, [M] Warto było? ďťż

[M] Warto było?

Kto tam jest w środku?
Amarylis - stokrotne dzięki za betę i konstruktywną krytykę - wzięłam ją sobie do serca.

Warto było?
- Gdzie byłaś?!
Ledwie zamknęłam za sobą drzwi, rzucił się na mnie z furią w oczach. Zanim się zorientowałam, wylądowałam na krześle w kuchni. Nie zaproponował mi herbaty, jak zrobiłby to dobrze wychowany mężczyzna. Nieobecna pół dnia żona rozzłościła go – stał nade mną jak drapieżnik nad ofiarą, a w głębi siebie rozkoszował się strachem i niemocą przeciwnika.
Gdy udało mi się podjąć decyzję o kilku godzinach absolutnej wolności, poczułam dumę i zadowolenie, że jednak jeszcze potrafię. Bo ten bydlak starał się jak mógł zrobić ze mnie marionetkę, którą pociągałby za grube sznury swej woli.
- Gdzie byłaś, pytam się?
Nagle dopadły mnie wątpliwości. Zachowywał się zupełnie inaczej. Nie było policzków i szarpaniny, nawet furii i wrzasków – typowych oznak zazdrości. Ten spokój mnie przeraził. Nie wiedziałam, co robić. Pozwolił mi przyzwyczaić się do pewnych typów zachowań, które wykorzystywał przeciwko mnie z reguły wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałam, więc byłam co najmniej zdezorientowana.
- Dowiem się w końcu, gdzie moja ptaszyna była tyle czasu?
- Dlaczego taki jesteś? – wyrwało mi się. Czułam się równocześnie obco, jakbym nie ja to powiedziała. Ten pojedynczy akt oporu, rodzaj chwilowego buntu, który i tak został stłumiony.
Podszedł do mnie. Lęk zmienił się w panikę. Boże, nie! On to ze mnie wydusi! Uda mu się, zawsze udawało. Czasami od razu, niekiedy to przeciągał, ale tak czy siak osiągał cel. A ja, głupia, po każdym nieposłuszeństwie wracałam do niego, przepraszałam, prosiłam, by wybaczył, a miłosierny mąż zawsze odpowiadał, że zrobi to, ale kara pozostanie karą.
- U…Mileny… - wykrztusiłam słabo, wpatrując się w niego błagalnym wzrokiem. Nie działało to na niego, ale oczy same otwierały się w przerażeniu, jakby zapomniały o istnieniu powiek. Najkrótsza utrata czujności mogła kosztować mnie utratę życia. Musiałam o tym cały czas pamiętać. Moja ręka zacisnęła się w pięść na kluczach, ciało oblał zimny pot. Znałam go w tym stanie, mimo to nadal wzbudzał gamę emocji.
- Kłamiesz – wysyczał z wściekłością, szarpiąc mnie za włosy. Mimo bólu powitałam to z ulgą. Wiedziałam wreszcie, czego mogę się spodziewać.
- Ale…b-byłam tam…naprawdę – wyjąkałam, ale on przechylił mi głowę do tyłu i spoliczkował.
- KŁAMIESZ! – ryknął i pchnął mnie na podłogę. Już machinalnie starałam się osłonić żebra i nadstawiać się tak, by uniknąć kopnięcia w nerkę.
- Wyobraź sobie – powiedział, gdy przerwał na chwilę bicie – że zadzwoniłem do niej w pierwszej kolejności. I co powiedziała? Że ciebie w ogóle tam nie było. Słyszysz?! – ryknął i znów zajął się karaniem mnie. W końcu, gdy miałam już plamy przed oczami i byłam o krok od zemdlenia z bólu, skończył i zwrócił się w kierunku drzwi. Usłyszałam tylko jedno pożegnalne zdanie:
- Teraz, ptaszynko, zastanów się, jak było naprawdę. Mam nadzieję, że jak wrócę, to wszystko mi wyśpiewasz. - Po chwili usłyszałam szczęk klucza w zamku. Dotarło do mnie, że ten sukinsyn zamknął mnie w domu. Rozejrzałam się po pokoju na ile mogłam, ale ciało zaprotestowało. Zostałam więc tak, jak leżałam, z nadzieją, że Piotr zbyt szybko nie wróci.
Poznaliśmy się przez wspólnego znajomego – Bartka. Byliśmy właśnie na spacerze, kiedy spotkaliśmy Piotra. Chyba oddawał jakąś książkę, nie pamiętam, ale wiem, że od tego momentu Bartek wypadł z gry. Między mną, a Piotrem od razu zaiskrzyło. Te ukradkowe spojrzenia, delikatne muśnięcia dłoni i inteligentne dyskusje doprowadziły w końcu do katastrofy – mojej fascynacji, którą wzięłam za miłość. W końcu oświadczył mi się, a ja, idiotka, przyjęłam go. Ślub był bardzo skromny. Cieszyłam się, bo mieliśmy ten szczególny dzień dla siebie, mogliśmy spędzić go sami, ciesząc się swoim towarzystwem.
Po pewnym czasie zaczął okazywać swoje prawdziwe oblicze. Ale robił to stopniowo. Najpierw przestał mówić mi, że ładnie wyglądam. Zaczęłam mieć wątpliwości co do swojej atrakcyjności. Potem samodzielnie podejmował decyzje, które miały być wspólne. Awanturą lub przemocą konsekwentnie pozbawiał mnie zalążków silnej woli. Przeżyłam szok zbyt wielki, bym mogła myśleć o odejściu. Człowiek, którego znałam, okazał się zupełnie inny, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stawał się apodyktycznym draniem, a ja mu na to pozwalałam. Nie wyraziłam nawet słowa sprzeciwu i teraz płaciłam za to ogromną cenę – robiłam za worek treningowy damskiego boksera. Po jakimś czasie, paradoksalnie, przyzwyczaiłam się do tego i przerażało mnie to. Zastanawiałam się, czy zaczęłam mieć jakąś znieczulicę społeczną, skoro nie wzruszał mnie widok kobiet w ogromnych okularach przeciwsłonecznych. Wtedy jeszcze nie próbowałam sobie powiedzieć, że jestem jedną z nich, choć miałam wątpliwości, czy postępowałam słusznie. Starałam się delikatnie zasugerować mężowi, że coś było nie tak w naszym małżeństwie. Jeśli robiłam aluzje, udawał, że ich nie dostrzegał. Gdy dochodziło do bardziej zdecydowanego oporu, dusił bunt w zarodku. Groził i straszył, że i tak się od niego nie uwolnię. Wierzyłam mu.
W myślach zastanawiałam się, czy zrobiłam słusznie, wychodząc wczoraj wieczorem. Piotr znowu zostawił mnie samą, zamknął w tych czterech ścianach, których zaczęłam nienawidzić i bać się ich. W akcie desperacji wyskoczyłam przez okno, cudem nie zabijając się przy tym. Nie obchodziło mnie, że wyglądam jak straszydło, że włosy sterczą mi na wszystkie strony, że ubrałam się w zwykłe dżinsy i koszulę w kratę. W końcu byłam wolna, wolna!
Weszłam do jakiejś kawiarni. Podeszłam do wolnego stolika. Może to przewrażliwienie, ale wydawało mi się, że wszyscy mi się dziwnie przyglądają. Po chwili podeszła kelnerka – ładna, zadbana, ze sztucznym uśmiechem. Mężczyzna nie zorientowałby się, o co tak naprawdę w nim chodzi, ale kobieta doskonale rozumie kobietę. W końcu jakoś przetrwały dwadzieścia wieków.
Usłyszałam cenę zamówionej kawy i nagle zdałam sobie sprawę, że nie zabrałam ze sobą żadnych pieniędzy. Wymamrotałam przeprosiny i już miałam wychodzić, kiedy usłyszałam za sobą męski głos.
- Ja zapłacę.
Odwróciłam się gwałtownie. Za moim krzesłem stał chłopak, na oko młodszy ode mnie. Zielone oczy wesoło spoglądały na otoczenie, a brązowe włosy z rudawym poblaskiem wyróżniały go z tłumu. Uśmiechał się miło.
Spięłam się. Życie w ciągłym strachu przed mężem spowodowało, że nabawiłam się dziwnych lęków. Skutecznie mnie do siebie przywiązał.
Gdy nieznajomy podszedł bliżej, nie zapanowałam nad sobą – poderwałam się, chyba nieco zbyt gwałtownie, i otworzyłam szeroko oczy, jak zazwyczaj. Spojrzał zdumiony, ale najwyraźniej szybko dodał dwa do dwóch – mój wygląd i wzrok przerażonego zwierzęcia, lęk przed nieznajomymi mężczyznami. Zorientował się, w czym rzecz, więc podszedł powoli, wyciągnął przed siebie rękę i powiedział cicho:
- Chodź ze mną, ludzie dziwnie się patrzą.
Posłuchałam go, ale czułam się w tym momencie bardzo nieszczęśliwa i zagubiona. Co z tego, że uciekłam, skoro moja dusza wyrywała się do brutalnego męża, a wolność to jakby zmuszanie pisklęcia do latania? Wtedy zrozumiałam, że wrócę, bez względu na wszystko.
- Opowiedz mi – poprosił. Blask w jego oczach nieco przygasł, zniknął podnoszący na duchu uśmiech. Nie potrafiłam odwdzięczyć się za ten drobny gest życzliwości – zacięłam się, nic nie odpowiedziawszy.
- Nie bój się, powiedz, co ci się stało. Wyrzuć to z siebie, wyglądasz jak chodząca rozpacz i bezradność. Chcę ci pomóc – mówił, a ja zapytałam się siebie, co mi szkodzi. Jeszcze przez chwilę się wahałam. Zrozumiałam, że taka okazja może się już nie powtórzyć, a nie potrafiłam więcej dusić tego w sobie. Potem postawiłam wszystko na jedną kartę.
Opowiadałam. Wyrzuciłam z siebie całą trawiącą mnie gorycz, strach, bezradność. Niekiedy próbowałam wyrazić to, czego nie potrafiłam opisać, a on wtedy głaskał mnie uspokajająco po głowie i łapał za rękę, prosił, bym nie przerywała. Poddałam się jego woli, obdarzyłam cząstką zaufania, jaka jeszcze we mnie pozostała. Nie skreśliłam mężczyzn, choć wyczuwałam, że większość dziewczyn w podobnej sytuacji bardzo długo uczyło się żyć od nowa.
Sama nie wiedziałam, jak doszło do tych czułości podczas spaceru. W końcu wiedziałam o nim naprawdę niewiele – miał na imię Kamil, studiował psychologię. Tyle. A ja - jak wyczerpany organizm łaknący cukru – garnęłam się do niego zachłannie, chcąc uzyskać tę odrobinę czułości, zregenerować siły przed kolejną walką z Piotrem.
A teraz, leżąc na zimnych kafelkach w kuchni, doszłam do jednego wniosku.
Warto było.


Ech, ręka już zdrowa i nie mam wymówki, żeby nie pisać tego komentarza. Więc do roboty.

To zdecydowanie mocny tekst, tego byłam pewna od pierwszej chwili. I na bardzo trudny, wymagający temat. Więc przede wszystkim brawa za odwagę. Od początku też podobała mi się fabuła i postaci. Wszystko bardzo prawdziwe. Po pierwszym przeczytaniu miałam jednak wątpliwości co do sposobu, w jaki ukazałaś uczucia głównej bohaterki. Bo one są, w dużej ilości, ale... Niezbyt wiem, jak to określić. Odnoszę wrażenie, że są opisane, ale ich nie czuć. Postrzegałam to jako wadę. Ale potem przeczytałam to opowiadanie raz jeszcze i zmieniłam zdanie. To nie wada. Nie, zdecydowanie nie. To wielka zaleta, nawet jeśli to tylko subiektywne odczucie rojące się w moim popapranym łebku. Zaleta, bo to pokazuje, jak, hmm, przyzwyczajona do tego typu emocji jest bohaterka. A mimo to je przeżywa. I na koniec zakończenie. Ono wprawia w osłupienie. Jest w pewnym sensie przerażające. Zwłaszcza że, jak podejrzewam, bardzo życiowe.

Podsumowując... Warto było? Niewątpliwie tak. Naprawdę dobry, mocny tekst. Gratuluję!

T.L.

PS: Zrozumiałaś coś z tego bełkotu? ;)
Trudny temat sobie wybrałaś, Kiruś, ale myślę, że go zrealizowałaś (; Ładnie opisałaś te uczucia, choć z początku trudno mi było wczuć się w rolę bohaterki. Widać, jak uzależniona jest od męża, choć osobiście nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć; jak można pozwalać na to, by ktoś się nad tobą znęcał, choć może to zależy od charakteru, postrzegania świata. Zakończenie dobre, zaskakujące, ALE... Ale ja bym chciała wiedzieć, co dalej. Bo to się świetnie nadaje na dłuższe, wielorozdziałowe opowiadanie (no powiedzmy, że opowiadanie, nie wiem, jak to inaczej ująć), a ja wierzę, że wspaniale byś sobie z czymś takim poradziła. Kamil mnie zaintrygował, mogę nawet powiedzieć, że budzi sympatię. No i ostatnie dwa słowa zdecydowanie pasują, utrzymują klimat. Podoba mi się, bardzo mi się podoba, ale jak wspominałam, pragnęłabym ujrzeć kontynuację tego. Całuję i weny, Serina.