który miał już najwyraźniej dosyć rozmów na ten temat, skrzywił się jedynie, nie odrywając wzroku od czytanej księgi.
– Ponadto samo rzucenie takiego czaru powinno być dla pana interesujące – kontynuował niezrażony pan Lascelles. – W końcu z całą pewnością nikt przed panem nie dokonał czegoś podobnego, czyż nie?
– Nikt nie dokonał i ja też tego nie zrobię – odparł pan Norrell, przewracając stronę. – Powinno się zasadniczo rozgraniczyć nowoczesną magię i nowomodne bzdury.

Pomysł kapitana Colemana, który zakładał, że latające balony sterowane przy pomocy magii pana Strange’a mogłyby stanowić milowy krok w rozwoju sztuki wojennej, od początku był skazany na niepowodzenie. Ostatecznie jasne stało się to w momencie, gdy gondola oderwała się od ziemi i podejrzanie prędkim i chwiejnym ruchem pomknęła ku górze. Już w tamtej chwili Jonathan powinien był zrezygnować z dalszej części eksperymentu. Dla wszystkich zebranych, oprócz niego, oczywistym było, że to nie może się udać.
Podpułkownik Grant uprzejmie, lecz stanowczo poinformował o tym, gdy tego samego dnia po południu, w drodze do Falmouth, Strange wciąż jeszcze wyrażał głębokie zdumienie faktem, że balon runął na ziemię w kłębach dymu.
– Jak to nie mogło się udać? Oczywiście, że mogło! Wydaje mi się, że kto jak kto, ale ty powinieneś pokładać większą wiarę w możliwościach magii – odparł na to urażonym tonem Jonathan. Colquhoun Grant wyjaśnił cierpliwie, że problem nie leżał w magii, a w samym balonie.
– Balony nie działały zadowalająco nawet sterowane przez załogę, a nie magię. Francuzi zrezygnowali z ich używania już ładnych parę lat temu – wytknął. Strange żachnął się.
– Zawsze sądziłem, że masz w pogardzie intelekt Francuzów – stwierdził. Podpułkownik Grant skinął poważnie głową.
– Owszem. Więc skoro nawet oni uznali balony za niebezpieczne, powinno nam dać to do myślenia – odrzekł. Jonathan nie wydawał się przekonany tym argumentem.
– Bzdura! Wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie… – urwał gwałtownie, rozglądając się z namysłem. – Nie przypominam sobie, żeby Coleman wspominał o jakimś wzgórzu po drodze do Falmouth.
– Oczywiście, że wspominał – zapewnił go Grant. – Jedziemy we właściwym kierunku.
– Owszem, wspominał – zgodził się Strange. – Ale to miało być wzgórze przypominające kształtem połówkę jabłka. To w żaden sposób nie kojarzy mi się z jabłkiem. Jeremy, czy to wzgórze przypomina ci jabłko?
– Nie musisz odpowiadać, Johns – wtrącił się podpułkownik Grant, uśmiechając się nieco złośliwie. – Twój pan stara się po prostu odwrócić uwagę od porannego wypadku lotniczego.
– Nie staram się odwracać od niczego uwagi, tylko po prostu jestem zdania, że kiedy opisuje się komuś drogę, powinno się być precyzyjnym!
– Ależ ty marudzisz, Strange, jak stara panna – roześmiał się Grant. – Jeśli kiedyś znudzi ci się bycie magiem, powinieneś zostać dyrektorką sierocińca dla dziewcząt, doskonale sprawdziłbyś się w tej roli.
– Bardzo zabawne – prychnął Jonathan, zsiadając z konia. – Chciałem po prostu zasugerować, że błąkanie się po tym odludziu jest zupełnie pozbawione sensu. Nie po to jestem magiem, żeby musieć jak jakiś pielgrzym wędrować do Falmouth. To Falmouth powinno przywędrować do mnie!
– Od tego powinieneś był zacząć – orzekł z aprobatą podpułkownik Grant, dołączając do przyjaciela na ziemi. – Bierz się do roboty!
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia, el bueno Granto. – Strange uśmiechnął się, zakasując rękawy. – W którą stronę powinniśmy się skierować, by znaleźć Falmouth? – zapytał w ostatniej chwili, zaczynając już rzucać zaklęcie.
– W lewo – odparł podpułkownik Grant.
– W prawo – odparł Jeremy Johns.
Wszystko byłoby zapewne dobrze, gdyby pan Strange nie próbował posłuchać obu na raz.
Siła rzuconego czaru zwaliła go z nóg, ale na szczęście wylądował na dość miękkim podłożu i po chwili namysłu stwierdził, że wszystko poszło mniej więcej zgodnie z planem.
– Witam w Falmouth, majorze! – rzucił wesoło, wycierając skrajem rękawa twarz i zdejmując liść, który zaplątał mu się we włosy. Cisza, która zapadła po jego słowach, zaniepokoiła go na tyle, że podniósł się i rozejrzał w około. Przed nimi jak okiem sięgnął rozciągało się pole gigantycznych słoneczników. Przecinała je szeroka droga z żółtych kamieni. Słońce, wiszące podejrzanie wysoko na niebie, parzyło niemiłosiernie. Grant, który najwyraźniej jako jedyny z całej trójki zdołał utrzymać się na nogach, lustrował wszystko to wzrokiem, otrzepując mundur z pyłu.
– Obawiam się, Merlinie, że nie jesteśmy już dłużej w Anglii (4)– oświadczył.

Gdy trzecią z rzędu kartą odkrytą przez Childermassa okazał się wizerunek dyndającego na szubienicy mężczyzny, pan Lascelles ostatecznie przestał udawać, że nie zerka ukradkiem na stawianego właśnie tarota.
– Czyżby to wróżyło, jaka w końcu nagroda spotka cię za twoją bezczelność? – zakpił. Childermass przewrócił oczami, nie przestając przekładać kolejnych kart.
– Wisielec, wbrew pańskim przypuszczeniom, nie zwiastuje śmierci przez powieszenie. Zresztą usiłuję się dowiedzieć czegoś w sprawie znacznie w tej chwili ważniejszej niż moja prywatna przyszłość – odparł opanowanym tonem. Pan Lascelles poruszył się nerwowo w fotelu.
– Tak? I czego się dowiedziałeś? – spytał, starając się zamaskować nutkę ciekawości pobrzmiewającą w jego głosie.
– Że do sukcesu zaprowadzi nas dopiero refleksja nad przyczynami decyzji, a nie nad kolejnymi sposobami jej zmiany – odrzekł Childermass, nie podnosząc wzroku.
Po jego słowach drugi raz w ciągu krótkiego czasu w bibliotece przy Hanover Square zapadła niespotykanie zgodna cisza. Przerywały ją jedynie miarowe kliknięcia odpinanej i zapinanej od nowa sprzączki przy mankiecie, którą bezwiednie bawił się pan Drawlight.
W pewnym momencie, po dłuższej chwili zasugerowanej refleksji, jedno z kliknięć wybrzmiało nie w takt, jakby zwiastując podobne kliknięcie w umyśle właściciela sprzączki.
– Nie chciałbym zostać źle zrozumiany – odezwał się z namysłem pan Drawlight. – Ale czy istnieje taka możliwość, że pan Norrell w jakiś sposób obawia się morza?
– Oczywiście, że pan Norrell obawia się morza – odrzekł Childermass, chowając karty do kieszeni. – Pan Norrell obawia się wszystkiego, co znajduje się poza jego biblioteką.
– Cóż, to całkiem możliwe – zgodził się pan Lascelles. – Z tego, co pamiętam, na wyjazd do Portsmouth zgodził się tylko dlatego, że pan Strange wybierał się tam razem z nim.
– Czy nie sądzicie więc, panowie, że zasadnym byłoby poproszenie lorda Liverpoola, by zamiast fatygować pana Norrella na wybrzeże, przysłał tu kogoś, kto będzie w stanie wskazać na mapach te… prądy morskie? Jestem pewien, że pan Norrell równie dobrze może rzucić zaklęcie, przebywając w Londynie – zasugerował pan Drawlight.
Cisza, która zapadła tym razem, była nie tylko zaskakująco zgodna, ale i zaskakująco pełna aprobaty.

Falmouth, 29 lipca 1814 (5)
Najdroższa Arabello!
Z utęsknieniem wyczekuję dnia, w którym się znowu zobaczymy. Dobrze jednak, że nie zdecydowałaś się towarzyszyć mi do Kornwalii. Jest tu absolutnie okropnie! Okolica zdaje się sprzysięgać, by robić gościom na złość, ludzie są wyjątkowo uciążliwi, a od tutejszych napojów już zdążyłem się pochorować.
Mam jednak przynajmniej mnóstwo zajęć i okazji do wypróbowania nowych, ciekawych czarów. Poczyniłem kilka pouczających odkryć i wpadłem na sporo interesujących pomysłów, które będę musiał rozwinąć po powrocie do Londynu. Dzisiaj jednak spotkało mnie ogromne rozczarowanie. Uporawszy się z zadaniami wyznaczonymi nam przez generałów, postanowiliśmy z podpułkownikiem Grantem wybrać się na rejs w stronę wysp Scilly. Pogoda wydawała się wymarzona, jednak gdy wsiedliśmy na pokład, okazało się, że żaglowiec żadną siłą nie chce odbić od brzegu. Jakby jakaś ogromna masa wody blokowała dostęp do otwartego morza. To było naprawdę niezwykłe. Gdyby nie to, że mogę ręczyć za wszystkich (dwóch!) magów, którzy mogliby uczynić coś podobnego, uznałbym zapewne, że jakiś bałwan rzucił na fale zaklęcie. Sugerowałem nawet, że ja mógłby spróbować zdziałać coś czarami, jednak kapitan okrętu zdecydowanie się temu sprzeciwił. Musieliśmy więc zrezygnować z naszej wyprawy. Wskutek tego nie tylko ominęły nas malownicze widoki, ale straciłem też okazję do przeprowadzenia małej próby czarów na faunie morskiej. To drugie nie wydawało się jednak zasmucać nikogo oprócz mnie.
Podpułkownik Grant każe przesłać Ci jego ukłony i uniżenie prosi, byś nie zachęcała mnie więcej do rozwijania zainteresowań zoologicznych. Zupełnie nie rozumiem, o co mu chodzi! Wracamy za tydzień.
Zawsze twój,
Jonathan

(1) Panowie Drawlight, Lascelles i John Childermass nie zgadzali się ze sobą właściwie nigdy. Prawdopodobnie, gdyby pan Norrell zapytał któregoś dnia, jakiego koloru jest niebo, otrzymałby niemal natychmiast od Childermassa odpowiedź, że jest niebieskie. Drawlight z pewnością pospiesznie sprzeciwiłby się tej opinii, oświadczając, iż nieboskłon ma naturalnie kolor cyjanu i jedynym faktem, który może usprawiedliwiać tak głęboką ignorancję Childermassa w tej kwestii, jest jego niskie pochodzenie. Lascellesowi, który wyjrzawszy przez okno, uznałby co prawda w duchu, że niebo jest tego dnia w dość dziwnym odcieniu niebieskiego, zbliżonym być może nieco do cyjanu, nie pozostałoby nic innego jak głośno stwierdzić, że jest zielone.
(2) Wyjazd był nieco opóźniony głównie z uwagi na protesty pana Norrella, który odzyskawszy po trzech latach swojego ucznia, nie miał zamiaru łatwo zrezygnować z towarzystwa tego jedynego człowieka, z którym mógł omawiać skomplikowane magiczne zagadnienia. Jonathanowi w niespodziewany sukurs przyszedł pan Drawlight, zastanawiając się głośno, czy wobec rezygnacji z wyprawy do Kornwalii pan Strange przystanie na namowy żony, która – podobno – wyrażała chęć spędzenia całego lata w Shropshire.
Nikt nie miał całkowitej pewności, czy pani Strange rzeczywiście obstawała przy podobnym pomyśle, ani nawet czy podobne plotki naprawdę dotarły do uszu pana Drawlighta, czy raczej zrodziły się w jego umyśle. Niemniej jednak pan Norrell uznał, że woli obejść się bez swego ucznia przez trzy tygodnie, niż stanąć w obliczu niebezpieczeństwa stracenia go na kolejne trzy miesiące.
(3) Wiele osób jest zdania, że niepowodzenie eksperymentów, które pan Strange poczynił w kierunku wcielenia tej idei w życie, wpłynęło na jego niechęć do ananasów, którą w późniejszych latach zwykł wyrażać głośno i dosadnie.
(4) Niektórzy twierdzili później, że zdanie wypowiedziane przez podpułkownika brzmiało: „Obawiam się, Merlinie, że nie jesteśmy już dłużej we Francji” oraz że padło nie w obliczu przygody w drodze do Falmouth, a po prostu w czasie przechadzki ulicami miasteczka, kiedy pan Strange w wirze rozmowy po raz kolejny pomylił jego stopień. Jednakże w opublikowanym w 1820 „Żywocie Jonathana Strange” pan John Segundus stanowczo sprzeciwił się dawaniu wiary tej historii. Jego zdaniem nie było najmniejszych powodów, dla których pan Strange miałby przedstawiać później ubarwioną wersję wydarzeń. Ponadto w tym czasie podpułkownik Grant sam jeszcze nie przyzwyczaił się na tyle do swojego nowego stopnia, by zwrócić uwagę na podobną pomyłkę.
(5) Z powodu zupełnie niezrozumiałej dla posłańców nagłej zmiany położenia dróg w Kornwalii list pana Strange’a dotarł do Arabelli później niż jego autor. List wysłany kilka dni wcześniej przez panią Strange nie dotarł do Jonathana nigdy.
Pomysł
A - 1.4
B - 1.6

Taki słodko-gorzki był ten pierwszy tekst. Strasznie nostalgiczny. Brakowało mi może trochę więcej detali co do spraw prowadzonych przez chłopaków, ale nie można mieć wszystkiego, częściowe studium postaci wystarczy ;) Daję nieco mniej punktów ze względu na znajomość oryginału (tak, wiem to okrutne), nie było w tym tekście prawie nic, czego sam serial już by nie przemaglował, a to i po kilka razy. Ale z drugiej strony nie było żadnej tragedii pod względem oryginalności, po prostu ja już za bardzo znam ten model opowieści, wybaczcie :c

Tekst B jest bardzo sympatyczną miniaturką z magią w tle. Historia oparta praktycznie niemalże w całości na prompcie (o Eru, nie mam pojęcia, jak to odmienić, żeby nie wyglądało jak mały potfforek) o prądach morskich i perypetiach bohaterów z nimi związanych była dla mnie przyjemną odmianą od tego, o czym zwykle czytam. Można by powiedzieć, że poczułem powiew świeżości przy tym tekście. Dlatego nieco więcej punktów.

Styl
A - 1
B - 1

Każda z autorek ma swój oryginalny styl, oba teksty czyta się płynnie, nie ma żadnych rażących błędów, po równo rozdaję punkty.

Realizacja tematu
A - 1
B - 1

Prąd Zatokowy, już nie jesteśmy w Kansas, REKIN (a jakże), samolot nurkujący ku swojej zgubie, tarotowy Wisielec, jest wymagane minimum :)

Prąd Zatokowy, nasz ukochany REKIN, spadająca jednostka latająca (jak elegancko można dopasować prompt do epoki tekstu, który się pisze, czapki z głów), pielgrzym, Wisielec jak się patrzy, coś kliknęło, wymagane minimum - ZALICZONE również tu!

Kanoniczność
A - 1
B - 1

Jako że Jonathan Strange & Mr Norrell jest mi kompletnie obcym tekstem, a Supernatural kanonu się dobrze trzyma, oba teksty dostają po punkcie. (powinienem pomiąć to kryterium ze względu na własną niewiedzę? dziewczyny, pomóżcie, bo nie jestem pewien)

Ogólne wrażenie 3
A - 1.2
B - 1.8

Tekst A czyta się dobrze, rozdzielenie historii na dwa wątki dodało jej nieco głębi (a mi radości z czytania o Bobbym), BARDZO podobało mi się rozwiązanie sprawy, którą podjął Dean - jak ja dawno nie słyszałem już o klątwie związanej ze starymi częściami, które los rozwiał po świecie (albo po Stanach, jeśli mamy być dokładni...)!
Jeden kwiatek rzucił mi się w oczy: 'o co tylko pilot go poprosił' - a teraz, ładnie cię proszę, zrób dla mnie korkociąg. KWIK! XD Przepraszam, ale to zdanie mnie ómarło.
A poza tym to KOCHAM twojego Bobby'ego, autorko tekstu A, jest tak cudownie kanoniczny, że aż słyszę wszystkie jego kwestie w głosie pana Jima Beavera. Majstersztyk pod tym względem. Ale niestety tekst B jakoś bardziej przypadł mi do gustu. Zrzucam winę na mojego wewnętrznego geografa.

Tekst B ma w sobie zdecydowanie więcej animuszu, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy to kwestia autorki, czy materiału źródłowego. Czytało się go o wiele lżej, ale także i z mniejszym przywiązaniem do postaci oraz tego, co je spotyka. Pomimo tego w zestawieniu z tekstem A wydaje mi się być nieco lepszy od tego drugiego, ale to jest moje całkowicie subiektywne odczucie. I jedna rzecz: nie mogę nigdzie znaleźć, kiedy prądy morskie zostały odkryte, i nieco mnie to trapi. Wikipedio, dlaczego nie posiadasz tak ważnej dla mnie informacji? D:

Suma
A - 5.6
B - 6.4

Gratuluję udanego pojedynku, dziewczyny! Oba teksty są świetne, ale rozdawanie punktów po równo przy prawie każdej kategorii mija się z celem, prawda? Mam nadzieję, że ktoś inny również oceni ten pojedynek, bo przy znajomości tylko jednego ze źródłowych tekstów jestem marnym jurorem.


Pomysł
Tekst A - 1,5 pkt
Tekst B - 1,5 pkt

Styl
Tekst A - 1,5 pkt
Tekst B - 0,5 pkt

Realizacja tematu
Tekst A - 1 pkt
Tekst B - 1 pkt

Ogólne wrażenie
Tekst A - 2 pkt
Tekst B - 1 pkt

Głównie dlatego, że w drugim tekście kompletnie pogubiłam się pomiędzy bohaterami, pomijając szczegół, że widziałam ich pierwszy raz na oczy. Za dużo postaci, za dużo nowych dla mnie nazwisk. Chociaż przyznam też, że dopiero pod koniec pierwszego tekstu zapamiętałam, który z tych braci jest młodszy.

Ogółem
Tekst A - 6
Tekst B - 4

Gratuluję pojedynku!
Byłam przymuszana do tej oceny przez dobre trzy tygodnie, więc się w końcu zjawiam! ^^
Pomysł
A - 1
B - 2

Styl
A - 1
B - 1

Realizacja tematu
A - 1
B - 1

Kanoniczność
A - 1
B - 1

Ogólne wrażenie
A - 1.5
B - 1.5

Supernatural niestety już nie jest tak blisko mojego serduszka jak był kiedyś, fandom drugi też mi jest raczej obcy, więc mogę podejść w miarę obiektywnie! Oba teksty pozostawiają pozytywne wrażenie, zacieszałam do obu po równo. Warunki wydaje mi się spełnione w obu, kanoniczność w miarę także... Jedyne co o ocenie decyduje to to, że przy tekście A... Już gdzieś to widziałam. John będący ojcem nie takim jakiego potrzebują jest dość wyeksploatowanym tematem. Ale przynajmniej dobrze napisanym <3

Suma
A - 5.5
B - 6.5

Gratulacje, dziewczyny!
Z największą przyjemnością mogę ogłosić, że zwycięża tekst A, którego autorką jest die Otter.

Gratuluje!