,
[M] OśrodekKto tam jest w Ĺrodku?
Co w głowie szumi podczas snu...
Powoli zbliżali się do ośrodka, zlecone zadanie nie należało do najtrudniejszych. Wejść, zniszczyć kartoteki i sprzęt, potrwać przywódcę i uciec bez szwanku. Nie takie rzeczy już robili. Obrócił się by spojrzeć na swoich ludzi. Ktoś mógłby powiedzieć, że są grupą zupełnie przypadkowych osób, która właśnie się spotkała przy drodze. Bardzo mylne przypuszczenie. Tuż przy nim stał Dan. Ich głowa od planów operacyjnych, jego prawa ręka. Byłby dowódcą gdyby nie brak pewności siebie, czy zdolności podejmowania nagłych decyzji. Robił co do niego należało, ale w życiu codziennym brakowało mu asertywności . Nie raz pozwolił na obrazy i kuksańce odnoszące się do jego osoby i nic z tym nie robił. Zachowywał się jakby nie miał elitarnego przeszkolenia. Denerwowało go to, powinien się zmienić. Powinien potrafić postawić się. Kawałek dalej oparty o drzewo stał Sam. Gdyby nie jego poczucie, że powinien robić co innego, ale nie potrafi, byłby najlepszym z najlepszych. Myślał szybko i logicznie, a każdą czynność poprzedzał oceną sytuacji, żadnych przypadkowych działań. Od czasu do czasu widział, że wpatruje się nieobecnym spojrzeniem w przestrzeń. Nie przyznaje się co dostrzega. Na ziemi leżał Alaric. Czasem uważał, że ten koleś ma trochę nie po kolei w głowie. Jednak zdecydowanie był to najbardziej pozytywny członek ich grupy. Żył we własnym świecie i skupiał się tylko podczas akcji, a twarz zamieniała się wtedy w kamienną maskę. A zazwyczaj na koniec zaczynał się śmiać. Co na początku doprowadzało ich do furii, potem przyzwyczaili się. Co mógł powiedzieć o sobie? Na pewno był twardy i uparty jak osioł, gdy uważał, że ma rację. Wiele w życiu przeszedł, co go tylko utwierdziło w przekonaniu, że nikt i nic nie może całkowicie dyktować, jak będzie wyglądała jego wędrówka na tym ziemskim padole. Wycofywał się gdy sprawa bywała przegrana i potrafił słuchać opinii innych, to chyba najważniejsze. Zbliżał się wieczór, panowała szarówka. Wychylił się i przyjrzał nieskromnej siedzibie wyrastającej w zasięgu wzroku. Otaczało ją stare i zniszczone, tak samo jak budynek, żelazno – betonowe ogrodzenie. Rdza przeżarła już pręty na tyle, że rozpadły się miejscami. Początek zdawał się prosty, ale od parkanu do ścian dzieliła ich spora, pusta przestrzeń z zaledwie paroma drzewami. Jeśli ktokolwiek wyjrzy przez okno gdy będą się przedzierać, nici z zaskoczenia. Wyjął zza pazuchy zlecenie i plan działania, który układał razem z Dan’em, by przyjrzeć się im po raz ostatni. Pierwszy raz od dawna trawiło go nieprzyjemne uczucie, że nie powinni się w to pakować. Potarł brodę z lekkim zarostem i skupił się. - Zachowujesz się jakbyś chciał zrezygnować Jack. Może powinniśmy? - Nie gadaj bzdur Dan. Już za późno żeby się wycofać, przyjęliśmy zlecenie. - Skoro tak twierdzisz, niech tak zostanie. Jack obdarzył go przeciągłym spojrzeniem i zasadził mu niesłaby cios w ramię. Znowu tamtemu włączył mu się tryb „będę robił co inni mi powiedzą, nie mam powodu podkopywać ich racji”. Może i pracowali w czwórkę, ale poza tym byli przyjaciółmi. Jacka zaczynało z biegiem miesięcy denerwować to zachowanie. - A to za co Wodzu. - Żebyś przestał zachowywać się jak baba i znalazł jaja, które albo ci nie urosły, albo je zgubiłeś. - Otóż to! – Alaric uniósł się na łokciach – Robisz się nudny, nie ma jak się z tobą pokłócić, mógłbyś się bardziej postarać i nauczyć się używać „nie”. - Nie. Alaric wybuchnął gromkim śmiechem, ledwo dławiąc go na tyle by nie było go słychać w całej okolicy. - To zawsze jakiś początek… - zdołał wykrztusić z siebie. Sam westchnął i trącił nogą zwijającego się na ziemi mężczyznę, jako tako przywołują go do porządku. - Ogarnij się, później się ponabijamy, pamiętacie rozkłady pomieszczeń, czy ktoś chce ostatni raz rzucić okiem? – popatrzył po spoważniałych w mgnieniu oka towarzyszy. Wypowiedział słowa, które świadczyły o tym, że biorą się do roboty i powinni się skoncentrować. Pokręcili przecząco głowami. - W takim razie – wyciągnął zapalniczkę i podpalił jedyną rzecz jaką mieli przy sobie, która łączyła ich ze zleceniodawcami – Nie ma na co dłużej czekać. Jak na zawołanie wyciągnęli broń - Colty 1911, i sprawdzili czy są sprawne. Czas karabinów maszynowych już dawno przeminął, po tym jak świat zapadł na nieuleczalną chorobę, wojnę. Siedemdziesiąt procent ludzkości została wyrżnięta do nogi, bo rządy różnych państw nie pragnęły pokoju. Broń palna stała się rzadkością i tylko tacy jak oni mieli do niej dostęp. Sami robili naboje, ta sztuka powoli odchodziła w zapomnienie. Fabryki albo zostały zniszczone albo rozgrabione po Wielkiej Wojnie. Teraz panował spokój. Ocaleli ludzie zebrali się w najmniej zniszczonych strefach, stworzyli nowe prawo, nowe rządy, nową przyszłość. Jednak żeby to działało, potrzeba eliminować wszelkie zagrożenia. Mieli się właśnie z jednym zmierzyć. Sekta. Po tym jak broń została wyklęta, zaczęto szukać innych sposobów, mniej śmiercionośnych do panowania nad ludźmi. Cóż jest silniejszego od wiary? Jednak wiara ukierunkowana na osiąganiu własnego szczęścia i komfortu była tak samo groźna jak granat. Oczywiście nie likwidowali każdej sekty, ta miała być pierwsza. Doszły informacje, że maczają palce w medycynie i eksperymentach na ludziach. W ten sposób po części cofali się do czasów barbarzyńców. Podkradli się jak najbliżej ogrodzenia w sposób niezauważony, by poszukać najbardziej osłoniętego wejścia na posesję. Nie było idealnego, wybrali najlepsze z najgorszych możliwych. Jack za pomocą gestów, które utarły się między nimi, kierował swoimi ludźmi. Puścił przodem najszybszego Alarica, który podbiegł do rosnącego blisko budynku bzu i miał obserwować okna i ewentualnie zaalarmować ich, gdy ktoś się pojawi. Podobno po jakimś czasie człowiek wyzbywa się strachu, ale on za każdym razem go odczuwał, napędzał go. Alaric uniósł kciuk. Ruszyli się żwawo jeden za drugim i po chwili kucali już przyklejeni do muru plecami. Według siatki i opisu biuro, do którego będą się wdzierać jest na piętrze. Na szczęście bogato rzeźbiony pałacyk, był idealny do wspinaczki. Dostaną się tak bezpośrednio, przy odrobinie szczęścia znajdą tam i szefa i materiały do zniszczenia. Obeszli jedną ścianę, nisko schyleni, przemykając pod parterowymi oknami. W środku panowała względna cisza. Tylko gdzieś w oddali ktoś puszczał muzykę z gramofonu. Sam zdziwił się, że jeszcze istnieją działające. Ale kto wie, co może być w pałacu. Po tym jak znaleźli się tak bardzo blisko, Jack nie mógł pozbyć się wrażenia, że są dyskretnie obserwowani. Może zaraził się szaleństwem od Alarica? Takie myślenie zwykle pomagało, nie tym razem. I ten subtelny zapach unoszący się w powietrzu, rozpoznawał go. Ukrywał się głęboko w podświadomości, a mimo to wywoływał gęsią skórkę na grzbiecie. Co jest grane? Reszta patrzyła na niego oczekująco, no tak, zwykle nie zwlekał. Wskazał okno i zaczął się wspinać po kolumnie wkomponowanej w ścianę z bogatymi ornamentami roślinnymi. Złapał się parapetu jedną ręką, a drugą sięgną do kieszeni po skrawek lusterka. Pokój był pusty, kolejny punkt dla nich. Mogli ewentualnie poczekać na powrót przywódcy sekty i ogłuszyć każdego innego przypadkowego gościa. Skinął na Sama, który wspiął się po drugiej stronie okna. Asekurował go, gdy wydłubywał spękany kit, by wyciągnąć szybę z ramy. Woleli poświęcić na to minutę i mieć pewność, że nikt ich nie usłyszy, niż w sekundę ją wybić i ściągną na siebie uwagę. Podciągnął się wyżej i włożył rękę do środka by otworzyć okno. Dobrze nasmarowane zawiasy nawet nie skrzypnęły. Po kolei weszli do środka i rozejrzeli się. Na podłodze czerwony perski dywan, pod oknem, przez które się wdarli, duże dębowe biurko, na ścianach blaknące obrazy; z prawej barek, a z lewej komody. Na ścianie na przeciwko wisiały karnawałowe maski, zajmowały przestrzeń od góry do dołu. Ich powykrzywiane i złośliwe twarze, potrafiły zmrozić do szpiku kości. Ktoś puste miejsca na oczy wypełnił czerwonym szkłem, które mieniło się, przez co zdawało się, że są one żywe i obserwują. -CHORE… - mrugnął pod nosem Dan. Oprócz Alarica reszta schowała broń i wzięła się za przeszukiwanie. Mały Szaleniec, jak go czasem nazywali, czatował przy drzwiach i nasłuchiwał. Prawda była taka, że swoim poczuciem humoru, maskował powstający mu w głowie mętlik, bagatelizował go i próbował przyjąć za coś normalnego. Czasem gdy bywał w samotności, pozwalał się temu ponieść, a wtedy odkrywał zupełnie inny świat wspaniały i jasny, tylko cienie wydawały się głębsze i mroczniejsze. Uciekał stamtąd, bo one go wzywały i nęciły. To go motywowało by z tym walczyć, a na misjach gdy wyzwalała się w nim adrenalina, nareszcie to znikało. Dlatego był w drużynie, przynajmniej na początku. Co ciekawe, potrafił wyczuwać nastoje innych, jakby dostał od choroby prezent na pocieszenie. Dlatego wiedział, że Jack waha się, pierwszy raz tamten odczuwał tak przejmujący niepokój, strach, czy nawet zalążek paniki. Każdy obserwował ukradkiem lidera, bo zachowywał się inaczej, martwili się. Jednak było oczywiste, że nie wycofa się dopóki nie zidentyfikuje zagrożenia. Odsunęli szuflady w komodach i zaczęli przeglądać masę opisanych nazwiskami teczek. Historie chorób, zapalenie płuc, żółtaczka, grypa, białaczka, katar… Nic nadzwyczajnego. Sam wskazał im coś na okładce. „04.08.00”. Spojrzeli u siebie, „06.09.02” i „ 01.05.2002”, daty. Mieli rok 2028, kartoteki były przestarzałe, albo miały coś ukryć. Wysunęli szufladę jak najdalej się dało, po czym wyciągnęli ją z komody i postawili na podłodze. Uśmiechnęli się z przekąsem i wyciągnęli ukryte segregatory. Zawartość była co najmniej szokująca. Zdjęcia osób naszprycowanych nieznanymi i eksperymentalnymi dawkami substancji krzyczały do nich. Ludzie wychudzeni, bladzi, podrapani, ze zdartymi paznokciami, podłączeni do kroplówek czy patrzący z szaleństwem w oczach. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku, znaleźli nawet jedno dziecko. Doświadczenia sprzed miesiąca, dwóch, pół roku, a nawet tuż po wojnie dwanaście lat temu. Dan przerzucał kartki coraz szybciej z narastającą wściekłością, cofał się w latach odkrywając coraz więcej zgonów. Aż dotarł do pacjenta zero. Notatki zadrżały mu w dłoniach, zacisnął usta, które stały się wąską linią. Spojrzał na Jacka. Przyjaciel stał blady jak ściana, jakby chwilowo sparaliżowany. Zadrżał, ściągnął brwi i rzucił segregator. - Zarządzam odwrót. Natychmiast. – decyzja została podjęta parę minut za późno. Do pomieszczenia wpuszczano bezwonny gaz obezwładniający. Rozluźniał mięśnie ciała, organizm ledwo będzie nabierał powietrze do płuc, a potem pompował je do krwi, co w rezultacie spowoduje stan bliski utracie przytomności. Nie zdążyli zareagować na polecenia Jacka, gdy ręce im opadły, a nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Próbowali się podeprzeć, co okazało się zupełnie bezcelowym działaniem. Jak stali tak padli, ze spojrzeniem wbitym tam, gdzie były skierowane oczy po upadku. Jack nie poddał się od razu, starał utrzymać się na klęczkach. Najgorszy koszmar, o którym pragnął zapomnieć od jedenastu lat, stanął pokazując mu białe, równe zęby w drzwiach. Mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w koszulę z podwiniętymi rękawami, trzymał rękę schowane w kieszeniach spodni w kant. Podszedł do lidera grupy i pchnął go nogą, tak że padł na wznak. -No, no, no. Widzę, że ci się dorosło, bardzo tęskniłeś? Nie potrafili powiedzieć co działo się przez następne godziny, stracili kontakt z rzeczywistością. Ocknęli się unieruchomieni na krzesłach przypominających dentystyczne; długie, z podpórką na głowę i nogi. Gdyby nie sytuacja, w której się znaleźli, mogliby pomyśleć, że są wygodne. Przerażające było jak bardzo przesiąknęły potem, a podpórki na ręce, zostały obdarte do gołej deski i naznaczone głębokimi bruzdami. Sam z trudem zamrugał oczami i rozejrzał się z wysiłkiem. Naprzeciwko, jeszcze trochę bardziej skołowany, siedział Alaric. Byli sami, na razie. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, nie przypominało w żaden sposób laboratorium, sali tortur, czy nawet izby chorych w szpitalu, był to pokój, którego każdy by się spodziewał w pałacu. Ozdobna tapeta, parę antyków. Jedyne niecodzienne obiekty to półka z fiolkami i szklanymi buteleczkami, wypełnionymi z reguły bezbarwnymi cieczami. Etykiety opisano ręcznie, złożonymi wzorami chemicznymi. Koktajle domowej roboty. Przeglądając przez ten krótki moment teczki, ze skromnych opisów, wywnioskował co starają się osiągnąć, tylko po co? Pełne wycofanie umysłu, manipulację wspomnieniami przez bodźce zewnętrzne. Miał w rękach informacje sprzed dwóch, trzech lat, nie znalazł pozytywnych wyników. Co potrafili teraz? Byli kolejnymi królikami doświadczalnymi, czy pacjentami o konkretnym przeznaczeniu? Cokolwiek ma ich spotkać, nie podda się łatwo, szczególnie, że ma gdzie uciec. Zastanawiał się co z pozostałą dwójką, przytrzymywano ich gdzieś w pobliżu? Może tuż za ścianą. -Hej, jak się trzymasz? – zapytał lekko sepleniąc, język nie do końca go słuchał. - Łeb mnie boli jakby Thor naparzał w niego młotem. – Alaric marszczył czoło, a twarz mu poszarzała- Widziałeś Dana i Jacka? - O nich nie musicie się martwić – odparł ten sam mężczyzna po pięćdziesiątce, który właśnie z rozmachem wmaszerował do pomieszczenia – Zapewniłem im fachową psychoterapię. Zastanawiałem się, jaką rozrywkę wam zaproponować. Co powiecie na początek o wspólnym koszmarze? Tak na rozgrzewkę. Potem zajmiemy się czymś poważniejszym, hm? – nie spodziewał się odpowiedzi - Próbuję dowieść, że móżdżek zmuszony to niewyobrażalnego wysiłku, potrafi wzmocnić swoje fale mózgowe i przetransportować swoje imaginacje to innego. Wystarczy dobry przewodnik. – z szafki wyciągnął dwie elektrody połączone cienkim, izolowanym kablem. Przykleił je do skroni, nie skorych do współpracy pacjentów. Ich opór zdawał się go bawić i sprawiać satysfakcję. Sadystyczny skurwysyn, pomyślał Sam, kiedy tamten zaczął szykować odpowiednie mieszanki, po czym bez ceregieli wstrzyknął im je ramię – Dobrej jazdy. Alaric starał się nie stracić głowy. Sekta, która mieszała ludziom w głowach, by pozyskać ślepo podążających za nimi wyznawców? To bez sensu, ale zlecenie mówiło jasno o sekcie. Czy ktoś ich wystawił? Potrafił w to uwierzyć. Później głębiej się nad tym zastanowi, czuł, że środek zaczyna działać. Odpływał, odrywał się od ziemi i unosił w pustej przestrzeni. Nim zniknął na dobre, spojrzał na Sama, nie sądził, żeby sobie poradził. O siebie się nie martwił, wkraczał na wrogie, ale znane terytorium. Co z pozostałą dwójką? Jack wydawał się być podłamany już na początku. Czyżby spędził tu rok, który jest dziurą w jego życiorysie? Ale to raczej Dan był najsłabszym ogniwem. Czas zagrać. Dokładnie pod nimi pan sadysta złożył (niedługo wcześniej) wizytę Jackowi i Danowi. - Muszę powiedzieć, że cieszę się z twojego powrotu pod nasze skrzydła. - Pieprz się, raz uciekłem, zrobię to drugi raz, z taką różnicą, że zostawię za sobą twojego trupa. - Naprawdę doceniam rozmowy z tobą, chyba tego brakowało mi najbardziej. Nieugięty Jack i jego chamskie odzywki, nawet po najcięższej sesji. Pamiętasz jak przypadkiem odgryzłeś sobie kawałek wargi? Splunąłeś mi nim w twarz, uznałem to za zaszczyt. Trzymam ten półcentymetrowy fragment w formalinie, z wiekiem staję się sentymentalny – wskazał go palcem - Jesteś wyzwaniem, a ja przyjmuje każde. Nauczyłem się wiele w ciągu tych lat, głównie tego, że różne charaktery łamie się innymi sposobami. W twoim przypadku, pozwolenie ci uciec, było wtedy najlepszym posunięciem. - Ty NIE pozwoliłeś mi uciec – nie wierzył w to, tacy jak on nie porzucali swoich skarbów. -Myślisz, że ten pas, został zapięty luźniej przypadkowo? Ludzie w tamtym domu odwracali spojrzenia, kiedy przemykałeś się za ich plecami, na moje polecenia. Albo sam fakt, że znowu znalazłeś się w moich rękach. Nie zrezygnowałem z ciebie, obserwowałem i czekałem. Skąd dowódcy otrzymali informacje o niebezpiecznej sekcie, razem z planami pałacu? Od „anonimowego informatora”, który uciekł stamtąd i nie chce się ujawnić. Jesteś tylko pionkiem, którym zagrywam jak mi wygodnie. – uśmiechnął się promiennie i poklepał Jacka po policzku. – Twój przyjaciel to śpiąca królewna, no tak, nie nabył takiej odporności na różne chemikalia jak ty. Trochę adrenaliny na pobudzenie? - Nie waż się go tknąć ty zasrany skurwysynu. - Nie potrzebuje pozwolenia, odrobina mu nie zaszkodzi. – chwilę po ukłuciu Dan otworzył szeroko oczy, świeciły się nienaturalnie – No i proszę, teraz możemy popracować. To mój ulubione specyfik – pokazał im drugą strzykawkę – Zapewne ciekawi was jak działa… cóż, niespodzianka. – zbliżył igłę do żyły przy zgięciu łokciowym Dana. - Lepiej się zastanów jeszcze raz zanim mi to podasz – te słowa bardziej przypominały syk żmii. - A ty nie rzucaj się, bo jak nie trafię i podam domięśniowo, to nie ręczę za efekt. No i nie było tak trudno, prawda? – odrzucił pustą strzykawkę i skierował się do wyjścia. - Hej! A co masz dla mnie, śmieciu?! – tamten tylko zachichotał pod nosem, nie oglądając się. - Dobre przedstawienie. – Jack nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Potrafił znieść wszystko co przytrafiało się jemu, a teraz? Bezsilnie czekał aż Dan zacznie… no właśnie, co? - Jak się czujesz? Stary, spójrz na mnie. – źrenice przyjaciela zdecydowanie rozszerzyły się, spoglądał w dwie bezdenne studnie. Białka poczerwieniały od nabrzmiewających naczynek. Oby nie był uczulony na żaden ze składników, Lusharr nie przejmował się takimi szczegółami. - Jak kawałek gówna, ucieszyła cię ta informacja? Najwidoczniej, szerzej nie możesz się uśmiechać? Od jak dawna współpracujesz z tym gnojem? Razem to zaplanowaliście? Po co się w ogóle pytam… - Dan skręcił się nagle w sobie, z ust na podłogę trysnęła krew. – Nie potrafisz mocniej uderzyć!? Dalej tchórzu! Rozwiąż mnie i pokaż ile jesteś wart! Co do diabła. Ta nienawiść, ten gniew, twarz przyjaciela, która spryskana krwią, przypominała bardziej, pysk rozwścieczonego zwierzęcia. Na twardej skorupie, którą się osłonił, powstała rysa. Alaric uciekał przed cieniami. Ten jasny świat został przez nie zdominowany. Jeden niepostrzeżenie drasnął mu łydkę, palący ból przeszył go na wskroś. Ciemność pulsowała i wyciągała po niego łapy. Gięła się i przekształcały w monstra, które mogły strawić umysł. Uparcie kierował się w stronę gasnącego słońca. Tak naprawdę nigdy nie zniknie, chyba, że na to pozwoli. Miał cel, jaki? Przez chwilę zapomniał, nicość mąciła jego myśli. Sam, musiał się do niego przedostać. Rozejrzał się za drogą lub mostem. W snach nic nie przychodziło łatwo, to miejsce pełne przenośni. Nie znalazł niczego takiego w zasięgu wzroku. Poziom determinacji rósł, nie podda się. Zbiegał po kamienistym zboczu, pełnym czepliwych cierni, próbujących zwalić go z nóg. Zagrożenie deptało po piętach. Wreszcie to dostrzegł. Zieloną poświatę wydobywającą się z pęknięcia w skale. Tylko parę metrów… Siedział na szczycie klifu, ze stopami swobodnie zwisającymi za krawędzią. Sam sycił się tym wspaniałym widokiem zachodu słońca nad bezkresnym morzem. Zwykle w jego wyobraźni nie opadało tak nisko, ale wystarczało to co miał. Ignorował wszystko oprócz tego, a stwory obłędu zakradały się z każdą chwilą coraz bliżej, im niżej znalazło się słońce. Zaraz, czy to głos Alarica? Jakim cudem się tu dostał? Obejrzał się i wrzasnął, gigantyczny homoidalny upiór otworzył paszczę, by go pożreć i rozerwać na kawałki. Zbyt gwałtowny ruch i leciał z wysokości stu metrów, na powitanie skałom. Zderzenie z taflą sprawiło, że poczuł jak głowa odskakuje mu gwałtownie do tyłu. W ustach pojawił się metaliczno – słodkawy smak, tyle, że był bardziej rzeczywisty niż to co przed chwilą przeżył. Głowa po raz kolejny zderzyła się z czymś, to ile morze ma powierzchni? Zapiekła go skóra. - Sam? Sam! Ocknij się wreszcie. – Alaric zamierzał się po raz trzeci lewą ręką, by oddać cios. Zasłonił się oswobodzonym ramieniem. Potrzebował chwili, żeby poukładać sobie fakty. - Panie pobłogosław wyskakujący kciuk Małego Szaleńca… - wymamrotał półprzytomnie. Spoliczkował się parę razy i podszedł do swojego wybawcy. – Podaj prawicę, trzeba nastawić naszego wybawiciela. Na trzy, raz.. – pociągnął bez ostrzeżenia. Alaric zacisnął zęby, tłumiąc krzyk. Oddychał głęboko, aż przeszło łupać i zostało tylko nieprzyjemne pulsowanie w stawie. - Idziemy po chłopaków, ale czekaj, jak udało ci się wyrwać z tego koszmaru? - Najwidoczniej zastrzyki naszego doktorka działają tylko na stabilnych umysłowo. Jeździłem już na takiej karuzeli, tylko mniejszej. – Sam rozpromienił się. - Wariat ratuje oddział specjalny, nowy hit Internetu… Gdyby jeszcze działał. Jesteśmy bezbronni, jak to rozegramy? - Ja bym raczej powiedział, słabo uzbrojeni. – Alaric rzucił mu zestaw strzykawek z głupawym uśmiechem. - Powinni zamknąć cię w psychiatryku. - Wiem - po czym zabrali się do krótkich przygotowań. *** Jack czuł, że dłużej nie wytrzyma. Siedział z boku, bez szwanku i obserwował jak jego najlepszy przyjaciel niszczył się od środka. Minęły ponad dwie godziny i nie dostrzegał u niego najmniejszych oznak świadomości. Ta sprytnie przemyślana tortura, przeżerała sumienie na wylot. Czemu nie zawrócił, gdy poczuł ten zapach? Woń produktów ubocznych, powstałych w procesie wytwarzania kolejnych substancji. Tak bardzo wypierał się przeszłości, że w momencie, w którym potrzebował do niej zajrzeć, zaśmiała mu się w twarz i powiedziała, nic z tego. Dan prawdopodobnie został stale uszkodzony. Podejrzewał poprawę, ale nigdy osiągnięcie pełnego zdrowia. Piętno wypalono. Drzwi otworzyły się, ktoś wszedł. Nie interesowało go to, mógłby pojawić się sam Lucyfer, a pozostałby niewzruszony. Nieznajomi postawili go na nogi, coś mówili, wciąż wpatrywał się w Dana. -Co mu jest? – Alaric był zszokowany, podtrzymywał razem z Samem prawie bezwładne ciało Jacka. - Nie mam pojęcia, kiedy się ocknąłem, rozmawiał z nim ten typ. Podał mu coś wcześniej. Na początku wyglądał normalnie, ale teraz sami widzicie. Gada od rzeczy i powtarza „przepraszam”. - Dan, co robimy? Bierzemy nogi za pas póki możemy, czy…? – Sam wskazał wnętrze domu. - Poczekamy na tego drania. Przyjdzie obejrzeć swoje dzieło. Posmakuje swojego lekarstwa. *** Dan odwiedził przyjaciela po raz kolejny tego dnia, w jakim stanie go zobaczy? To pytanie zadawał sobie za każdym razem, gdy przekraczał próg. Minął tydzień od tamtych wydarzeń. W towarzystwie każdego innego Jack zachowywał się normalnie, jak dawniej. Za to sam nigdy nie mógł się spodziewać reakcji, jaką wywoła. Pocieszał się, że było coraz lepiej. Lusharr ukarał ich obu, ale w rezultacie to on skończył, gryząc piach. Wolał nie wyobrażać sobie co widział w ostatnich chwilach życia… Tak mi się maznęło |