,
Granica z puszcząKto tam jest w Ĺrodku?
Dzień był przygnębiający, deszcz siąpił od rana, wszędzie unosiła się mgła, rozwiewana nieco przez chłodny leniwy wiatr. Na początku opadu Faxminty siedział gdzieś pod drzewem, ale później woda zaczęła przedzierać się przez parasol liści i kapać druidowi na głowę. Berek schował mu się gdzieś przy szwach zbroi, kuląc się przed deszczem i chłodem. Wtedy to postanowił ruszyć gdzieś, gdzie podmokła ściółka lepiła się do wszystkiego, a mokre liście obijały się mu o twarz. Szedł tak dwie, może trzy godziny (z przerwą na konsumpcje kilku całkiem apetycznych grzybów), aż w końcu doszedł do czegoś, co przykuło jego uwagę...
Kraj puszczy, gdzie krzaki rozrzedzały się szybko, idąc w dół małego spadu, a spory strumień na dnie wąwoziku oddzielał królestwo natury od północnej części królestwa ludzi. Wiatr był tutaj dużo mocniejszy, więc i mgła mniej gęsta. Gdy Faxminty wyszedł za linię drzew zobaczył majaczące w tle góry, z jakimiś zrujnowanymi zabudowaniami, pod górami ubitą drogę, biegnącą do puszczy gdzieś dalej, a także jakiś pochód, leniwie wleczący się po tejże drodze. Z drugiej strony horyzontu można było zobaczyć spore mokradła oraz jakiś lasek, niknący już we mgle. Korynianin wbił wzrok w odległy pochód, ginący w mlecznej granicy wzroku i mógł jedynie stwierdzić, ze to około dwudziestu, może dwudziestu pięciu ludzi, z czego ponad połowa wyglądała na prawie nieubranych. Tymczasem gdzieś za plecami, w puszczy trzask łamanych drzew nieźle nastraszył druida, a jeszcze bardziej jego towarzysza, który tak drgnął, że aż wypadł ze swojej kryjówki i wpadł w mokrą ściółkę. Ptaki poderwały się do lotu w tej samej sekundzie, a po krótkiej chwili można było usłyszeć donośny ryk jakiegoś dużego zwierza. Dźwięki niosły się z pięciu, może sześciuset metrów. Nieubrani nie oznacza nieuzbrojeni, a ludzie to pewne kłopoty. Jednak co począć. Po tym napawającym mnie pesymizmem deszczu nie mam ochotę na żadną bitkę, a szczególnie z przeważającym liczebnie wrogiem. Skoro jedni są ubrani, a drudzy nie, to może to być pochód z niewolnikami. Idę za nimi starając się niezauważonym podejść bliżej i dowiedzieć się czegoś o grupie ludzi, ale najpierw podnoszę Berka i chowam go do jego kryjówki. Podążając za nimi uważam gałązki, luźne kamyki itp., ale przede wszystkim na KAŁUŻE, bo woda w butach to to, czego w tej chwili nienawidzę z całego serca. - Deszcz jest głupi! - mówię do Berka i zaczynam wędrówkę. Wolisz narrację z trzeciej, czy z drugiej osoby? W sensie "Faxminty poszedł w siną dal", czy "poszedłeś w siną dal"? Zawsze mam ten problem, gdy ktoś odpisuje w pierwszej osobie :] a póki co, to piszę w trzeciej Faxminty podniósł swojego towarzysza, zsunął się w dół wąwoziku ze strumieniem, przeskoczył płynącą wodę i spokojnie wdrapał się na łąkę po drugiej stronie przeszkody. Druid przyjrzał się drodze pochodu i znalazł odpowiednie miejsce, skąd mógłby przyjrzeć się idącym powoli ludziom: mały, zarośnięty gaj lipowy. Lekkim łukiem podbiegł do drzewek, schował się gdzieś między pniem, a krzakiem czarnej porzeczki i czekał. Dwie minuty później ludzie zbliżyli się na tyle, że Korynianin mógł spokojnie przyjrzeć się dokładnie. Pochód otwierał potężny mężczyzna po czterdziestce. Ramiona miał wielkie, jak niektórzy ludzie mają uda. Na oko metr dziewięćdziesiąt, dorodny wąs, czarne włosy. W ręce miał sporą maczetę, służącą najwyraźniej do przedzierania się przez zarośla, bo widać było na niej resztki roślin. Przy pasie miał kilka noży, pewnie do rzucania. Za nim szło dwóch młodych mężczyzn w zbrojach skórzanych i z kuszami w rękach oraz krótkimi mieczami przy pasach. Dalej szło dziewięć osób, ośmioro dorosłych i jeden wyrostek, na oko piętnaście lat. Dalej szło kolejnych dwóch mężczyzn w zbrojach, z mieczami w rękach, a kuszami na plecach. Dalej pochód składał się z kolejnych osiem osób, wszyscy między trzydziestką a czterdziestką. Pochód zamykało kolejnych trzech uzbrojonych, jeden z wyciągniętą kuszą, dwóch z mieczami. Gdy Faxminty wbił wzrok w ludzi nieuzbrojonych stwierdził, że wokół kostek mają zawiązane liny, łączące ich z innymi. Ich twarze jednak były twarde, no może wyrostek jako jedyny minę miał nietęgą. Cały orszak powoli przesuwał się w kierunku kryjówki druida. Tymczasem deszcz powoli przestawał... Wolę narrację trzecioosobową więc wybrałeś dobrze :) Ludzie zmierzają w moją stronę, a ja zajadam się z Berkiem czarną porzeczką(oczywiście tylko gdy jest dojrzała), bo każda okazja jest dobra, żeby się najeść. Na razie czekam aż ludzie do mnie podejdą, ale stoję tak by być dobrze widocznym. Chcę żeby ludzie dobrze mnie widzieli i zrozumieli, że nie mam złych zamiarów. Gdyby nie wykazywali chęci do bitki, to witam się i próbuję nawiązać rozmowę. Jeśli jednak będą mnie atakować, to uciekam pilnując, żeby Berek nie spadł mi z pleców. - Dobrze, że już przestaje padać. - mówię do futrzanego przyjaciela i wycieram się z resztek porzeczek. Berek był całkowicie niewzruszony tym, że ktoś coś do niego mówi, tylko szybko pochłaniał owoce. Gdy najadł się już dostatecznie to zaczął upychać więcej porzeczek w bardziej stabilnych otworach zbroi swojego ludzkiego kolegi. Ludzie zbliżali się powoli. Prowadzący ich mężczyzna z daleka pozdrowił Faxmintiego swobodnym podniesieniem ręki, jednak w pewnej odległości od gaju skierował pochód na bok, tak aby ominąć zarośla z bezpiecznej odległości. Okrążając korynianina i jego porzeczki krzyknął swobodnym głosem: - Dobry człowieku! Wybacz moją podejrzliwość, ale w różny sposób różni ludzie zasadzki zastawiają. Ryzykować nie mogę, bo to nie tylko o mój żywot idzie. Podejdźcie no bliżej, podejdźcie. Jeśliście przyjaźnie nastawieni! Żaden z ludzi nie wykazywał większej aktywności, dalej szli z przygotowaną bronią, ale ani nie celowali w druida, ani nie wykazywali żadnych innych przejawów wrogości. Berek nazbierał całkiem sporo (jak na małego gryzonia) porzeczek, które (o dziwo) nie powpadały we wszystkie możliwe szpary i otwory w okryciu wierzchnim druida. Człowieku! O której godzinie ty do mnie piszesz! Najpierw wyciągam z krzaków Berka i chowam go do kaptura. Ludzie naprzeciw nie wykazują chęci do walki, więc spokojnie podchodzę do nich i witam się, lecz ciągle zachowuję ostrożność. Uważam, by nagłym ruchem nie rozgnieść wszystkich porzeczek (i Berka) oraz odwzajemniam powitanie. Staram się dowiedzieć co nieco o celu podróży i tożsamości związanych ludzi, ale nie wypytuję napastliwie, jeśli przewodnik pochodu nie ma ochoty tego wyjawić. - Witam i nie mam wam za złe, że się obawiacie, bo różnych ludzi można tu spotkać. A co sprowadza wasz pochód w te strony i kim są ci ludzie jeśli mogę spytać? PS. Chyba powinieneś mi dodać porzeczki do ekwipunku To jest ekwipunek Berka, a jego w karcie nie ma i tak to zostawmy - Dobry panie - zaczął mężczyzna - Niech oczu waszych czujnych nie zmyli ten widok: to nie ludzie, panie. Nie wszyscy, część to potwory. Najgorszy sort okropności. Tylko problem, że nie wiemy którzy to oprawcy, a którzy to porwani przez nich spokojni ludzie, wiecie panie: licho nie śpi, wszystkich związaliśmy, co by bezpieczniej było. Prowadzimy ich do Rozen, miasta kawałek stąd, tam sędzia osądzi, kto potwór, a kto niewinny. Podczas tej krótkiej przemowy rozmówca druida dokładnie przyglądał się drugiej stronie dyskusji. Widać było, że dość zaskoczony był wyglądem Korynianina, aczkolwiek starał się choć trochę to jakoś ukryć. Uzbrojeni, idący blisko tej rozmowy, od czasu do czasu kiwali głowami, jakby gorliwie potakując. - A tak rozmawiamy, dobry panie, a nawet nie wiemy kim jesteśmy! - prawie że krzyknął prowadzący pochód - Niegrzeczne to było, żem się nie przedstawił, nim żem zaczął mówić. Jestem Bartre, a to moi kamraci, nie będę nawet was przedstawiał, bo i tak nie zapamiętacie przecież tylu naraz, sami popytacie, jak będziecie chcieli. A Was jak zwą i co robicie tu, w tych niespokojnych czasach? Podczas ostatniego zdania w oku Bartrego błysnął refleks zdrowiej, ludzkiej podejrzliwości. Nie robił żadnych innych ruchów, aczkolwiek widać było, że wcale nie jest tak otwarty na obcego, jakby to wynikało z jego słów. Może i należą do Berka, ale to ja je noszę No cóż. Starałem się tego uniknąć, ale może być nieprzyjemnie. Trzeba z rozwagą dobierać słowa, aby nie wypowiedzieć jakiegoś niefortunnego zwrotu. Oglądam dokładnie ludzi dookoła mnie i patrze, czy nie próbują złapać mnie w pułapkę. Staram się wyglądać swobodnie, by nie wzbudzić podejrzeń. Ostrzegam cicho Berka, by przygotował się na najgorsze i mówię: - Jestem Faxminty, a pochodzę z Puszczy Koryn. Wychowała mnie tam w stadzie wilcza matka, która znalazła mnie małego i nieprzytomnego w lesie. Zaopiekowała się mną jak własnym synem i wychowała. Kiedy już dorosłem, zdecydowała się powiedzieć mi prawdę o moim pochodzeniu i pokazała wioskę, niedaleko której mnie znalazła. Tam zdobyłem swój ekwipunek i stamtąd wyruszyłem na poszukiwanie mojej rodziny. U żadnego z ludzi druid nie stwierdził żadnych zachowań, wskazujących na to, by szykowali się do czegoś. Pilnowali powiązanych za kostki ludzi i szli spokojnie przed siebie. Bertre zastanowił się przez kilka sekund, wymownie drapiąc się po szczycie czaszki, spojrzał na rozmówcę jeszcze raz i stwierdził spokojnym tonem: - Fascynująca historia kolego. Naprawdę, słyszałem o ludziach, co się w puszczy wychowali, że ze zwierzętami dorastali, alem nigdy żadnego nie spotkał. Jak tak patrzę, no to widzę, żeście nie tacy zwyczajni są panie, bo i wygląd nie ten, a i z zachowania jacyś bardziej wolni. Mężczyzna uśmiechnął się, wyciągnął bukłak, upił z niego solidny łyk i podał Faxminty'iemu - Napar z liści herbaty. Zimne to już, ale wciąż dobre. Napijcie się, w puszczy nic takiego chyba nie wypijecie. Mówisz, że rodziny szukasz? A coś wiesz o nich może? Ja tu całe północne królestwo oblazłem, południową puszczę zwiedziłem, słyszałem to i widziałem też tamto... Może pomogę. Słowa mężczyzny brzmiały całkiem szczerze, przynajmniej o odczuciu druida. Nie doszukał się niczego, co by świadczyło o złych zamiarach Bartrego. Skoro jego nie zabiło, to mnie też nie powinno. Pociągam tęgi łyk napoju i oddaję Bertre jego bukłak. Człowiek brzmi szczerze, więc postanawiam mu zaufać. Mówię mu wszystko co wiem o rodzinie, czyli tyle że mieszkała w wiosce na leśnej polanie i pokazuję mapę, którą znalazłem w opuszczonej osadzie. Staram się jak najlepiej opisać wygląd zabudowań w wiosce. -Dzięki ci panie za ten napój, bo nie pamiętam jak żyję, bym pił coś takiego. O mojej rodzinie mogę powiedzieć tylko tyle, że mieszkała w wiosce położonej gdzieś w lesie. Mieli dziwne nory: całe wykonane z pociętego drewna i połączone takimi ostrymi kawałkami metalu, jak na mojej pałce. Można się w takiej norze całkowicie wyprostować! Znalazłem w jednej z nich kawałek jakiegoś materiału z narysowaną puszczą, górami i innymi rzeczami oraz czerwonymi kropkami, które chyba oznaczają coś ważnego. |