, Lato, lato, lato czeka... ďťż

Lato, lato, lato czeka...

Kto tam jest w środku?
Pojedynkują się: Tina Latawiec, die Otter
Temat: Nie jest łatwo wyjechać na wakacje, kiedy jest się bohaterem.
Fandom: dowolny
Długość: krótsza niż tasiemiec
Warunki dodatkowe: zamek z piasku, drink z palemką, a także, rzecz jasna, REKIN!

Gong!


Tekst A

Hotel pod wesołym rekinem

– Chyba żartujesz – prychnął Dean. – P o d w e s o ł y m r e k i n e m? – Z niesmakiem odsunął od siebie kolorową ulotkę, przedstawiającą rekina w kąpielówkach, szczerzącego zębiska w krzywej imitacji uśmiechu.
– Sorry, Dean, nie stać nas na Hilton, a chciałem, żeby to było coś lepszego niż motel. – Sam zrobił swoją popisową minę zbitego psiaka.
– Jak to nie stać? To co się stało z tym, co ostatnio wygrałem w pokera? – oburzył się starszy Winchester.
– Część poszła na benzynę, część na ciasto dla ciebie. – Sam wzruszył ramionami. – Zresztą i tak te parę dolców nie starczyłoby nam nawet na jedną noc w Hiltonie.
– Świetnie, nie jedźmy nigdzie. – Dean uśmiechnął się tryumfalnie.
Sam nie dał się na to nabrać.
– Nie ma mowy, to już postanowione. Charlie miała rację, jesteśmy przemęczeni i zestresowani – ... a raczej ty jesteś... – i potrzebujemy odpoczynku. Pamiętasz w ogóle, kiedy ostatnio mieliśmy prawdziwe wakacje? Żadnych duchów, wilkołaków i całego tego koszmarnego tałatajstwa?
– Kiedy byliśmy mali, a szkoła była akurat zamknięta i tata zostawiał nas u Bobby'ego, żebyśmy się mu nie pętali pod nogami. – Dean uśmiechnął się do własnych wspomnień.
– Właśnie! – Sam opadł ciężko na krzesło naprzeciw brata. – Przecież zawsze chciałeś pojechać na Hawaje – spróbował kolejnego argumentu.
– Sam, zrozum to wreszcie, ja nie potrzebuję wakacji! – Dean zaczynał się już wyraźnie irytować. – Nie mamy na nie czasu. Nasze lenistwo może kogoś kosztować życie!
– Nasz błąd, kiedy z przemęczenia zrobimy coś nie tak, również – zauważył młodszy Winchester. – I do tego wtedy to może być nasze życie.
Dean nadal nie wyglądał na przekonanego, ale Sam doskonale wiedział, że w tej sprawie jego brat był od początku na przegranej pozycji. Dean potrzebował wakacji. Sam miał zamiar mu te wakacje zapewnić. Koniec. Kropka.

***

– Nie ma mowy. Koniec. Kropka! – Dean wyglądał jak siedmiolatek, któremu właśnie powiedziano, że wakacje zostały odwołane. Mało brakowało, żeby jeszcze tupnął nogą do zestawu. Niestety, sprawa nie była taka prosta. Nie chodziło o odwołanie wakacji, a raczej o coś zupełnie przeciwnego.
– Dean, sam mówiłeś, że nie możemy zmarnować zbyt wiele czasu. Jechanie Impalą z Nowego Jorku na Hawaje to właśnie jest strata czasu. – Sam wciąż starał się zachować spokój i rozsądek.
– Świetnie, to nie jedźmy na Hawaje. – Dean złożył buzię w ciup.
– Dean! – Sam uniósł ręce w geście niemej rozpaczy. – Jedziemy na Hawaje – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Jechać mogę – starszy z braci łaskawie wyraził zgodę. – Lecieć nie.
– Nie łap mnie za słowa – odwarknął Sam w odpowiedzi. – Lecimy na Hawaje. Samolotem. Czy ci się to podoba, czy nie. Choćbym miał cię tam zaciągnąć siłą!
– Spokojnie, Sammy, bo coś sobie naderwiesz – zachichotał złośliwie Dean. – Mieliśmy się relaksować, pamiętasz?
To będą najcięższe wakacje w moim życiu, pomyślał Sam i zaczął liczyć w głowie do dwudziestu. Od końca.

***

– Po co nam to? – Dean zmierzył podejrzliwym spojrzeniem zaprezentowane mu ustrojstwo.
– Żeby dojechać na plażę – odparł Sam niewzruszenie.
– To blisko. Poza tym mamy Impalę.
– Którą obiecałeś zostawić na hotelowym parkingu – przypomniał mu brat. – Przyda nam się trochę ruchu. No, wskakuj, chyba że się boisz albo już zapomniałeś, jak to się robi. – Młodszy Winchester doskonale wiedział, jak podejść starszego. Jakby nie patrzeć, miał za sobą długie lata praktyki.
– Ja? Chyba żartujesz. Ścigamy się, ostatni na plaży cały dzień serwuje drinki! – Dean zwinnie wskoczył na rower, do którego przed chwilą nawet nie chciał się zbliżyć i, zanim Sam zdążył się obejrzeć, popedałował w dół ulicy.
– Uważaj! – zawołał Sam ze śmiechem. – Jedziesz jak pijany zając! – Ale posłusznie wskoczył na siodełko i ruszył tropem brata.
Rzecz jasna, nie miał już szans go dogonić.
– Pięknie się zaczyna – mruknął pod nosem jakiś czas później, maszerując do baru po pierwsze drinki. Zanim je przyniósł, Dean zdążył już wypożyczyć dwa leżaki i rozłożyć się na nich. Na obu. Sam musiał przemocą zdjąć nogi brata ze swego siedziska. Kiedy w końcu usiadł, zwycięski, był cały zlany potem. Dzięki Bogu za purple nurples, pomyślał, wyrzucając ze swojego dekoracyjną różową palemkę, którą omalże nie ukuł się w oko. Ochłodziwszy się, zmierzył zaciekawionym spojrzeniem brata. Dean, któremu obce były jakiekolwiek trendy modowe i którego Sam rzadko widywał w czymkolwiek innym niż czarny t-shirt i koszula w kratę, prezentował się całkiem nieźle. Jego ciemnogranatowe szorty wyglądały o wiele lepiej od bokserek w palmy młodszego Winchestera, które kupiła mu kiedyś Jess i które wciąż nosił przez sentyment dla niej. Ciekawe, kiedy zdążył się wymknąć na zakupy, pomyślał, wiedząc dobrze, że ten element garderoby brata był zupełnie nowy. Dodawszy do tego z umięśniony tors i czarujący uśmiech Deana, okoliczne plażowiczki były na przegranej pozycji. Spokojny, że starszy Winchester nareszcie zaczyna się relaksować, Sam odetchnął z ulgą i sięgnął do plecaka po książkę, ale w ręce wpadła mu zamiast tego żółta buteleczka.
– Masz. – Wyciągnął ją w stronę brata.
– Co to? – Dean zmarszczył brwi.
– Olejek do opalania. Inaczej całkiem się spalisz.
– Nie spalę się. – Dean wydął pogardliwie usta, odsuwając od siebie wyciągniętą rękę Sama, jakby znajdowała się w niej trucizna.
Młodszy Winchester nie dawał za wygraną.
– Dean, zobaczysz, jak go nie użyjesz, będziesz jęczeć i spać na siedząco przez resztę tygodnia.
– Jesteśmy na wakacjach, Sammy, nie ma czasu na spanie. – Dean wyszczerzył zęby do mijającej ich długonogiej brunetki w bikini. – Niby dlaczego ja miałbym go potrzebować, a ty nie? – dorzucił buntowniczo, kiedy za dziewczyną podążył jej partner - dwa metry wzrostu i ze sto kilo mięśni.
– Bo masz jasną cerę i piegi, potrzebujesz kremu z filtrem – wyjaśnił Sam spokojnie, doskonale wiedząc, że za chwilę zostanie nazwany dziewczyną lub gejem.
– Piegi są seksowne! – Dean rzucił okiem na siedzącego parę leżaków dalej rudzielca. – Przynajmniej moje – dorzucił. – I czy ja właśnie usłyszałem słowo cera? Nie mógłbyś chociaż postarać się być trochę bardziej hetero? – zakończył zgodnie z przewidywaniami Sama.
Młodszy Winchester potrząsnął głową z krzywym uśmiechem i wrócił do swojej książki. Trudno. Jeśli ta uparta czupakabra, udająca jego brata, chce wyglądać jak spieczony rak, to już nie jego problem. Tylko niech potem nie ma pretensji, jak Sam odmówi smarowania go kefirkiem.
Po jakiejś pół godzinie Sam oderwał się od książki, by sprawdzić, co robi Dean. Starszy Winchester zdążył już popluskać się w oceanie, a teraz siedział, ociekając wodą, i wpatrywał się w szkła lornetki, skierowanej na zakotwiczony zaraz za hotelowym kąpieliskiem jacht. Nawet bez pomocy dodatkowych urządzeń Sam był w stanie dostrzec opalające się na górnym pokładzie postacie.
– Dean, miałeś zabrać lornetkę tylko po to, żeby oglądać miejscową faunę – zauważył. Ich cały ekwipunek łowiecki został w jednym ze starych magazynów Johna. Sam uparł się na takie rozwiązanie, by zyskać pewność, że tym razem naprawdę nie będą robić nic poza odpoczynkiem.
– Owszem. – Dean wyszczerzył zęby, podając mu lornetkę. – Tylko spójrz na te foczki!
Sam odpowiedział mu głośnym prychnięciem.
– Idę do wody – oznajmił, z hukiem zamykając książkę. – A ty zajmij się czymś normalnym.
– Na przykład? – Dean posłał mu niewinne spojrzenie. Sam zrozumiał doskonale jego sens. W najbliższym otoczeniu ich leżaków nie było ani jednej dziewczyny, która byłaby wolna i względnie ładna. Dean najwyraźniej zaczynał się nudzić.
– Zbuduj zamek z piasku – Sam rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy.
– Stary, pamiętasz, ile my mamy lat? – Dean spojrzał na niego jak na wariata.
– To nie wiem, poczytaj moją książkę czy coś. Ja idę popływać, miej oko na mój plecak. – Oddalając się w stronę wody usłyszał jeszcze, jak Dean zdegustowanym tonem odczytuje tytuł „Prawo własności w USA na przestrzeni wieków”. No tak, trzeba było wziąć jakiś kryminał.

Kiedy Sam wrócił, Dean, ku jego zdziwieniu, był na dobre zajęty piaskiem.
– Co to będzie, zamek? – zaciekawił się, bo jak na razie budowla nijak go nie przypominała. Dean wymamrotał w odpowiedzi coś, co mogło brzmieć „zobaczysz, jak skończę, nie przeszkadzaj”. Sam postanowił więc cierpliwie poczekać.
Jego cierpliwość skończyła się, kiedy konstrukcja zaczęła nabierać kształtu. Zdecydowanie nie był to zamek. Sam zmrużył groźnie oczy, przyglądając się, jak Dean usypuje podłużny kształt, którego początkiem były dwie pokaźnych rozmiarów kule. Już miał skomentować kosmaty umysł brata, kiedy do dwóch kul dołączyła jeszcze jedna, większa i bardziej jajowata od poprzednich. Sam znów zaczął przyglądać się z zaciekawieniem. Wkrótce z kul i innych kształtów wyłoniła się całkiem zgrabna postać kobiety.
– No, no. Nie podejrzewałem cię o taki talent artystyczny – powiedział na wpół żartobliwym tonem, musiał jednak w duchu przyznać, że był pod wrażeniem. Jak się okazało, nie tylko on.
– Żeby naprawdę mieć takie talie, musiałybyśmy chyba wyciąć sobie parę żeber – zauważyła wesoło blondowłosa dziewczyna, która zatrzymała się przy nich, najwyraźniej zainteresowana arcydziełem Deana.
– Niestety, nie miałem modelki, musiałem tworzyć z pamięci. – Dean puścił do niej oczko.
– Chętnie dam się wykorzystać w tym celu. – Dziewczyna doskonale zrozumiała zaproszenie i z gracją przysiadła na brzeżku leżaka.
– To ja idę popływać. – Sam dobrze wiedział, kiedy jego obecność była niepożądana.

***

– Auć!
– A nie mówiłem?
– Zamknij się, Sammy!
– Przynieść ci kefir albo zsiadłe mleko?
– Żebym potem tym śmierdział na kilometr? O nie, nie dam ci tej satysfakcji.
– To nie śmierdzi, idioto. Ale jak chcesz. – Sam wzruszył ramionami i wrócił do książki. Dean syknął po raz kolejny, nadal dokonując istnych akrobacji, by obejrzeć swoje spalone słońcem plecy w niewielkim lustrze.
– Idę do Cindy, może ma jakiś krem – oznajmił starszy Winchester, gdy wreszcie poddał się i ostrożnie wsunął na siebie koszulkę.
– Taa, jasne. Krem. Tak to się teraz nazywa – mruknął Sam, ale brat już go nawet nie słuchał.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za Deanem, młodszy Winchester zamknął książkę i zdecydował się wyjść na wieczorny spacer pod palmami. Już w holu zatrzymały go podniesione głosy dochodzące z kiosku. Było to niewielkie hotelowe stoisko, sprzedające pamiątki (większość made in China) oraz tutejszy specjał - gadżety z rekinem. Były tam kubki z wizerunkiem groteskowo roześmianej zębatej paszczy, koszulki, breloczki, plastikowe kły na rzemyku i kilka podobnych cudeniek. Już pierwszego wieczora po przyjeździe bracia mieli niezły ubaw, wymyślając, co jeszcze można by wyprodukować w ramach serii. Do najdziwniejszych pomysłów zdecydowanie należały stringi z paszczą rekina z przodu oraz doczepianym ogonem z tyłu. Idea zrodziła się oczywiście w głowie Deana.
– Nie, wujku, przysięgam, że nie powiesiłam szczęk rekina nad twoim łóżkiem. – Pracująca w kiosku dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi w geście zniecierpliwienia.
– Tylko ty masz klucze do mojego pokoju. I tylko ty możesz uważać coś takiego za zabawne! – Grubiutki menadżer hotelu był cały czerwony ze złości.
– Nie jestem aż tak okrutna – zaprotestowała ponownie oskarżona. – Sama dostałabym zawału, gdybym obudziła się rano z czymś takim przed oczami! Zresztą te poprzednie kawały to też nie była moja robota.
Zdaniem Sama, jej zapewnienia wyglądały na szczere. Przypomniał jednak sobie, że jest na wakacjach, a sprawa nie dotyczy działalności nadnaturalnej, należy więc pozwolić ludziom samym załatwiać swoje sprawy. Z tym postanowieniem minął kiosk i wyszedł na zewnątrz, z ulgą wciągając w płuca odrobinę chłodniejsze wieczorne powietrze.

***

– Co robisz? – zapytał Sam z zaciekawieniem, zauważywszy, że Dean spędził już podejrzanie dużo czasu nad lokalną gazetą.
– Czytam wiadomości, a co? – Dean bardzo usilnie starał się wyglądać na wcielenie niewinności. To staranie tylko jeszcze bardziej zaalarmowało Sama. Podszedł i szybko rzucił okiem na gazetę, zanim brat zdążył ją zamknąć. Była otwarta na kronice kryminalnej.
– Dean, czy ty... szukasz nam sprawy? – Głos Sama obniżył się niebezpiecznie. Dean wiedział, że stąpa po cienkim lodzie. Postanowił użyć swojej najlepszej broni. Przywołał na twarz idealną imitację miny zbitego psiaka, będącej zazwyczaj specjalnością młodszego Winchestera.
– Nudzę się – powiedział niemalże płaczliwie. – Cindy wyjechała. Poza nią nie ma tu nikogo interesującego. W telewizji nie ma nic ciekawego. Mam dość roweru, tyłek boli mnie już od siodełka. Jest gorąco. Skóra mi złazi z pleców.
– Dobrze. – Sam westchnął ciężko. Nie oczekiwał, że Dean będzie pokornym turystą, jednak jego zaangażowanie w przelotny romans z Cindy sprawiło, że młodszy Winchester przez chwilę naprawdę uwierzył, że jego brat może tak po prostu się zrelaksować i naładować akumulatory, zanim kolejna sprawa pociągnie ich w inny koniec kraju. – Zapytam o lokalne wycieczki, może mają coś ciekawego w ofercie? – zaproponował z nadzieją.
– Co? Mam już po dziurki w nosie tancerek z kwiatami i słomianych chatek nad oceanem. – Dean zmarszczył nos, ponownie upodabniając się do rozkapryszonego siedmiolatka.
– Wymyślę coś fajnego, obiecuję. Tylko daj mi słowo, żadnych duchów, żadnego polowania – poprosił Sam. A że włożył w tę prośbę całe serce, Dean nie potrafił mu odmówić.

***

– Muszę przyznać, że tym razem ci się udało. – Dean poklepał Sama po plecach, kiedy wracali do hotelu po pierwszej lekcji nurkowania.
Mam nadzieję, pomyślał młodszy Winchester. Wolał nie przyznawać się bratu, że złamał pierwszą wakacyjną zasadę, którą sam wymyślił - bawimy się za własne pieniądze. Ale cóż, jeśli mały przekręt finansowy miał sprawić, że Dean wreszcie poczuje się szczęśliwy i zrelaksowany, to Sam był gotów zaryzykować.
Przed wejściem do hotelu zastali kompletny chaos. Wciąż rosnące zbiorowisko szumiało dziesiątkami głosów. Pulsujące światła karetki i radiowozu oślepiały. Na szczęście jako mieszkańcy mogli wejść tylnymi drzwiami, ominęli więc rozemocjonowany tłum i zamiast tego dopadli pracującą w kiosku Amy. Wciąż nieco blada dziewczyna, której wuj zabronił opuszczać stanowisko, wprost drżała z potrzeby podzielenia się emocjami, pytania braci przywitała więc niemalże z ulgą. Jak się okazało, wiszący nad wejściem pokaźnych rozmiarów neon z wizerunkiem, rzecz jasna, rekina w kąpielówkach, obluzował się i spadł, cudem mijając wychodzącą z hotelu rodzinę. Amy wygadała się też, że podobny wypadek zdarzył się już po raz trzeci. Podejrzewano nawet sabotaż, ale policja nie znalazła żadnych śladów cudzej ingerencji, neon znajdował się zresztą w dość widocznym miejscu i w tętniącym życiem dzień i nocą kurorcie niełatwo byłoby go obluzować bez świadków.
– Zdarzały się poza tym jakieś inne wypadki? – zainteresował się natychmiast Dean. Sam posłał mu karcące spojrzenie, ale bardziej dla zasady niż z irytacji, bo sam też był odrobinę zaciekawiony.
– W zeszłym roku zginęła jedna z pokojówek – przyznała dziewczyna. – Przygniótł ją ten gipsowy posąg rekina, który stoi w holu głównym. O kurczę! – Urwała na chwilę. Bracia chórem zachęcili ją do kontynuowania. – I tu, i tu sprawcą był rekin! Poza tym ostatnio ktoś powiesił szczęki rekina prosto nad głową wujka, kiedy spał. – Amy szybko skojarzyła fakty.
– Ktoś tu chyba naprawdę nie lubi rekinów – zażartował Sam.
– A szkoda, takie miłe zwierzątka. – Dean wyszczerzył zęby i pogłaskał czule pluszowego rekina na wystawie. Amy zachichotała w odpowiedzi.
– Taa, milusie. Zwłaszcza jak zżerają nam klientów.
Bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Naprawdę kogoś zabił tu rekin? – zapytał Dean, podpierając pytanie swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem.
– Tylko raz – przyznała Amy niechętnie. – Dwa lata temu. Ale to był nieszczęśliwy wypadek. Na naszej plaży normalnie nie zdarzają się rekiny. Poza tym facet był sam sobie winny, czego było iść pływać w nocy? Szkoda tylko dzieciaka, matka ich zostawiła dawno temu, cholera wie, kto się nim teraz zajmuje. O, wujek wraca, jakby co, to nic wam nie mówiłam. – Dziewczyna w mgnieniu oka z powrotem przykleiła do twarzy sztuczny uśmiech, tak charakterystyczny dla osób pracujących przy obsłudze turystów.

***

– Ale przyznaj, ja niczego nie szukałem – zastrzegł Dean, kiedy Sam z wyjątkowo zirytowaną miną zasiadł do laptopa.
– Przyznaję, przyznaję – mruknął młodszy Winchester w odpowiedzi. – My chyba po prostu nie możemy mieć wakacji jak normalni ludzie.
Dean pokręcił głową.
– Akurat kiedy zaczynało mi się tu podobać – prychnął.
Sam spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Serio? – zapytał z niedowierzaniem.
– Serio, serio – odparł Dean zaskakująco poważnie. – To, że nie umiem się przystosować do wakacji, nie znaczy, że nie umiem ich docenić. No dobra, nadal uważam, że z hotelem trochę za bardzo zaszalałeś – dorzucił, mierząc wzrokiem zasłony w małe rekinki. – Ale poza tym jest całkiem w porządku.
– To najmilsza rzecz, jaką od ciebie ostatnio usłyszałem. – Sam roześmiał się, ale po chwili znów spoważniał. – Cholera – mruknął. – Mamy problem. Znalazłem faceta, rzeczywiście głupio zginął, a jego dzieciak skończył w sierocińcu, bo nie mieli innej rodziny.
– No to faktycznie duch ma całkiem niezły powód, żeby się wściekać – zauważył Dean. – Co to za problem?
– Facet został skremowany, ale z jednym wyjątkiem. Kiedy go znaleźli, nie miał nogi.
– Znaczy co, rekin ją zjadł? – Dean skrzywił się z obrzydzeniem. – Po dwóch latach i tak musiała zostać strawiona i wydalona, wątpię, żeby coś z niej zostało.
– Ale co, jeśli woda uniosła jakieś części gdzieś dalej i teraz mamy parę kości, leżących na dnie oceanu? W życiu ich nie znajdziemy. – Sam nerwowym gestem przeczesał włosy. – Myśl, Dean, czas ucieka – ponaglił brata.

***

– Dzięki, Charlie. – Sam pożegnał się i odłożył telefon.
– I co? – natychmiast zainteresował się Dean.
– Miałeś dobry pomysł – przyznał młodszy Winchester. – Nie wiem, jak ona to zrobiła i chyba nie chcę wiedzieć, ale udało się. Chłopak trafi wkrótce do rodziny zastępczej, a w prezencie od nas Charlie założyła mu konto i przelała na nie całkiem sporą sumkę. Wolałem nie pytać, skąd.
– Ha, uwielbiam hakerów! – roześmiał się starszy Winchester. – No to sprawa załatwiona, będziemy jeszcze obserwować to miejsce, ale facet powinien się uspokoić skoro ostatnie, co trzymało go na tym świecie, zostało załatwione. To co, wracamy do naszych wakacji?
Sam posłał mu zdziwione spojrzenie.
– Myślałem, że chcesz wracać do pracy.
– No co ty, relaksujemy się i ładujemy akumulatory, zapomniałeś? – Starszy Winchester rzucił w brata wydobytą spod łóżka gumową płetwą. Sam złapał ją zwinnie i zdzielił nią brata po nodze.
– Palant – mruknął ze śmiechem, opędzając się od Deana, usiłującego zabrać mu płetwę.
– Dupek! – Deanowi wreszcie udało się odzyskać przedmiot i teraz trzymał go czule w objęciach, niemalże jak matka niemowlę.
– Chodź, kupię ci breloczek z rekinem, będzie jak znalazł pasował do Impali.
Płetwa ponownie poszybowała w powietrze i o włos minęła głowę młodszego Winchestera.
– Ostatni w basenie serwuje drinki! – zawołał Dean i obaj bracia pędem rzucili się do drzwi.
Tekst B

Mówiłam, że nie piszę o Doctorze, bo nie umiem? Cóż, możemy potraktować to jako wyjątek potwierdzający regułę. A wiedzę o rekinach zawartą w tekście jako ściśle naukową. Bo to w końcu rekiny.
Chciałam też nadmienić, że tytułu nie należy interpretować jako wskazówki geograficznej, a tylko i wyłącznie jako nawiązanie do piosenki.
Dedykowane przeciwniczce.

Rose zmrużyła oczy, chroniąc się przed promieniami słońca, które oślepiły ją, gdy tylko wyszła z budynku, i uśmiechnęła się, czując na twarzy powiew ciepłego powietrza.
– Aż by się chciało pojechać na wakacje w taką pogodę – roześmiała się.
– Cóż, precyzyjnie rzecz ujmując, jesteś na nieustających wakacjach – przypomniał jej Doktor, wkładając ręce do kieszeni. Był wyraźnie zadowolony, że wizyta u Jackie Tyler dobiegła wreszcie końca.
– Miałam na myśli wyjazd nad morze – wyjaśniła Rose, wciąż rozkoszując się ciepłym światłem padającym jej na twarz. Doktor uśmiechnął się szeroko.
– Da się zrobić – orzekł. – W Mgławicy Tarantuli jest asteroida w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, nie, moment, przesadziłem, w dziewięćdziesięciu trzech procentach pokryta wodą. W każdym razie – jedno wielkie morze, cóóóóóż, właściwie ocean, który co godzinę zmienia kolor. W jednej chwili wszystko w zasięgu wzroku jest szafirowe, a ledwie sekundę później każda najmniejsza nawet fala jest już kanarkowożółta albo fioletowa, nigdy nie da się przewidzieć. Genialne! Na pewno ci się spodoba… Albo nie, polecimy na Eltridę. Zabrałem cię już tam kiedyś? Mają tam morze, które… – paplał pogodnie. Rose pokręciła ze śmiechem głową, przerywając mu.
– Nie, nadal nie rozumiesz. Chodziło mi o normalny wyjazd. Nad normalne morze – wytłumaczyła. – No wiesz, plażowanie i tak dalej…
– Och. – Doktor wydawał się nieco rozczarowany. Rose parsknęła śmiechem na widok jego miny.
– Nie martw się, pogodziłam się już z myślą, że o takich wakacjach muszę raz na zawsze zapomnieć – uspokoiła go i znowu się roześmiała. – W życiu nie wytrzymałbyś tyle czasu w jednym miejscu…
– Jak to bym nie wytrzymał? – oburzył się Doktor. – Oczywiście, że bym wytrzymał! Normalny wyjazd nad normalne morze to coś koszmarnie nudnego i zupełnie idiotycznego, i żadna rasa w całej galaktyce oprócz ludzi nie upatruje w czymś takim przyjemności, ale nie widzę powodu, dlaczego miałoby mnie to przerastać.
– Udowodnij. – Rose uśmiechnęła się, przygryzając koniuszek języka. Doktor rzucił jej zdziwione spojrzenie.
– Co? – zapytał nieco zdezorientowanym tonem.
– Udowodnij – powtórzyła dziewczyna. – Tydzień nad morzem. Bez żadnych wycieczek w czasie i przestrzeni, bez uganiania się za kosmitami, choćby Cybermeni robili akurat przemarsz przez plażę, bez żadnego pakowania się w kłopoty – wyliczyła, akcentując każdy punkt. Doktor postąpił o krok w jej stronę, unosząc brwi w wyrazie zainteresowania.
– A jeśli wygram? – zapytał. Rose zastanawiała się przez moment.
– Przegrany będzie przez dwadzieścia cztery godziny spełniał życzenia zwycięzcy. To chyba wystarczająco dużo czasu na jakąś wyrafinowaną zemstę? – zaproponowała.
– Czterdzieści osiem – spróbował targować się Doktor.
– Trzydzieści i ani minuty dłużej. – Rose nie zamierzała łatwo ustąpić.
– Bez oszustw? – upewnił się Władca Czasu. Dziewczyna skinęła głową.
– Bez oszustw – potwierdziła, choć oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak płynna była granica braku oszustw.
– Stoi. – Doktor, który podczas tej wymiany zdań zbliżył się do Rose tak bardzo, że stali już niemal nos w nos, chwycił ją za rękę i oboje, śmiejąc się, ruszyli biegiem w stronę TARDIS.
Gdy tylko drzwi statku zamknęły się za ich plecami, Doktor, rzuciwszy płaszcz na siedzenie, zaczął miotać się wokół konsoli, przełączając przyciski i dźwignie.
– A więc dokąd? Co powiesz na Maui? – zaproponował. Wcisnął kolejny guzik, a na ekranie pojawiła się mapa, na której po chwili rozbłysnął punkt wskazujący Hawaje.
– Nie, za gorąco – sprzeciwiła się Rose, marszcząc nos.
– To może… Sharm el-Szejk? – Kolejny punkt rozświetlił mapę.
– Terroryści – wytknęła dziewczyna.
– Rio de Janeiro? – zapytał z nadzieją w głosie Doktor.
– Rekiny! – odparowała natychmiast Rose. Jej przyjaciel zawahał się przez moment, pocierając ucho.
– Cóóóż, właściwie to rekinami nie ma co się przejmować. O tej porze roku mają okres godowy, więc są trochę, uhm, zajęte – zaoponował. Rose powstrzymała się od parsknięcia śmiechem.
– Nie wątpię, że są w związku z tym wyjątkowo radosne. Ale i tak nie życzę sobie żadnych rekinów, nawet w najlepszym humorze! – zaprotestowała łagodnie.
– Radosne? – Doktor nie zrozumiał. Rose wzruszyła ramionami.
– No wiesz, to miłe, że nawet taki krwiożerczy potwór znajduje w końcu swoją drugą połówkę – wyjaśniła z lekkim zakłopotaniem. Władca Czasu przyjrzał jej się z namysłem.
– Coś w tym jest – zgodził się. – Chociaż z drugiej strony, nie wiem, czy to naprawdę takie miłe. Rekiny, uhm, rozmnażają się dość… brutalnie.
– Może i tak warto? – zasugerowała dziewczyna. – Poza tym nie próbuj zmieniać tematu! Dokąd lecimy?
– A dokąd chcesz? – zapytał Doktor. Rose wahała się przez chwilę, przypatrując się mapie.
– Tu? – zaproponowała niepewnie, stukając palcem w ekran. Jej przyjaciel skrzywił się lekko.
– Tam jest prawie zawsze zimno. I pada – ostrzegł.
– Ale tylko prawie, tak? Na pewno dasz radę znaleźć jakieś upalne lato. Skoro nawet w Londynie się takie zdarzają, to wszędzie indziej też! – stwierdziła Rose ze śmiechem. Doktor odwzajemnił jej uśmiech.
– Jak sobie życzysz – odpowiedział, pociągając za dźwignię. – Trzymaj się, ruszamy!

Cyanobi na Cykladach

– Rose, proszę cię, przestań – jęknął Doktor, usiłując odepchnąć dziewczynę od siebie.
– Czy ty musisz być taki koszmarnie uparty? – fuknęła, nie pozwalając mu się wyrwać.
– Tak! Naprawdę nie sądzę, żeby… – zaczął ponownie Władca Czasu.
– Zamknij się. I ściągaj w końcu ten krawat! – przerwała mu Rose nieznoszącym sprzeciwu tonem. Drzwi TARDIS zadrżały, kiedy Doktor uderzył w nie placami, cofając się gwałtownie.
– Nie, zanim nie oddasz mi mojej marynarki! – zaprotestował, szukając wzrokiem drogi ucieczki, ale dziewczyna przygwoździła go już do drzwi i sama zabrała się za rozluźnienie węzła.
– Powiedziałam wyraźnie, nie pójdziesz na plażę w garniturze – oświadczyła stanowczo, odrzucając na bok krawat, który w końcu zdołała ściągnąć Doktorowi z szyi. – Od razu lepiej. I o co było tyle krzyku? – zakpiła. Jej przyjaciel pociągnął żałośnie nosem.
– O to, że w naszym zakładzie nie było mowy o zabieraniu mi połowy ubrań. Nie widzę powodu, żebym… Zostaw te guziki! – wrzasnął spanikowany, gdy Rose zaczęła rozpinać mu kołnierzyk koszuli. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
– Spokojnie, tylko żartowałam – zapewniła, odsuwając się w końcu od Doktora. – Chodźmy wreszcie! – zarządziła, sięgając po wypchaną po brzegi plażową torbę, a przyjacielowi wręczając swój plecak.
– Po co ci właściwie tyle rzeczy? – zainteresował się Doktor, gdy wyszli już na zewnątrz.
– Będziemy tu cały tydzień – przypomniała mu Rose. Władca Czasu rzucił jej zdziwione spojrzenie.
– Wiem. Ale przecież w każdej chwili będziemy mogli po cokolwiek wrócić na TARDIS, zresztą nie sądzę, żeby do wieczora to wszystko ci się przydało – zauważył. Rose posłała mu nieco złośliwy uśmiech.
– Do żadnego wieczora. Myślisz, że tak łatwo mnie nabierzesz? Ja pójdę spać, a ty w tym czasie zdążysz oblecieć pół wszechświata. Nie ma mowy! Wynajmiemy na ten tydzień pokój w jakimś pensjonacie, w końcu to mają być normalne wakacje – stwierdziła bezlitośnie.
– Co? Nie! Absolutnie się nie zgadzam! – sprzeciwił się Doktor z desperacją w głosie. Spróbował zawrócić, ale Rose nie pozwoliła mu na to i pociągnęła go dalej w kierunku wskazywanym przez drogowskaz Wolne pokoje.
– Nie dramatyzuj – poprosiła pogodnym tonem. – Ostrzegałam, że łatwo nie będzie.
– Ale… Ale ona będzie samotna! – Doktor rzucił tęskne spojrzenie w stronę TARDIS.
– Wytrzyma. Odwiedzimy ją któregoś dnia – obiecała Rose. – A teraz chodźże wreszcie! – zażądała.
Kilka minut później dotarli do pensjonatu, którego reklamę widzieli po drodze. Przemiła właścicielka wręczyła im klucze, zapewniając, że równie dobrze mogą zapłacić dopiero przed wyjazdem (co Rose przyjęła z niejaką ulgą, bo uświadomiła sobie, że pieniądze tkwiące w jej portfelu mogły nie wystarczyć na zapłacenie za cały tydzień, a w dodatku były w całkiem nieodpowiedniej walucie. Nie czuła się z tym najlepiej, ale chyba nie było innego wyjścia, jak pozwolić Doktorowi wziąć małą pożyczkę z bankomatu). Rose wrzuciła więc tylko plecak za drzwi wynajętego pokoju i pociągnęła wciąż nieco marudzącego przyjaciela w stronę plaży.
Gdy przemierzali wyboisty deptak dzielący miasteczko od morza, Doktor zatrzymał się nagle jak wryty, puszczając dłoń Rose.
– Co znowu? – westchnęła dziewczyna, oglądając się za siebie. Nie musiała jednak czekać na odpowiedź, bo jej wzrok padł niemal natychmiast na szyld, w który wpatrywał się również Władca Czasu.
– Nawet o tym nie myśl – ostrzegła. – Pamiętasz zasady? Plażowanie. Żadnych wycieczek.
– Ale dlaczego? – jęknął Doktor. – Powiedziałaś żadnych wycieczek w czasie i przestrzeni. Przecież to tylko muzeum, nie próbuję cię zabrać do prawdziwej siedziby hiszpańskiej inkwizycji!
– Tylko byś spróbował! – prychnęła Rose. – Ostatnim razem, jak tam byliśmy, usiłowali mnie spalić na stosie!
– Bez przesady, nie zdążyli nawet na dobre zacząć procesu. Akurat będziesz miała okazję zobaczyć, co cię ominęło – usiłował ją kusić Doktor. – Uwierz mi, inkwizycja miała naprawdę fascynujące metody. A legenda, która później wokół nich narosła, jest jeszcze bardziej fascynująca. Zwłaszcza w takim miejscu, gdzie… Nie zastanawia cię w ogóle, co robi tu to muzeum? Przecież tu nawet nigdy nie działała inkwizycja! Na pewno znajdziemy tu coś, co…
– Powiedziałam nie – przerwała mu Rose. – Chyba że chcesz przegrać zakład już na samym początku? – Uśmiechnęła się niewinnie i ruszyła ponownie w stronę plaży. Doktor zawahał się, ale w końcu z ciężkim westchnieniem podążył za dziewczyną.
– Zgadnij, dokąd polecimy w pierwszej kolejności, jak tylko wygram – burknął, doganiając ją.
Po chwili dotarli na skraj plaży. Rose kontemplowała przez moment rozciągający się przed nią krajobraz, wystawiając twarz na słony, morski powiew, a potem ze śmiechem ruszyła biegiem po złocistym piasku w stronę brzegu. Zaraz jednak zatrzymała się i obejrzała za siebie. Doktor wciąż tkwił na deptaku i z lekko obrażoną miną rozsznurowywał trampki. Ściągnął w końcu buty i nieufnie dotknął stopą piasku.
– Mam złe doświadczenia – wyjaśnił, uchwyciwszy pytające spojrzenie Rose. – Wylądowałem kiedyś przypadkiem na plaży na planecie Marinus. Morze składało się nie z wody, a z kwasu, piasek siłą rzeczy też. Przepalało buty po kilku krokach. Lubię moje buty, nie mam zamiaru pozwolić, żeby coś je przepaliło – stwierdził. Próba najwyraźniej wypadła pozytywnie, bo bez dalszego marudzenia wszedł na piasek i dołączył do przyjaciółki.
Przeszli kawałek w poszukiwaniu mniej przepełnionego fragmentu plaży (Doktor nie omieszkał skomentować irracjonalności działania ludzi ustawiających swoje leżaki jedynie tuż przy samym wejściu), a gdy już go znaleźli, Rose wydobyła z torby wielki, wzorzysty koc i rozłożyła go na piasku.
– W pogodę udało ci się trafić cudowną – pochwaliła, ściągając z siebie zieloną sukienkę na ramiączkach, pod którą miała strój plażowy w niemal identycznym kolorze. – Nie pamiętam już kiedy miałam okazję się tak po prostu poopalać! – dodała, wyciągając z torby krem z filtrem.
– Uhm – mruknął bez entuzjazmu Doktor, siadając na brzegu koca i ponownie dźgając piasek palcem, jakby chciał się upewnić, czy poziom toksyczności nie zmienił się w ciągu ostatnich kilku minut. Z zadumy wyrwała go dopiero Rose, wkładając mu w ręce butelkę z kremem. Spojrzał na nią zdziwiony.
– Mógłbyś posmarować mi plecy? – poprosiła dziewczyna, odgarniając włosy z karku. Cierpliwie poczekała, aż Doktor niepewnymi ruchami wypełni polecenie, a potem odwróciła się do niego z uśmiechem.
– A ty dokąd? – zdziwiła się, widząc, że jej przyjaciel wstał z koca.
– Idę popływać – wymamrotał Władca Czasu. Rose przyjrzała mu się podejrzliwie.
– W ubraniu? – wytknęła.
– To idę pochodzić po wodzie – wymamrotał ponownie Doktor i ruszył w stronę brzegu.
– Tylko nie próbuj wracać na TARDIS! Ucieczki z plaży są surowo zabronione! – zawołała za nim Rose, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami i wetknęła na nos okulary przeciwsłoneczne. Ułożyła się wygodnie na kocu, podpierając głowę ręką, by móc obserwować wszystko wokoło. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak dawno nie była na tego typu wakacjach. Minęły już lata, od kiedy ostatnio wybrały się z mamą nad morze.
– Jeeeeedna pani chorowała, zjadła loda, wyzdrowiała! – rozległ się po chwili donośny głos obnośnego sprzedawcy. Rose uśmiechnęła się do niego odruchowo. Za tymi plażowymi rymowankami też już zdążyła się stęsknić.
Lodziarz, sprzedawszy uprzednio jeden ze swoich zachwalanych smakołyków grubemu mężczyźnie wylegającemu się na leżaku parę metrów dalej, ruszył w jej stronę, ale zaraz zrozumiał, że z jej uśmiechem nie wiąże się chęć kupienia czegokolwiek, więc odpowiedział jedynie obojętnym grymasem i zatrzymał się, by przeliczyć szybko dotychczasowy utarg. Wszystko się najwyraźniej zgadzało, bo zapiął z powrotem saszetkę z pieniędzmi i rozejrzał się wokoło, rozważając kierunek dalszej wędrówki.
A potem polizał się po gałce ocznej.

Rose, czując, że ktoś usiadł obok niej, podniosła głowę znad przeglądanego czasopisma. Uśmiechnęła się na widok Doktora.
– Jesteś wreszcie! – zawołała. – Już zaczynałam się martwić, że zeżarł cię jednak jakiś biedny, samotny rekin, który nie znalazł sobie pary, żeby zająć się rozmnażaniem.
– W gruncie rzeczy samotność nie pozbawia rekinów w tej kwestii zajęcia – odparł Doktor. – W Stanach Zjednoczonych odnotowano trzy… Nie, moment! – Zerknął na zegarek. – Na razie tylko dwa. Dwa przypadki narodzin rekiniątek, których matki żyły w absolutnej izolacji od innych osobników.
– A co gdyby to był samotny rekin, a nie rekinica? – Rose wytknęła lukę w jego teorii. Doktor wzruszył ramionami.
– To mało prawdopodobne – ocenił. – Rekiny potrafią w pewnym sensie wybierać swoją płeć, więc zapewne gdyby w populacji był nadmiar samców, po prostu zmieniłyby proporcje liczebne…
– Dobra, poddaję się! Zostawmy ten temat, bo to zaczyna zmierzać w dziwnym kierunku – zachichotała Rose. – Spójrz lepiej na tamtego sprzedawcę. Coś jest z nim zdecydowanie nie tak – poinformowała. Doktor prychnął z oburzeniem.
– Nie sądziłem, że masz o mnie aż tak niskie mniemanie. Tak łatwo ze mną nie wygrasz! – oświadczył, sięgając do torby Rose i wyciągając z niej książkę.
– Nie próbuję cię wcale podpuszczać, po prostu… – zaczęła dziewczyna, ale widząc, co zrobił jej przyjaciel, urwała i zmieniła temat. – Czułam, że ta torba jest cięższa, niż powinna! – rzuciła oskarżającym tonem. Doktor założył okulary.
– O ile pamiętam, zakazu czytania zakład nie obejmował? – zapytał z niewinnym uśmiechem, otwierając książkę. Rose niechętnie przyznała mu rację i również wetknęła nos z powrotem w swoje czasopismo.
Po chwili odłożyła je jednak ponownie na bok, gdy usłyszała dobiegające od strony morza krzyki i hałasy. Rozejrzała się, próbując zorientować się w sytuacji. Dostrzegła dwóch ratowników holujących w stronę brzegu krztuszącego się i zanoszącego się kaszlem grubego mężczyznę.
– A to jeden z klientów tamtego sprzedawcy – zauważyła, dalej przypatrując się całej sytuacji. Wyglądało na to, że ratownicy zdążyli w samą porę.
– Tak? Może wcisnął mu grawitacyjne orzeszki z Sao? Mogą nawet kilkukrotnie zwiększyć siłę przyciągania, pewnie to przez nie poszedł na dno – zasugerował Doktor, nie przerywając nawet czytania.
– Jest coś takiego, naprawdę? – zainteresowała się Rose. – To by się zgadzało, bo… Och, spadaj! – fuknęła ze śmiechem, orientując się po minie przyjaciela, że bynajmniej nie mówił poważnie. – Swoją drogą to ci ratownicy są całkiem jak ze Słonecznego patrolu. Mama uwielbiała ten serial – zachichotała po chwili.
– I co – masz ochotę się bliżej z nimi zaznajomić? Bo jeśli chcesz, to mogę cię podtopić, nie ma sprawy – zaproponował niemal idealnie obojętnym tonem Doktor.
– Ja nie – zapewniła go Rose. – Ale myślę, że Jack byłby zachwycony. Pamiętasz, jak zawsze marudził, że na TARDIS brakuje tylko ratowników w basenie?
– Nawet mi nie przypominaj – roześmiał się Doktor, pocierając kącik oka. – Zgubiłem basen na dobrych kilkadziesiąt lat, ale oczywiście to właśnie Jack go odnalazł i oczywiście musiał przyjść zawiadomić o swoim odkryciu po tym, jak już zdjął mokre ubrania, ale przed tym, jak założył suche!
– Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. – Rose również parsknęła śmiechem. Zaraz jednak spoważniała i zapatrzyła się w zadumie na rozciągającą się po horyzont wodę.
– Ale nie oszukujesz mnie, prawda? – zagadnęła po chwili milczenia.
– W jakiej kwestii? – zapytał Doktor, na moment odrywając się od czytania.
– Miło by było, gdybyś nie oszukiwał mnie w żadnej – wytknęła mu dziewczyna. – Ale chodzi mi o Jacka. Naprawdę wszystko z nim w porządku, tak?
– Uhm – mruknął potwierdzająco Doktor, uciekając wzrokiem z powrotem w stronę książki. – Wszystko w porządku.

– Fryyyyyytki, frytki ziemniaczane, przez turystów pożądane! – rozległ się głos obnośnego sprzedawcy. Rose poderwała odruchowo głowę, ale apetyt opuścił ją natychmiast, gdy rozpoznała liżącego się po oczach handlarza.
– To właśnie on – poinformowała, szturchając lekko Doktora.
– Kto? – zapytał Władca Czasu, zatrzaskując momentalnie książkę. Rose zdziwiła się nieco jego entuzjazmem, ale zaraz roześmiała się z własnej naiwności, gdy jej przyjaciel po prostu odłożył przeczytane tomiszcze na bok i sięgnął do torby po drugie.
– Sprzedawca, o którym ci mówiłam. Ten, z którym ewidentnie jest coś nie tak. I w dodatku zmienił asortyment – odpowiedziała, przypatrując się, jak niedawny lodziarz sprzedaje frytki jakiemuś chłopakowi. – A ty zapakowałeś mi do torby całą bibliotekę? – zapytała z przekąsem, zmieniając temat. Doktor pokręcił głową.
– Nie, tylko połowę – odciął się. – I, szczerze mówiąc, byłem pod wrażeniem, że aż tyle się zmieściło – dodał z autentycznym uznaniem w głosie. Rose roześmiała się.
– Pożyczyłam tę torbę od mamy – wyjaśniła. – A musisz wiedzieć, że jeżeli istnieje coś, co jest jeszcze bardziej większe w środku niż twoja TARDIS, to jest to plażowa torba Jackie Tyler.

Piłka w zawrotnym tempie przemieszczała się z jednej strony siatki na drugą, odbijając się od palców graczy i sporadycznie jedynie od nagrzanego słońcem piasku. Rose z zainteresowaniem przypatrywała się meczowi rozgrywanemu ledwie kilkanaście metrów od niej. Lubiła siatkówkę, nawet tę plażową, a poza tym nie pozostało jej właściwie żadne alternatywne zajęcie – czasopismo zdążyła już przeczytać, a Doktor znowu się gdzieś zapodział. W wodzie też nie następowały dalsze dramatyczne wydarzenia – kolejna ofiara długojęzycznego sprzedawcy nie poszła na dno, a nawet w ogóle nie poszła do wody, bo zasnęła dawno na swoim leżaku. Zupełnie nie było na czym zawiesić wzroku.
Po chwili dźwięk gwizdka oznajmił przerwę miedzy setami. Jeden z graczy, który już wcześniej dostrzegł przyglądającą im się Rose, zawahał się przez moment, a potem ruszył w stronę dziewczyny.
– Siemasz, maleńka. – Błysnął zębami w uśmiechu, przysiadając się do niej. – Podoba ci się nasza gra? Jeśli chcesz, możesz podejść bliżej i, czy ja wiem, zostać na przykład moją maskotką? – zaproponował, mrugając bezczelnie. Rose prychnęła. Zawsze uważała się za otwartą, ale były przecież jakieś granice!
– Nie, dzięki – odpowiedziała chłodno, profilaktycznie odsuwając się na drugi koniec koca. Siatkarz nie wydawał się jednak zrażony jej zdystansowaniem.
– Nie bądź taka nieśmiała. Nie ugryzę cię, w końcu nie jestem rekinem – zażartował. Rose powstrzymała się od przewrócenia oczami i rozejrzała się, szukając w myślach, co spośród nabytej niedawno wiedzy o rekinach nadawałoby się na ciętą ripostę. Zanim zdążyła jednak zdecydować się na jakąkolwiek odpowiedź, na jej ustach wykwitł ciepły uśmiech na widok zbliżającego się Doktora. Namolny siatkarz również się uśmiechnął triumfalnie przekonany najwyraźniej, że to jego żart wprawił dziewczynę w tak dobry nastrój. Zaraz jednak mina mu zrzedła, gdy także dostrzegł Władcę Czasu.
– Witam. – Doktor opadł na koc, uśmiechając się szeroko, i wręczył Rose szklankę z ozdobionym limonkami drinkiem. W drugiej ręce trzymał inny napój, niebieski i udekorowany palemką. Rzucił szybkie, podejrzliwe spojrzenie siatkarzowi, ale w końcu zignorował jego obecność, nie pytając nawet o nic. Tamten nie zamierzał jednak zachować się równie pokojowo.
– Dla siebie drink z palemką, a dla dziewczyny jakiś taki niedorobiony? Żenada, koleś. Ode mnie miałabyś tu co najmniej dwie palemki. I swoją też bym oddał. – Siatkarz mrugnął ponownie do Rose, najwyraźniej nie zamierzając się tak łatwo poddać. Dziewczyna odpowiedziała mu spojrzeniem tak oziębłym, że nie powstydziłaby się go nawet jej matka.
– Czyli potrójna wpadka, co? Mojito nigdy nie podaje się z palemką, naprawdę nie wiedziałeś? Żenada, koleś – powtórzyła, naśladując jego ton, i pociągnęła duży łyk ze swojej szklanki. – Mmm, pycha! – Rozpromieniła się do Doktora. Tym razem to Władca Czasu do niej mrugnął.
– Mojito nigdy nie podaje się z palemką, hmm? – zagadnął, gdy siatkarz w końcu uznał swoją porażkę i odszedł, mamrocząc, że zaczyna się kolejny set.
– Mama umawiała się kiedyś z barmanem – wyjaśniła Rose, wzruszając ramionami.
– No tak, mogłem się domyślić – roześmiał się Doktor, sięgając po porzuconą wcześniej książkę. Rose ponownie spróbowała swojego drinka.
– Ale mówiłam poważnie, to naprawdę jest boskie – stwierdziła. – Skąd to wytrzasnąłeś?
– Kupiłem od twojego ulubionego sprzedawcy, z którym ewidentnie jest coś nie tak – odpowiedział beztrosko Doktor, a widząc minę przyjaciółki, ponownie wybuchnął śmiechem. – Nie, spokojnie. To z baru na drugim końcu plaży.

Rose, rozleniwiona gorącym słońcem, przymknęła na moment oczy i, nawet nie wiedząc kiedy, zapadła w drzemkę. Głos, który ją z niej wyrwał, o mało nie doprowadził jej do zawału.
– Gdzie jest moja mamusia? – rozległ się piskliwy, dziecięcy głosik. Rose poderwała głowę, rozbudzając się momentalnie.
– Spokojnie, żadnych masek gazowych. – Doktor uśmiechnął się, widząc jej zdezorientowaną minę, i wskazał jej kierunek, w którym powinna spojrzeć. Podążyła za jego gestem i ujrzała zbliżającego się do niech zapłakanego chłopca.
– Zgubił się? – zastanowiła się na głos. Doktor skinął głową.
– Na to wygląda – potwierdził, po czym podniósł się z koca i podszedł do malca.
– Witaj – zagadnął chłopca. – Jak się nazywasz?
– Alan. – Dziecko pociągnęło nosem. – Widział pan moją mamusię?
– Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą Doktor. – Ale głowa do góry, na pewno zaraz się znajdzie.
– Ale już długo jej szukam… – Chłopiec nie wydawał się przekonany. Władca Czasu usiadł na piasku obok niego.
– To nic. Ona też na pewno cię szuka i po prostu się mijacie – orzekł. – Najlepiej będzie, jeśli po prostu tu na nią poczekasz. A w tym czasie możemy zbudować zamek z piasku, co ty na to? – zaproponował. Dziecko skinęło głową wyraźnie trochę uspokojone. Rose roześmiała się.
– Obawiam się, że będziesz musiał budować sam, Alan. Nie sądzę, żeby Doktor miał jakiekolwiek doświadczenie w tak nudnym wakacyjnym zajęciu – zażartowała.
– Mylisz się i to bardzo! – obruszył się jej przyjaciel. – Kiedy byłem dzieckiem, co roku mieliśmy konkurs na najlepszą piaskową kopię Cytadeli Gallifrey. Moje były zawsze jeszcze lepsze od oryginału! – stwierdził z dumą. Rose uśmiechnęła się do niego zadziornie.
– Nieee, zupełnie tego nie widzę. Zbuduj mi jedną, to może uwierzę – rzuciła beztrosko. Przez twarz Doktora przebiegł cień. Do Rose dopiero w tym momencie dotarło, jaką głupotę palnęła.
– Przepraszam – jęknęła ze skruchą, chwytając przyjaciela za ramię. – Ja… Ja po prostu nie pomyślałam. Nie miałam nic złego na myśli, przecież wiesz. Tak strasznie cię przepraszam!
– Nie, daj spokój. To nic – przerwał jej miękko Doktor, starając się do niej uśmiechnąć. – Nie, naprawdę, wszystko w porządku – dodał bardziej zdecydowanym tonem, widząc zatroskane spojrzenie dziewczyny. – To jak, Alan? Zbudujemy Cytadelę dla Rose?
– Aha – zgodził się chłopiec, który najwyraźniej zdążył już zapomnieć o swoim problemie. Po chwili był już pochłonięty pomaganiem Doktorowi we wznoszeniu monumentalnej piaskowej budowli. Rose przypatrywała się im z uśmiechem. Ani się obejrzała, a przed jej nosem wyrosło prawdziwe dzieło sztuki.
– Jest piękna – szepnęła, gdy Doktor przysiadł obok niej, oceniając efekt końcowy swojej pracy. Dziewczyna wciąż miała wrzuty sumienia, ale jej pochwała była całkowicie szczera.
– Wiem – odparł Władca Czasu równie cicho, a potem niemal natychmiast zerwał się na równe nogi. – Wiesz co Alan? – odezwał się już głośniej – Twojej mamy naprawdę długo nie ma. Chodźmy jej poszukać – zaproponował. Chłopiec ufnie chwycił jego dłoń i ruszyli wzdłuż plaży.
– Czekaj, idę z tobą! – zawołała za nimi Rose, wstając. Szybkim ruchem zgarnęła z piasku swoją torbę i trampki Doktora, których firmowe znaczki – jak uznała – mogłyby przyciągnąć plażowych szabrowników, po czym, uznając, że ani na koc, ani na książki i okulary porzucone przez jej przyjaciela nikt nie powinien się połaszczyć, pognała za oddalającym się Władcą Czasu. Dogoniła go po kilku krokach.
Nie zdążyli ujść zbyt daleko, gdy wybiegła im naprzeciw wyraźnie spanikowana kobieta.
– Alan! Alanek! – krzyknęła i przyspieszyła kroku, by po chwili porwać chłopca w ramiona. – Tu jesteś, nareszcie – westchnęła z wyraźną ulgą, a potem podniosła wzrok na Doktora i Rose. – Dziękuję wam. Bardzo wam dziękuję – rzuciła z wdzięcznością w głosie.
– Żaden problem – odpowiedział z uśmiechem Doktor. Rose tylko pokiwała głową. Jeszcze chwilę wcześniej miała ochotę wytknąć kobiecie nieodpowiedzialność, jaką wykazała się, gubiąc dziecko na tak długo, ale rozmyśliła się, widząc, jak bardzo niefortunna matka była przejęta.
Wkrótce rozpromieniony Alan powędrował dalej, opowiadając radośnie mamie, jaki fajny zamek udało mu się zbudować z panem Doktorem, a Władca Czasu i jego przyjaciółka zawrócili w stronę swojego koca. Zgodnie z przewidywaniami Rose, zastali wszystko w nienaruszonym stanie. Wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy – Cytadeli zburzonej stopami jakiegoś nieuważnego plażowicza.
Doktor zatrzymał się, przypatrując się piaskowym ruinom.
– Taki już widocznie mój los – westchnął ciężko.

Gdy Doktor po raz dwudziesty, mamrocząc coś z niezadowoleniem, przeniósł się na inny brzeg koca, Rose uznała, że nie da rady dłużej go ignorować.
– Co się dzieje? – zapytała, odwracając się w jego stronę. – Książki się skończyły?
– Uhm – zgodził się Doktor. – Nie przewidziałem, że czas, kiedy się w nim nie podróżuje, płynie aż tak wolno – stwierdził. Rose przewróciła oczami.
– Dobrze, niech ci będzie – skapitulowała, podnosząc się z koca, otrzepując z piasku i sięgając po sukienkę. – Zbieraj się.
– Dokąd? – zapytał zdziwiony, ale wyraźnie uradowany Władca Czasu.
– Na spacer – odpowiedziała dziewczyna łaskawym tonem. – Pozwiedzać. Zobaczyć coś ciekawego i kupić tysiąc pamiątek. W końcu jesteśmy na wakacjach, prawda?
– Genialnie! – ucieszył się Doktor. – W takim razie moglibyśmy przy okazji zahaczyć o muzeum?
– Powinnam była spodziewać się tego pytania. – Rose przewróciła oczami.
– Nie mogłaś. W końcu nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji – odparł Doktor z niewinnym uśmiechem.
– Mówiłam ci już, że twoje żarty stają się z każdym dniem coraz bardziej denne? – Wbrew swoim słowom, dziewczyna zachichotała. – Żadnej inkwizycji!

– Jak byłam mała zastanawiałam się zawsze, z czego robi się lody smerfowe – stwierdziła Rose, przypatrując się lodziarzowi, który – ku uciesze grupy dzieci (i jednego Władcy Czasu) – żonglował właśnie wielosmakowymi gałkami. – Ale dziś wcale nie jestem pewna, czy chcę, żebyś odpowiadał mi na to pytanie…
– Och, nie sądzę, żeby to było coś szczególnego – zbagatelizował jej obawy Doktor. – Z tego samego, co inne lody, tylko dodają więcej barwników. Dużo więcej – stwierdził. – Nareszcie! – dodał, gdy lodziarz, zakończywszy w końcu swoje popisy, podał im zamówione już dość dawno desery.
Władca Czasu polizał łapczywie pierwszą z brzegu gałkę lodów i mlasnął z odrazą, jakby próbując pozbyć się jej smaku z języka.
– To ma być sorbet cytrynowy? – oburzył się. – To jakaś rozmrożona i zamrożona z powrotem limonkowa woda!
– Nie marudź – poprosiła Rose, biorąc go pod ramię i zmuszając do dalszego spaceru. – Przynajmniej spektakularnie podane. Nie możesz wymagać od ludzi, żeby wszystko robili dobrze. Nawet ty tego nie potrafisz!
– Czego na przykład? – zapytał lekko urażonym tonem Doktor.
– Masz problemy choćby z używaniem kremu. Zrobiły mi się przez ciebie oparzenia słoneczne. Będziesz musiał to jeszcze potrenować! – roześmiała się Rose, odgarniając włosy, żeby Doktor mógł zobaczyć czerwone pręgi zdobiące jej plecy wokół ramiączek.
– Przepraszam – mruknął jej przyjaciel z zakłopotaniem. – Mam na TARDIS maść, która wyleczy to dosłownie w sekundę, więc jeśli chcesz…
– Niezła próba.

– Spójrz, jeszcze jeden stragan z pamiątkami! Pójdziemy zobaczyć, co mają? – poprosiła Rose, wskazując przyjacielowi rozstawione nieopodal stoisko. Władca Czasu przewrócił oczami.
– To samo, co na dziesięciu poprzednich. Daj spokój, Rose – prychnął. – Naprawdę masz zamiar po raz setny przeglądać te idiotyczne szkatułki z muszelek, pozwól sobie przypomnieć, że z pewnością sztucznych, i kubki z uśmiechniętymi idiotycznie delfinami i wszystkimi imionami, które producent znalazł w kalendarzu?
– I to cię właśnie boli, co? – zachichotała Rose, trącając go łokciem. – Że kubka dla siebie na pewno nie znajdziesz?
– Nie! – zaprotestował Doktor. – Oczywiście, że nie! Po prostu… – zaczął, ale Rose pobiegła już ze śmiechem w stronę straganu. Władcy Czasu nie pozostało nic innego, jak cierpliwie na nią poczekać.
– I co? – zagadnął, gdy w końcu wróciła. – Nie powiesz mi chyba, że znalazłaś coś nowego?
– Znalazłam – potwierdziła, uśmiechając się nieśmiało. – Prezent dla ciebie. – Wyciągnęła w jego stronę przedmiot, który chowała dotąd za plecami. Doktor przyjrzał się uważnie podarkowi. Z kubka szczerzył się do niego delfin, nie, nie delfin, rekin trzymający w zębach tabliczkę z nieco koślawym napisem. Władca Czasu odcyfrował go powoli. Nie ma mojego imienia, bo jest wyjątkowe. Przez moment starał się zachować powagę, ale nie udało mu się i w końcu wybuchnął śmiechem.
– Dziękuję – rzucił rozbawiony, przytulając przyjaciółkę.
– Nie ma sprawy. – Rose uśmiechnęła się szeroko. – Kupiłam też pocztówkę dla mamy. Podpisz się i będziemy mogli wysyłać – dodała, podtykając mu pod nos kartkę i długopis. Doktor potrząsnął głową.
– Nie ma mowy – stwierdził stanowczo. – Dla ciebie wszystko, ale z wyjątkiem wysyłania pozdrowień do Jackie. Nawet za kubek!
– Mógłbyś dać w końcu spokój – westchnęła Rose. – Czemu ty jej tak nie lubisz?
– Spoliczkowała mnie – wymamrotał naburmuszonym tonem Doktor. Jego przyjaciółka parsknęła śmiechem.
– I co – będziesz jej to pamiętał przez następne dziewięćset lat? Przecież nie został nawet ślad, a nawet gdyby kiedykolwiek jakiś był, już dawno się go pozbyłeś – zauważyła, przyglądając się piegom pokrywającym twarz Doktora, które pod wpływem słońca stały się jeszcze wyraźniejsze niż zwykle. – Poza tym należało ci się!
– Nieprawda! – zaprotestował Władca Czasu. – Nie mam zamiaru tego podpisywać i tyle.
– Cóż, chyba nie masz wyjścia – orzekła Rose. – Bo napisałam już, że pozdrawiamy – dodała, opierając podbródek na ramieniu Doktora i patrząc mu przymilnie w oczy.
– Daj to – żachnął się Władca Czasu, zabierając jej pocztówkę i długopis. Rose uśmiechnęła się szeroko.
– Dzięki – rzuciła. – A właściwie – kiedy jesteśmy? – zreflektowała się. – Nie chciałabym, żeby mama dostała pocztówkę od nas, zanim jeszcze cię poznała…
– Kilka lat na przód – uspokoił ją Doktor. Dziewczyna skinęła głową, wydobywając z kieszeni telefon.
– Świetnie. Zadzwonię więc ją tylko uprzedzić – stwierdziła, wybierając numer Jackie.
– Halo? Co się stało, skarbie? – rozległ się po kilku sygnałach podejrzliwy głos jej matki.
– Nic. Czemu miałoby się coś stać? – zdziwiła się Rose.
– Bo nigdy nie pamiętasz, żeby zadzwonić tak po prostu – odparła z lekkim wyrzutem Jackie. – A więc? Co znowu zmajstrowaliście?
– Nic! – zapewniła Rose. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że jesteśmy na wakacjach, no wiesz, nad morzem. I że wysyłam ci pocztówkę, tylko dostaniesz ją z opóźnieniem, sporym opóźnieniem. Tak z parę lat…
– Mogłabyś przywieźć mi ją sama – wytknęła jej matka. – Ale jak znam życie, to wcale nie byłoby prędzej – dodała złośliwie. – No nic. Baw się… Bawcie się dobrze.

Rose prędko przekręciła klucz w zamku, złapała pozostawiony wcześniej w korytarzyku plecak i popędziła do łazienki. Chciała jak najszybciej zmyć z siebie piasek i sos, którym przypadkiem umazał ją Doktor (próbując jednocześnie jeść zapiekankę i śledzić podejrzanego sprzedawcę, w którego niecne zamiary w końcu uwierzył, gdy przyłapali go na dosypywaniu podejrzanego proszku do przenośnej chłodziarki. A w końcu – jak twierdził uparcie Władca Czasu – sprawdzanie, czym ktoś próbuje otruć ich na plaży nie zalicza się do pakowania się w kłopoty, wręcz przeciwnie, to unikanie ich. Nie zdołali jednak rozwiązać tej zagadki, bo zgubili sprzedawcę w tłumie turystów), żeby zdążyć jeszcze sprawdzić, czy jej przyjaciel nie usiłował przypadkiem naginać reguł zakładu i czy rzeczywiście poszedł tylko rozejrzeć się po uroczym, całodobowym straganie z książkami, który widzieli tuż za rogiem.
Nie udało jej się jednak na niczym go przyłapać, bo niemal w tej samej chwili, gdy opuściła łazienkę, Doktor wrócił, niosąc kilka podniszczonych książek. Rose przywitała go uśmiechem i wślizgnęła się do pokoju. A potem zatrzymała się wpół kroku.
– Chyba… Chyba zapomnieliśmy dodać, jaki chcemy ten pokój – mruknęła zakłopotana, przypatrując się podwójnemu łóżku stojącemu na środku pomieszczenia. Wahała się przez chwilę, ale w końcu wzruszyła ramionami.
– Nie wiem jak ty, ale ja na podłodze spać nie zamierzam – oznajmiła z uśmiechem, zajmując prawą stronę łóżka. Usłyszała, jak Doktor odkłada na stolik książki i rzuca w kąt trampki, a potem materac ugiął się lekko, gdy Władca Czasu położył się obok niej.
– Przynajmniej będę miała pewność, że nigdzie nie uciekniesz – wymamrotała, czując, jak ogarnia ją senność. – Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział Doktor, kładąc ręce pod głowę. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej podobała mu się idea tych wakacji. Były okropnie zwyczajne, uciążliwe i tak straszliwie nudne, ale dawały przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Braku odpowiedzialności. Miło było choć raz w życiu mieć pewność, że następnego dnia nie będzie musiał ratować świata. Tak dla odmiany…
Rose przeturlała się we śnie na drugi bok i wtuliła się w Doktora. Władca Czasu spojrzał na nią zdziwiony, ale po chwili uśmiechnął się i objął dziewczynę. Tak, zdecydowanie wakacje nie były złym pomysłem. I może nawet, mało to prawdopodobne, ale przecież możliwe, może nawet chociaż w tę jedną noc nie będzie śnił o upadającej Cytadeli Gllifrey.

Ze snu wyrwał Doktora odgłos czegoś niespecjalnie ciężkiego upadającego na podłogę. Podniósł głowę i ujrzał Rose, która siedziała w rogu łóżka z kolanami podciągniętymi pod brodę i wpatrywała się w poduszkę ciśniętą w stronę drzwi.
– Co się stało? – zapytał Doktor z mieszaniną niepokoju i rozbawienia.
– Komar – poinformowała rozeźlonym głosem Rose. – Przeklęty bzyczący nad uchem i gryzący komar – parsknęła. Doktor uśmiechnął się lekko i zmusił dziewczynę, żeby położyła się z powrotem.
– Śpij dalej. Zajmę się nim – obiecał, zsuwając się z łóżka. Odnalazł zostawiony wcześniej na stoliku soniczny śrubokręt, pomajstrował przy nim przez chwilę, a potem wycelował w siedzącego akurat na lampie natrętnego owada.
– Zabiłeś go? – wymamrotała sennie Rose, słysząc znajomy odgłos. Doktor pokręcił głową, choć i tak na niego nie patrzyła.
– Nie, spokojnie. Tylko go ogłuszyłem – zapewnił, wyrzucając złośliwe zwierzątko przez okno wprost w gorącą, letnią noc.
– Szkoda – mruknęła niezbyt przytomnie Rose. Doktor uśmiechnął się rozbawiony.
– I to mówi osoba, która potrafiła współczuć nawet Dalekom? – zagadnął, kładąc się z powrotem.
– Komary są znacznie gorsze – poinformowała dziewczyna. - …branoc.

Rose obudziła się, czując promienie słońca łaskoczące ją w nos. Podniosła się i przeciągnęła.
– Cześć. – Uśmiechnęła się do Doktora, przecierając oczy, by odegnać resztki snu.
– Witaj – odpowiedział Władca Czasu z równie szerokim uśmiechem. Rose przyjrzała mu się uważniej i wybuchnęła gromkim śmiechem, zorientowawszy się, że jej przyjaciel ubrany był w bermudy i kwiecistą, hawajską koszulę.
– Myślałem, że z bardziej wakacyjnego stroju będziesz w końcu zadowolona. Ale jak zawsze żadnego docenienia dla moich poświęceń. – Doktor zrobił naburmuszoną minę.
– Nie! Nie, przepraszam! Wyglądasz cudownie – zapewniła szybko Rose, starając się opanować śmiech.
– Wiem – odparł bezczelnie Doktor, mrugając do niej. – A tu masz maść na oparzenia – dodał, podając jej dziwnie wyglądające pudełeczko.
– Dzięki – rzuciła Rose, a potem spojrzała na niego podejrzliwie. – Ale to znaczy, że byłeś na TARDIS. Czyżbyś się poddawał?
– Nie! Ja tylko… Nigdzie nie poleciałem! – zaprotestował Władca Czasu. – Jak chcesz, to możesz sprawdzić, zero promieniowania z wiru czasu, proszę! – Wyciągnął w jej stronę swój soniczny śrubokręt.
– To w ogóle tak działa? – zapytała nieufnie dziewczyna, a potem potrząsnęła głową. – Zresztą nieważne, niech będzie, że ci wierzę. A teraz na plażę. I żadnej inkwizycji!

– Mmm, to jest pyszne! – zawołała Rose, próbując kolejnego owocu ze straganu, na który natknęli się po drodze. Doktor skrzywił się z obrzydzeniem, a jego przyjaciółka zachichotała na widok tej miny.
– Wolałbyś kolejną zapiekankę, co? – zakpiła. – Czy istnieją w ogóle jakiekolwiek owoce, których nie posądzasz o próbę otrucia cię?
– Oczywiście, że istnieją! – obruszył się Doktor. Rose przewróciła oczami.
– A oprócz bananów? – zapytała. Władca Czasu wymamrotał coś nie wyraźnie, a dziewczyna posłała mu złośliwy uśmiech.
– Oj, poczekaj tylko, aż przegrasz zakład – zagroziła. – Będziesz jadł ciasto gruszkowe mamy, aż ci się uszy będą trzęsły!

Rose roześmiała się radośnie, gdy kolejna słona fala rozprysła jej się na twarzy. Przejrzysta, gorąca woda była wprost idealna do kąpieli i dziewczyna nie miała pojęcia, dlaczego nie przyszło jej to do głowy poprzedniego dnia albo przynajmniej rano. Odpłynęła już dość daleko od brzegu i zaczynała tracić grunt pod nogami, więc uznała, że powinna się nieco cofnąć – morze bywało nieprzewidywalne, a gdyby faktycznie w którymś momencie potrzebna była jej pomoc ratowników, złośliwościom Doktora nie byłoby końca.
Przed powrotem postanowiła raz jeszcze zanurkować, by zobaczyć, jak wygląda dno na tej głębokości. Wsadziła więc głowę pod wodę, rzuciła okiem na złocisty piasek upstrzony setkami muszelek i już miała wypłynąć na powierzchnię, ale coś ją powstrzymało. Ledwie na ułamek sekundy zdążyła wystawić twarz nad wodę i znowu została zepchnięta w dół.
Zachichotała, czując w ustach słony smak, i spróbowała ponownie wydobyć się na powietrze, ale i tym razem niemal natychmiast została zatrzymana.
– Dobra, wystarczy, to przestaje być śmieszne – prychnęła, sięgając rękoma, by strącić przytrzymującą ją dłoń z głowy. Wbrew oczekiwaniom nie natrafiła jednak na znajome długie, szczupłe palce, a jakąś zakończoną pazurami łapę, wielką i oślizgłą.
Rose wrzasnęła odruchowo z zaskoczenia, ale woda stłumiła jej głos, wdzierając się jej do gardła. Dziewczyna zaczęła szarpać się i wierzgać, za wszelką cenę próbując się oswobodzić. Trzymające ją stworzenie nie rozluźniało jednak chwytu i wpychało ją coraz głębiej pod wodę.
Z paniką uświadomiła sobie, że zaczyna jej brakować powietrza, ale na szczęście właśnie wtedy napastnik zabulgotał boleśnie i wreszcie ją puścił. Ktoś pomógł jej wydostać się na powierzchnię.
– Mam cię. Mam cię – wymamrotał Doktor, przyciskając ją do siebie. Rose zarzuciła mu ręce na szyje i odwzajemniła uścisk, próbując złapać powietrze i uspokoić oddech.
– Wszystko w porządku? – upewnił się Władca Czasu, wypuszczając ją w końcu z objęć. W dłoniach trzymał soniczny śrubokręt i okulary.
– Tak. Dzięki, byłeś w samą porę – odpowiedziała dziewczyna. – C-co to właściwe było?
– Cyanob – odpowiedział Doktor, szczerząc radośnie zęby. – Gatunek z zasady żyjący pod wodą i zwabiający tam swoje pożywienie. Wrażliwy na intensywne światło, więc śrubokręt i soczewki wystarczyły, by go odgonić. Nie sądziłem, że zawędrowali gdziekolwiek poza trzecią galaktykę Willmana…
– Wspaniale. To już chyba wolałam rekiny – mruknęła z ironią Rose. Doktor w dalszym ciągu cieszył się jak małe dziecko.
– Ja też. Bo Cyanobi naprawdę polują na ludzi – stwierdził. – Moment… Mówiłaś, że ten sprzedawca, ten który zatruwał lody, miał długi język?
– Uhm – zgodziła się Rose. Doktor klasnął w dłonie.
– Tak! – wykrzyknął triumfalnie. – Już wiem! Chodźmy! – zdecydował i ruszył w stronę brzegu, ciągnąc za sobą przyjaciółkę.

Podejrzanego sprzedawcę dopadli na łączącym plażę i miasteczko deptaku i postanowili uciąć sobie z nim przyjazną pogawędkę w pobliskich zaroślach. A przynajmniej Doktor nazywał to przyjazną pogawędką, bo Rose wcale nie miała ochoty zaprzyjaźniać się z tym typem.
– To jakaś pomyłka! Ja nic nie zrobiłem – zaprotestował żałośnie lodziarz. Rose niby to przypadkiem posłała lusterkiem w jego stronę słonecznego zajączka.
– Jasne – zgodziła się, gdy sprzedawca pisnął z bólu. – Oprócz tego, że otumaniasz ludzi środkami dosypanymi do jedzenia, żeby inni Cyanobi mogli ich łatwiej złapać, nie robisz zupełnie nic.
– Jacy Cyanobi? – udał zdziwienie lodziarz. – Kierowniczko złota, czy ja wyglądam jak Cyanob? Żadnych glonów, żadnych porostów, przecież po prostu…
– Po prostu jak każdy dorosły Cyanob potrafisz przybrać doskonały kamuflaż i wyjść na jakiś czas na brzeg – przerwała mu Rose tonem, jakby wiedziała o tym od lat, a nie od kilku minut. – A jako że twoja dziewczyna, siostra, matka, czy ktokolwiek to jest, nie ma takiej zdolności, naganiasz jej zdobycze do wody.
– A właściwie naganiałeś – uściślił Doktor, walcząc z uśmiechem, który próbował opanować mu kąciki ust. – Bo od dzisiaj koniec z tym. Żadnego więcej jedzenia ludzi!
– Łatwo wam mówić – odburknął Cyanob. – Wam nikt nie zakazuje jedzenia limonek i ziemniaków, możecie je sobie bezkarnie zabijać!
– Nie na ich planetach – odparł Doctor, a Rose uznała, że woli nie dopytywać, co miał na myśli. – A to jest nasza planeta, cóóóóóż, ich planeta. – Skinął głową w stroną przyjaciółki. – Więc to my ustalamy zasady. Od dziś – wegetarianizm!
– Ale sinice są paskudne! – jęknął sprzedawca żałośnie. – Próbowałeś w ogóle kiedyś tego świństwa? Przecież… Auu! – zawył, gdy Doktor ponownie zrobił użytek ze śrubokrętu i okularów. – Dobrze, już dobrze!

– A więc znowu zwycięstwo, co? – roześmiała się Rose, biorąc Doktora za rękę.
– Jasne. Cóż to dla nas – jeden marnie zakamuflowany Cyanob? – Władca Czasu uśmiechnął się szeroko. W oczach Rose rozbłysły złośliwe iskierki.
– Właściwie nie to miałam na myśli – stwierdziła. – Tylko nasz zakład. Pamiętasz punkt o uganianiu się za kosmitami? – zapytała. Doktor pobladł.
– Ale.. Ale to się nie liczy! – zaprotestował. – On próbował cię utopić! Nie mogłem przecież tak po prostu tego zostawić!
– Taaak? Niech ci będzie, mój bohaterze – rzuciła kpiącym tonem Rose. – Dam ci jeszcze jedną szansę. A teraz chodź na plażę!
– Koniecznie? – jęknął Doktor, zerkając na budynek muzeum, który właśnie mijali. – Bo wieeeeesz, dziś mają tu coś, co nazywają nocą muzeów, i w związku z tym można zwiedzać zamknięte zwykle części wystawy i w ogóle... – zaczął, pocierając ucho. Rose uśmiechnęła się, przygryzając koniuszek języka.
– Czyli jednak się poddajesz? – zapytała.
– Nie! Nie, oczywiście, że nie – westchnął Doktor. Rose ujęła go pod ramię.
– A więc właśnie – rzuciła pogodnie, ruszając w stronę plaży.
– Zobaczysz, jak tylko wygram… – mruknął ponuro Doktor.
– Wygrasz? – roześmiała się dziewczyna. – Jeszcze pięć dni. Jesteś bez szans. Zupełnie bez szans!

Kustosz muzeum odprowadził niewesołym spojrzeniem roześmianą parę oddalającą się w stronę plaży. A było tak blisko…
Ale cóż, co się odwlecze, to nie uciecze, pomyślał, zerkając na chylące się powoli ku zachodowi słońce. A potem wszedł z powrotem do budynku, poprawiając sobie kołnierzyk, zza którego zaczynały wysuwać się niesforne macki.
Czwarte słowo tekstu, a ja już wiem, kto jest autorem, z kim jest źle? XD

Pomysł:
A: 2
B: 1
Wakacje - wakacje Deana i Sama mnie urzekły. Nie wyobrażałam sobie ich leżących na leżaczkach i jeżdżących na rowerach, a tu jednak... XD

Styl:
A: 1
B: 1
Równy i świetny!

Realizacja tematu:
A: 1
B: 1
Palemki, zamki z piasku i rekiny były!

Kanoniczność:
A: 1
B: 1
Co ja wiem o Doktorze... XD A SPN kanoniczy, więc po równo.

Ogólne wrażenie:
A: 0.75
B: 2.25

Suma:
A: 5.75
B: 6.25

No nie mogę dać inaczej, ikając sobie w McDonaldzie ze śmiechu XD Oba tekściki cudowne, wakacyjne i plażowe, a bohaterowie bardzo bohaterscy! Ale w tekście drugim urzekły mnie rymowanki i sprzedawca liżący sobie gałkę oczną, to mnie zabiło, wskrzesiło i ómarło. Ikkkkkkkk XD

Kocham Was, piszcie więcej i nie dedykujcie tekstów <3


Taa, raczej bym się serdecznie zdziwiła, gdyby teksty należały odwrotnie, niż należą.

Pomysł:
Tekst A - 1,7
Tekst B - 1,3

Mimo że Supernaturala nie znam, pomysł bardziej trafił w mój gust, w kontekście pracoholizmu.

Styl
Tekst A - 0,8
Tekst B - 1,2

W tekście A trafiło się parę literówek, szczególnie jedna, w wyniku której przeczytałam "umięśniony tors z czarującym uśmiechem". Dodatki za szkodliwe warunki czytania powinnam naliczać, bo znów mi trzeba było wycierać biurko z herbaty.

Realizacja tematu
Tekst A - 1
Tekst B - 1

Były i zamki, i rekiny, i palemka też się znalazła.

Kanoniczność
Tekst A - 1
Tekst B - 1

Po równo, bo SPN nie znam, a Rose pamiętam o ile pamiętam.

Ogólne wrażenie
Tekst A - 2
Tekst B - 1

Mimo nieznajomości fandomu bardziej przypadły mi do gustu przepychanki między braćmi, może dlatego, że na Rose reaguję alergicznie.

Ogółem
Tekst A - 6,5
Tekst B - 5,5
Pomysł
A - 1.3
B - 1.7
Oba teksty mają w sobie nieodparty wakacyjny urok i po obu fandomach czegoś takiego ciężko było mi się spodziewać, ale jednak drugi tekst wydaje mi się być nieco mniej szablonowy i stąd nieco więcej punktów idzie w jego kierunku.

Styl
A - 1
B - 1
Remis, po prostu za dobrze obie piszecie! ;]

Realizacja tematu
A - 1
B - 1
Zamki, rekiny, palemki, pełny serwis!

Kanoniczność
A - 0.9
B - 1.1
Winchesterowie, Doctor i Rose, wszystko zdaje się być jak należy, ale tekst B według mnie nieco lepiej trafia w charaktery postaci.

Ogólne wrażenie
A - 1
B - 2
Tutaj zdecydowana różnica, opowiadanie z Doctorem i Rose o wiele bardziej do mnie trafiło i czytało mi się je z większą przyjemnością. I lekkością. Może po prostu właśnie takiego cudnego i sympatycznego Doctora mi ostatnimi czasy brakowało. Rose zresztą też.

Suma
A - 5.3
B - 6.8

Naprawdę świetny pojedynek, dziewczyny!
Dopsz, obiecana ocena będzie, bo wreszcie przeczytałam teksty. Tylko muszę uprzedzić, że jestem całkowitym laikiem, jeśli chodzi o fandomy. No, ale ad rem...

Pomysł:
A - 1
B - 2

W tekście B spodobał mi się ten zakład. Wyszła z tego całkiem przyjemna fabuła, dobrze się czytało. Tekst A pod tym względem bardziej chaotyczny.

Styl:
A - 1
B - 1

Nie mam nic do zarzucenia.

Realizacja tematu:
A - 1
B - 1

W pełni zrealizowany w obu tekstach.

Kanoniczność:
A - 1
B - 1

W tej kwestii zaufam poprzedniczkom, bo jak już wspominałam, zupełnie się nie znam na tych fandomach.

Ogólne wrażenie:
A - 1
B - 2

Podsumowanie:
A - 5
B - 7

Tekst B spodobał mi się bardziej niż A. Tak, jak mówiłam na początku - ciekawa fabuła, humor, czyta się bardzo przyjemnie. No i zakończenie w takim serialowym stylu, zachęca do tego, żeby coś jeszcze napisać.

No, to oceniłam. Trochę to naciągane, bo o fandomach nic nie wiem, ale że jest mało ocen... Gratuluję udanego pojedynku, dziewczyny!
Mam przyjemność ogłosić, że wygrywa tekst B autorstwa...

... Tiny Latawiec.

Gratuluje!