,
[M]MariannaKto tam jest w Ĺrodku?
Z dedykacją dla Kiran, za to, że przypomniała mi o istnieniu tego tekstu.
Marianna „Niebo złote ci otworzę, w którym ciszy biała nić jak ogromny dźwięków orzech, który pęknie, aby żyć” Zatrzymałem się nagle, słysząc te słowa recytowane przez moją najstarszą wnuczkę. Znałem ten wiersz doskonale. Słyszałem go wiele razy, ale zawsze kojarzył mi się z jedną tylko historią. Historią, w której ja sam odegrałem jedną z głównych ról. – Coś się stało, dziadku? – Nie, kochanie. Po prostu się zamyśliłem. Przypomniało mi się, jak poznałem waszą babcię. – Opowiedz, dziadku, prosimy. Opowiedz! Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Spodziewały się kolejnej wesołej bajki opowiedzianej im przez dziadka. Opowieść, którą miały usłyszeć, nie była jednak sielanką. Więcej raczej wzbudzała łez niż uśmiechu. Ale dla mnie była i zawsze będzie piękniejsza od baśni. Zamknąłem oczy i przeniosłem się w myśli kilkadziesiąt lat wstecz. ~*~ Był ciepły, wiosenny poranek. Warszawa sennie otwierała oczy okien i powoli budziła mieszkańców dzwonkami pierwszych tramwajów. Szedłem pewnym, szybkim krokiem. Najchętniej wtopiłbym się w tłum, jednakże o tej porze przechodniów było niewielu. Staruszek siedział na ławce i karmił gołębie, jakaś kobieta szła z siatką, pewnie po zakupy, choć niewiele dało się teraz kupić. Miasto wyglądało całkiem zwyczajnie. Nic nie wskazywało na złowrogą obecność okupanta, a jednak wszyscy byli jej świadomi. Słysząc warkot silnika, starzec obejrzał się nerwowo przez ramię. Zza rogu wyjechała karetka gestapo. Poczułem lodowaty dreszcz na karku. A przecież nie robiłem teraz nic podejrzanego. Nawet cel mój był całkiem zwyczajny. Szedłem do ciotki, przygarbionej starowinki, mieszkającej samotnie w niewielkim mieszkanku po zmarłym wuju, aby pomóc jej przy wiosennych porządkach. Jednak kiedy już zaczniesz robić coś zakazanego, nigdy nie pozbędziesz się nieustannego poczucia zagrożenia. Wiedziałem przecież, że nie mogłem zostać rozpoznany podczas żadnej z akcji dywersyjnych, w których ostatnio uczestniczyłem, mało też było prawdopodobne, by ktoś na mnie doniósł. Ale tak było zawsze. Akcje przebiegały pomyślnie i w pełnej konspiracji. Nigdy nikogo nie udało się schwytać, nikt też nie zdradzał. A potem gestapo nagle pojawiało się przed domem któregoś z nas i wkrótce po nim, a często i po jego bliskich nie zostawał nawet ślad. Dlatego teraz, choć ten samochód nie mógł mieć nic wspólnego ze mną, poczułem ogarniający strach. Najchętniej rzuciłbym się do ucieczki na oślep, ale wiedziałem, że to byłoby najgorsze rozwiązanie. Dla Niemców w aucie ze zwykłego przechodnia stałbym się potencjalnym celem i w najlepszym wypadku skończyłbym z kulą w plecach. Opanowałem się siłą woli i usiłując zachować całkowity spokój, ruszyłem dalej. Karetka minęła mnie i skręciła w ulicę, gdzie i ja zmierzałem. Czarny samochód zatrzymał się przed kamienicą, w której mieszkała moja ciotka. Wiedziony strachem, ale też i ciekawością przeszedłem na drugą stronę ulicy, minąłem jeszcze kilka budynków i wszedłem w bramę jednego z bardziej oddalonych domów. Na szczęście znałem architekturę tej części miasta. Wystarczyła chwila wspinaczki na dach składziku, potem przez mur, przez następny i jeszcze jeden. Wkrótce znalazłem się na podwórzu kamienicy stojącej dokładnie naprzeciw tamtej. Auto było puste, widocznie Niemcy wysiedli w czasie mojej karkołomnej wędrówki. Ukryłem się za załomem bramy i czekałem wpatrzony jak zaklęty w dom po drugiej stronie. Nagle usłyszałem kroki za moimi plecami. Odwróciłem się gwałtownie i stanąłem twarzą w twarz z szesnasto-, może siedemnastoletnią dziewczyną o ciemnych włosach i poważnej, smutnej twarzy. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, dopóki naszej uwagi nie przykuł hałas na ulicy. Usunąłem się, dając jej miejsce w mojej kryjówce. W domu naprzeciw zaczął się ruch. Dwaj gestapowcy wyprowadzili łysawego mężczyznę w średnim wieku. Nie wyrywał się, szedł dumnie wyprostowany, choć blady. – Ja go znam – szepnęła dziewczyna. – Uczył historii w naszej szkole, zanim wybuchła wojna. Prowadził chyba tajne komplety w swoim mieszkaniu przez ostatnie kilka miesięcy. Mężczyźni w czarnych mundurach wsadzili pojmanego do karetki i odjechali. Po chwili dom i ulica były ciche i spokojne jak przedtem. Wydało mi się, że my, którzy staliśmy się świadkami tej strasznej sceny, jesteśmy tu intruzami. – Co teraz z nim będzie? – wyszeptałem dziecinne i naiwne pytanie, oczekując odpowiedzi od zimnych murów wokół mnie. Zapomniałem niemal o mojej towarzyszce, dlatego zadrżałem, słysząc jej cichą odpowiedź. – Jedno jest pewne, nikt już go tutaj nie zobaczy. To tak, jakby w tej chwili opuścił świat żywych. Zapadła głucha cisza. Zdawało mi się, że trwała kilka godzin, kilka lat nawet, a żadne z nas nie przerywało jej, nie potrafiąc otrząsnąć się ze straszliwego wrażenia, jakie pozostało po scenie, która przed chwilą ujrzeliśmy. W końcu oderwałem się od muru i znalazłem się na zalanym porannym słońcem podwórzu. Dziewczyna wyszła z cienia bramy i stanęła obok mnie. – Jerzy – przedstawiłem się. – Marianna – odpowiedziała, podając mi rękę. I znowu zamilkliśmy. W końcu ona odezwała się. – Jesteś krewnym pani Sadowskiej, prawda? Widywałam cię tu nieraz. Idź już, ciotka pewnie na ciebie czeka. Ja też nie mogę tu dłużej zostać – to powiedziawszy, odwróciła się i pobiegła w stronę domu. Jej biała sukienka powiewała na wietrze. – Zobaczę cię jeszcze? – zawołałem za nią. – Wiesz przecież, gdzie mnie szukać – odpowiedziała i znikła w drzwiach. Jak zamroczony ruszyłem ku bramie, w porę jednak zorientowałem się, że gdyby ktoś został tu na straży, zdziwiłby się na mój widok. Wróciłem więc tą samą drogą, którą przyszedłem i wychodząc spokojnie z domu na końcu ulicy, skierowałem się prosto do ciotki. ~*~ – Ale przecież babcia miała na imię Mania! – Mania to zdrobnienie od Marianna, głuptasie. – Cicho, nie przeszkadzajcie! ~*~ I znowu zaspany poranek, starszy pan z gołębiami oraz dzwonki tramwajów. Tylko cel mojej drogi inny i inne uczucia mu towarzyszące. Przez ostatnie tygodnie niewiele wychodziłem z domu. Podczas próby zamachu na jednego z niemieckich dygnitarzy zostało schwytanych dwóch naszych. Nie brałem udziału w tej akcji, nie znałem osobiście jej uczestników. Wiedziałem, że obaj nieszczęśnicy to dzielni chłopcy, potrafiący trzymać język za zębami. Miałem świadomość, że nie znali mnie, nic o mnie nie wiedzieli, ale i tak często budziłem się w nocy cały zlany potem z przeświadczeniem, że słyszę pukanie do drzwi. Nieraz w każdym przechodniu widziałem gestapowskiego agenta i ani na chwilę nie opuszczały mnie niepokój i podejrzliwość. Ale tego dnia miało być inaczej. Nie szedłem na spotkanie z kolegami z harcerstwa, ani na tajne wykłady, ani po rozkazy do przełożonych. Szedłem, aby zaprosić Mariannę na spacer nad Wisłę. I pierwszy raz od dawna nie modliłem się w duchu o to, by zza rogu nie wyskoczył oddział uzbrojonych Niemców, ale by pewna ciemnowłosa dziewczyna zgodziła się przyjąć moje zaproszenie. ~*~ – I zgodziła się, dziadku? – Nie przerywaj starszym, mała. Opowiadaj dalej. ~*~ Decyzję matka podjęła nagle. Chciała schronić się razem z dziećmi u stryjenki na wsi. Uznała, że tak będzie bezpieczniej i zdrowiej dla nas wszystkich. Protestowałem. Chciałem zostać w Warszawie. Należałem do Szarych Szeregów, miałem zobowiązania, zadania do wykonania. Chciałem walczyć, nie uciekać. Gdy nie pomogły prośby ani groźby, matka sięgnęła po ostateczną broń – łzy. Tego znieść nie mogłem. Opuściłem Warszawę z ciężkim sercem, czując się jak zdrajca. Pocieszałem się argumentem matki, że jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, jedynym żywicielem. Ale to niewiele pomogło. Czułem do niej ogromny żal. Wiem, że chciała mnie chronić. Bała się o mnie nieustannie, wiedziała przecież trochę o tym, co robię. Nasz wyjazd nastąpił tak nagle, że nie zdążyłem nawet zobaczyć się z Marianną. Zdołałem tylko zostawić jej krótki, lakoniczny liścik, który niczego jednak nie wyjaśniał. ~*~ – To dlatego nie walczyłeś w powstaniu? – A widzisz, teraz ty przerywasz! ~*~ Tak, nie walczyłem w powstaniu. Do końca wojny pozostałem na wsi, pomagając prowadzić gospodarstwo i wychowywać młodsze rodzeństwo. Wiele jeszcze razy tylko łzy matki powstrzymywały mnie przed powrotem i wzięciem udziału w choćby najbardziej szaleńczej akcji. Powstrzymywałem się jednak, tłumiłem gniew i wyrzuty sumienia i dalej robiłem swoje. Wojna się skończyła. Wróciliśmy do Warszawy, która powoli, choć z uporem podnosiła się z gruzów. Jeden z dawnych przyjaciół powiedział mi, że Marianna była sanitariuszką w czasie powstania. Czy przeżyła i co się z nią później stało, nie wiedział nikt. Rozpocząłem studia medyczne. Musiałem wybrać ten kierunek. To było moje zadośćuczynienie. Dla nich. Dla moich przyjaciół, dla tylu młodych ludzi, którzy zginęli, walcząc o to miasto... o Polskę. I dla pewnej ciemnowłosej sanitariuszki, którą widziałem oczyma duszy opatrującą rany. Byłem im to winien. ~*~ – I co, nie spotkałeś już więcej babci? – Niemądry dzieciak, gdyby nie spotkał, żadnego z nas by tu dziś nie było. Mów dalej, dziadku. ~*~ Minęło dokładnie dziesięć lat od tamtego pamiętnego dnia. Znów była wiosna. Nie wiem, co mną kierowało, kiedy ponownie zjawiłem się na tej ulicy. Niewiele się tu zmieniło. Przybyło kilka kolorowych szyldów, ubyło kwiatów w oknach. Domy stały jednak wciąż te same. Niemi świadkowie minionych wydarzeń. Przystanąłem, niepewny, do której bramy wejść. Jedna – wspomnienie smutku, druga – radości. Ale i ten smutek, i radość dawno już przeminęły. W końcu wszedłem na podwórze kamienicy po lewej stronie ulicy. Rozejrzałem się po nim, po czym wróciłem do bramy. Ukryłem się za załomem i zamknąłem oczy. Znów ujrzałem samochód przed budynkiem naprzeciwko, a po chwili usłyszałem kroki. Uniosłem powieki. Czarne auto znikło, ale odgłos kroków słyszałem nadal. Odwróciłem się powoli. Stała tam. Ciemne włosy kontrastowały z bladą twarzą i jasną sukienką. Wyglądała jak niebiańska istota skąpana w złotym blasku słońca. Milczeliśmy, patrząc na siebie przez dłuższą chwilę. – Jerzy. – Marianna. – Co ty tutaj robisz? – Nie wiem... Musiałem przyjść... – Ja też... ~*~ – I wtedy się oświadczyłeś? – Nie, jeszcze nie. Oświadczyłem się kilka tygodni później, nad Wisłą. – Nigdy wcześniej nam o tym nie opowiadałeś, dziadku. Dlaczego akurat teraz? – Ten wiersz, który przed chwilą czytałaś... Babcia bardzo go lubiła. Może dlatego, że znała Barbarę Baczyńską. Poznały się w pierwszych dniach powstania, więc ta znajomość nie trwała długo. Ale babcia, od kiedy pamiętam, lubiła utwory Baczyńskiego, a ten właśnie zawsze kojarzyła z naszą wojenną historią. Przeczytaj go, proszę, jeszcze raz. Niebo złote ci otworzę, w którym ciszy biała nić jak ogromny dźwięków orzech, który pęknie, aby żyć zielonymi listeczkami, śpiewem jezior, zmierzchu graniem, aż ukaże jądro mleczne ptasi świt. Ziemię twardą ci przemienię w mleczów miękkich płynny lot, wyprowadzę z rzeczy cienie, które prężą się jak kot, futrem iskrząc zwiną wszystko w barwy burz, w serduszka listków, w deszczów siwy splot. I powietrza drżące strugi jak z anielskiej strzechy dym zmienię ci w aleje długie, w brzóz przejrzystych śpiewny płyn, aż zagrają jak wiolonczel żal - różowe światła pnącze, pszczelich skrzydeł hymn. Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne - obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi. Jeno odmień czas kaleki, zakryj groby płaszczem rzeki, zetrzyj z włosów pył bitewny, tych lat gniewnych czarny pył. – Jedno jest pewne, nikt już go tutaj nie zobaczy. To tak, jakby w tej chwili opuścił świat żywych. Strasznie podoba mi się to zdanie, zwłaszcza w ustach siedemnastolatki. Użyto tu delikatnych słów, ale właśnie to złagodzenie budzi największe emocje. |
Podobne
|